W Europie przebiega wiele niewidzialnych granic. Jedna z nich to granica estetyczna. Dzieli kontynent na część, w której szanuje się ludzkie otoczenie i rozumie jego wpływ na psychikę oraz obyczaje, i na obszar, na którym lekceważy się wizualną stronę powszedniego życia. Ten podział przebiega w pobliżu granicy polsko-niemieckiej. Z wyłączeniem Poznania i Wrocławia. Poza tymi miastami z przyległościami terytorialnie należymy do świata, który ma w pogardzie estetykę powszedniości.
[srodtytul]Nasz syf powszedni[/srodtytul]
Jasne, że to efekt wielowiekowych nieszczęść i zaniedbań: zaborów, wojen, socjalizmu. I – ogólnie – biedy. Jednak przez ostatnie dwie dekady moglibyśmy się czegoś nauczyć. Tymczasem – nic z tego. Jak było w Polsce paskudnie, tak jest nadal. Nie mówię o oazach dobrego smaku połączonego z gospodarskim przywiązaniem do „kawałka podłogi”. Jeżdżę sporo po kraju i najczęściej, gdzie nie spojrzę – ogarnia mnie rozpacz. Co za parada bezguścia! Po prostu nie dostrzegamy wizualnych zgrzytów. Traktujemy z pogardą dbałość o „małą estetykę”. Ślepota na nią to nasza cecha narodowa.
Kiedy rodacy zrozumieją, że w ładnej, sensownie zagospodarowanej scenerii bytuje się godniej, mądrzej, bardziej efektywnie? Kiedy pojmą, że improwizacje, buble i olewactwo tego, co publiczne (więc nie moje), wypaczają charaktery i utrudniają życie? Obawiam się – moje niedoczekanie.
Mam teorię: sygnałem, że na danym obszarze nie zanikła wrażliwość na urodę otoczenia, jest istnienie muzeum sztuk stosowanych. Najlepiej, gdy z tradycjami sięgającymi XIX wieku. W krajach języka niemieckiego pełną nazwę Museum für Angewandte Kunst zastępuje skrót MAK. Po angielsku – Museum of Applied Art, po francusku Arts Appliqués. Czyli Muzeum Sztuk Stosowanych.