Rz: Był czas, kiedy z pana pradziadka żartowano, jaki jest niedzisiejszy, że z muzycznego lamusa. Spotkały pana z tego powodu jakieś przykrości?
Odpukać, same miłe rzeczy, ale faktem jest, że władze PRL w latach 60. doszły do wniosku, że Fogg jest niemodny. Robiły sporo, by ludzie o nim zapomnieli. To był czas, kiedy każdy artysta musiał być reprezentowany przez regionalną Estradę. Pradziadek był jednym z najbardziej warszawskich pieśniarzy, ale Estrada Stołeczna nie chciała z nim współpracować. Przygarnęła go poznańska. Akcja władzy się nie udała, bo zbyt duże było zapotrzebowanie na piosenki pradziadka. Występował z powodzeniem jeszcze 20 lat. A że były kawały na jego temat – to fakt. Znał je dobrze. Jeden z nich brzmiał tak: ktoś niezwykle leciwy idzie do nieba, spotyka u bram świętego Piotra, który pyta: „A czy Fogg jeszcze śpiewa?”.
Była też wersja laicka, z polską wycieczką w Egipcie. Na jej widok ożywa mumia jednego z faraonów i pyta: „Wy z Polski?” – „Tak”. „A Fogg jeszcze śpiewa?”.
Wszystko brało się z tego, że pradziadek dożył pięknego wieku – zmarł, mając 89 lat. A zaczął występować w 1928 r. Śpiewał do 86. roku życia. Dał wtedy ostatni koncert, na którym miałem przyjemność być z ojcem. Siłą pradziadka było to, że mijały dekady, mody, a on był wierny swojej stylistyce. Wielokrotnie namawiany, żeby pójść z duchem nowych czasów – odmawiał. Adaptował dużo nowości, ale jedyny kompromis, na który się zgodził, była współpraca z bigbitowymi zespołami Klipsy i Karaty, a potem Babyjagi, do których dodawał swoją sentymentalną nutę.
Pana pradziadek nazywał się Mieczysław Fogiel, dlaczego zdecydował się na pseudonim?