Recenzenci zagraniczni od dawna piszą, że sztuka filmowa znad Sekwany straciła swoją moc, że skończyła się era złota Godarda, Chabrola, Resnais, a nowi artyści ciągle szukają dla siebie miejsca w światowej kulturze, próbują zredefiniować własną rolę. Ale od Francuza nie da się usłyszeć słowa krytyki. Żabojady kochają swoje kino i potrafią je wspierać. Zarówno w kraju, jak i za granicą.
W zeszłym tygodniu spędziłam kilka dni na „Rendez-vous z francuskim kinem”. Od 11 lat Unifrance zaprasza do Paryża zagranicznych dystrybutorów i dziennikarzy, lokuje ich w luksusowym hotelu w pobliżu Opery, pokazuje filmy i umożliwia rozmowy z reżyserami i aktorami. Koszt takiej imprezy wynosi ok. 750 tysięcy euro. Wydawałoby się: szaleństwo! Ale organizatorzy uważają, że wszystko to się opłaca. Od 2000 roku, na całym świecie, liczba widzów na francuskich tytułach niemal się podwoiła. W USA zbliża się do 20 mln rocznie, w Rosji przekroczyła 7 mln. Menegoz z dumą mówi o nowych, podbijanych terytoriach. Jej ostatnim sukcesem jest nawiązanie współpracy z Wietnamem.
– To nie tylko biznes, to również, a może przede wszystkim, budowanie wizerunku Francji – mówi. Podobnie myśli jej zastępca, dyrektor Eric Lagesse, bo za granicą najlepszych wyników wcale nie osiągają tytuły pochodzące z proamerykańskiej stajni Luca Bessona.
– Im bardziej film jest autentyczny i narodowy, tym łatwiej go sprzedać – twierdzi Lagesse.
Unifrance wspiera nie tylko fabułę, lecz również dokument. Otwiera stoiska na wielkich festiwalach, pomaga organizować przeglądy kina francuskiego, finansuje przygotowanie napisów w obcych językach, sponsoruje podróże reżyserów, jadących na zagraniczne premiery swoich obrazów. Wielką wagę przywiązuje Lagesse do promowania francuskich aktorów, bo – jak mówi – „czerwone, festiwalowe dywany, uroczyste premiery i wywiady budują ich sławę, ale również pozycję kina francuskiego”. Może przyjdzie taki moment, że Catherine Deneuve i Gerard Depardieu przestaną być jedynymi twarzami francuskiego kina.