[link=http://www.rp.pl/galeria/9146,1,242306.html" target="_blank]Obejrzyj galerię fotosów z filmu "Zmierzch"[/link]
Książkowa saga „Zmierzch” to światowy fenomen, rozeszła się w ponad 40-milionowym nakładzie i doczekała ekranizacji. W Polsce sprzedano już ponad 630 tys. egzemplarzy, a kolejny atak manii nastąpi 25 marca o brzasku. Czwarty, i najpewniej ostatni, tom serii zatytułowany „Przed świtem” młodzi czytelnicy będą mogli zdobyć w wybranych księgarniach jeszcze zanim zaświeci słońce, by czytać w drodze do szkoły. Już wiadomo, że na pniu rozejdzie się 175 tys. książek. Wydawnictwo Dolnośląskie planuje dodruk.
Dorosłych, którzy lubią wiedzieć, co jest grane, i szykują się do lektury, ostrzegam: do tej historii trzeba mieć zdrowie, cierpliwość i dobry wzrok. Pierwszy tom liczy 400 stron, kolejne są coraz grubsze, a najnowszy to już potężna cegła – ostateczna przemiana Belli i wielki finał rywalizacji wampirów z wilkołakami rozgrywa się na 716 stronach. Autorka serii Stephenie Meyer nie zna umiaru ani literackiej dyscypliny, bo jest amatorką. Stephen King miał rację mówiąc, że w porównaniu ze znakomitą prozą J.K. Rowling jej książki to marne wprawki.
Wszystko to jednak przestało się dla mnie liczyć już po kilku stronach. Solennie obiecałam sobie przebrnąć wyłącznie przez pierwszy tom, ale Stephenie Meyer ukradła mi kilka nocy i poranków, przez nią przesiadywałam w kawiarniach, przerzucając strony kolejnych tomów. Choć wiele razy podczas tego maratonu słabłam, znudzona infantylnymi dialogami i przytłoczona monstrualną inflacją słów, jestem jej wdzięczna za wspaniałe marnotrawstwo czasu.
Meyer potrafi cofnąć dorosłego czytelnika do szkoły średniej. I to w dwóch wymiarach: po pierwsze wciągając go w historię i każąc zapomnieć o realnym świecie. Po drugie – pozwalając przeżywać wszystko z wypiekami na twarzy, na pełen gwizdek, jak przy pierwszej miłości. Zanim się człowiek zorientuje, przygryza wargi, bo nie wie, czy Indianin Jacob zdąży w porę przemienić się w wilka i ostrzec rodzinę wampirów przed atakiem wrogich kłów. Przez 300 stron siedzi się jak na szpilkach, czekając na coś w rodzaju sądu ostatecznego w wykonaniu Volturi – wampirów ortodoksów. I można tak godzinami, bet tchu, bez pytania: „Po co ja to w ogóle czytam?”.