Ze swoim długim, niełatwym życiem, na które padł cień hitleryzmu i stalinizmu – rozliczył się ostatnią książką zatytułowaną melancholijnie „Czas doliczony” (2006). Wiedział, że więcej książek już nie napisze, postanowił więc wykorzystać ów czas doliczony stworzył rzecz niezwykłą: o mozaikowej budowie, gdzie wiersz sąsiaduje z dziennikiem, a opowiadanie z esejem, mocno osadzonym w naszej, także politycznej, współczesności. Między innymi solidaryzował się z polityką braci Kaczyńskich i oburzał go sposób przedstawiania ich przez media. Odczuwał niesmak na widok „rozpromienionego Michnika z triumfującym Millerem”, a w sprawie arcybiskupa Paetza rozróżniał działania tych, którzy pragnęli Kościół oczyścić od tych, którzy chcieli go tylko osłabić. Polemizował z Miłoszem, szczególnie głęboko przeżywając jego późne utwory. Wypominał nobliście niesprawiedliwe, jego zdaniem, potraktowanie Tadeusza Borowskiego, najbliższego mu – obok dwóch innych Tadeuszów: Gajcego i Różewicza – autora. Kolegi, przyjaciela.
A w przyjaźni był Witold Zalewski wierny. Jak twierdził, miał zresztą szczęście do pracy w zespołach, w których się znakomicie odnajdywał, „które dawały mi – mówił w wywiadzie, jaki przeprowadziłem w 1995 roku – poczucie nie tylko wspólnoty intelektualnego porozumienia, ale i koleżeńskich więzi”. Myślał o okupacyjnym środowisku „Dźwigarów”, „Drogi”, „Sztuki i Narodu” oraz o krytycznym wobec polityki partii konwersatorium „Doświadczenie i przyszłość” z lat 70. A był jeszcze wtedy członkiem PZPR, z której wystąpił po 13 grudnia 1981 roku.
Po powstaniu warszawskim, ciężko rannego wywieziono go do obozu jenieckiego w Zeithain. Znalazł się znów w wyjątkowym otoczeniu. „Tam był po prostu kwiat polskiej młodzieży – opowiadał. – Ileż ci ludzie potrafili wykrzesać z siebie dzielności, ile szlachetności! Nie napisałem nigdy o swoim baraku 21. Pewnie dlatego, że o tym, co dobre, o ludziach dobrych pisze się źle”. Zaniedbanie to nadrobił pisząc w „Czasie doliczonym” właśnie o baraku 21. I pisząc dobrze, bo inaczej nie umiał. Wielka szkoda, że jego książki wydawane już w wolnej Polsce przechodziły niezauważenie, nie wzbudzały emocji, nie prowokowały dyskusji. A były wśród nich rzeczy ważne, jak m.in. „Zakładnicy” (2001).
Debiutował w czasie okupacji, w 1944 roku w konspiracyjnym piśmie „Kuźnia” opowiadaniem „Rany”. Pierwszy tom nowel „Śmiertelni bohaterowie” złożył w 1946 roku. Cztery lata później ukazał się tom jego reportaży, zatytułowany symbolicznie „Traktory zdobędą wiosnę”. Choć w zbiorze tylko jeden tekst odnosił się do kolektywizacji, „Traktory...” uznano za sztandarowe dzieło socrealizmu. W istocie były tylko dzieckiem swojej epoki. A życie na wsi – znanej mu sprzed wojny, gdy wiele czasu spędzał w majątku stryjecznych dziadków w okolicach Łukowa – przedstawił później, głębiej i prawdziwiej, w innych książkach, m.in. w „Czarnych jagodach” (1975).
Wiele uwagi poświęcił Witold Zalewski problemowi niemieckiemu, czy to pisząc o wojnie, czy to o jej śladach jak w „Pruskim murze” (1964). Jego twórczość wyrastała z lat okupacji, partyzantki, powstania warszawskiego. „Moje doświadczenia z tamtych czasów są tak mocne, że w dużej mierze to, co ich dotyczy, wypełniło moje książki. Podzielam pogląd, który najwyraźniej wypowiedział Ortega y Gasset, że historia spełnia się poprzez pokolenia. Należę do generacji, która miała szczęście (i nieszczęście zarazem) zapisać się wyraźnie w historii, w takim wymiarze, że angażowało to całego człowieka. Otrzymaliśmy taką okrutną szansę”.