Po 20 latach od rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu wydarzenie to wywołuje wiele sporów i namiętności. I bardzo dobrze. Publiczna debata jest niezbędnym elementem funkcjonowania społeczeństwa, które z własnej, czasem bohaterskiej, a czasem wstydliwej przeszłości jest w stanie wyciągnąć nauki na przyszłość. Ale w Polsce dyskusja jest niesłychanie trudna, szczególnie wtedy, gdy w jakikolwiek sposób wiąże się ze współczesną polityką. Mniej niż historyczne fakty liczą się wtedy partyjne interesy, obrona własnych życiorysów czy legitymizacja władzy.
[wyimek]Rzesze dawnych pezetpeerowskich aktywistów przeszły gładko do nowej rzeczywistości wraz ze specyficznymi sposobami pojmowania działalności publicznej, etyką i nawykami[/wyimek]
Przykładem tego zjawiska była uroczysta akademia z okazji 20. rocznicy rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu urządzona w murach polskiego parlamentu. Jej organizatorzy, zwolennicy „okrągłego mebla”, nie zaprosili nikogo ze sceptyków. W programie uroczystości jasno przedstawili swe poglądy: „od samego początku III RP starły się w Polsce dwa sposoby uprawiania polityki: jeden związany w jakimś stopniu z filozofią Okrągłego Stołu, zmierzał do istniejących w społeczeństwie antagonizmów, kładł nacisk na społeczny dialog, idee porozumień i wyrażał szacunek dla odmiennie myślących (…) Drugi nastawiony był na dzielenie społeczeństwa, tworzenie obrazu wroga, wykluczanie i zwalczanie różnych grup i społecznych kategorii”.
W takim dyskursie mamy z jednej strony dalekowzrocznych mężów stanu, z drugiej szaleńców i frustratów, zwolenników antagonizowania społeczeństwa. Do tej drugiej grupy zaliczono między innymi tych, którzy w imię elementarnych zasad sprawiedliwości chcieliby rozliczenia przywódców partii i bezpieki za ich działania z czasów PRL.
Szaleńcami są także ci, którzy nie chcą, żeby kat był traktowany lepiej niż jego ofiara. Całkiem do niedawna gwarantowało to prawo stojące na straży przywilejów funkcjonariuszy SB.