Otóż Królestwo, które nam dzisiaj jawi się jako drobny epizod trwającej 123 lata niewoli, przez swe, mówiąc dzisiejszym językiem, elity traktowane było jako wolna Polska. Może nie ta wymarzona, jaka powstać miała po oczekiwanym zwycięstwie Napoleona nad Rosją, ale, generalnie, Polska wywalczona przez pokolenie Legionów i Księstwa Warszawskiego. Książę namiestnik, generał Zajączek, który nam jawi się jako wyjątkowa szuja i karierowicz zmieniający polityczne wiary i patronów od jednej skrajności po drugą, był dla współczesnych przede wszystkim bohaterem, który w służbie dla ojczyzny odniósł ciężką ranę.
Armię Królestwa, w polskich mundurach i z polską komendą, organizował Jan Henryk Dąbrowski, bohater naszego hymnu, a choć z czasem usunął się na zasłużoną emeryturę, nigdy nie wystąpił publicznie przeciwko panującym porządkom. Roiło się wśród elit tej pół-Polski od zasłużonych bohaterów, od Kniaziewiczów i Wielhorskich, i nawet Niemcewicz, lider towarzyskiej opozycji i autor zjadliwych krytyk, wytykając elitom rozmaite małości, nie posunął się nigdy do zakwestionowania spraw podstawowych.
Sprawa podstawowa, to że owo dziwne państwo, słabo zapisane w naszej pamięci, było dziełem, jak by to ujęła dzisiejsza propaganda, mądrego kompromisu. Ów kompromis zawarła szczególnie do tego predestynowana część społeczeństwa, która miała szczególne moralne prawo – bo walczyła o wolność Polski, i to dzielnie. Stąd na rządcach Królestwa spoczywała szczególna odpowiedzialność walki z radykalizmem, która nie zaczęła się bynajmniej buntem podchorążych i tragicznymi wydarzeniami listopadowej nocy, kiedy to tylko cudem „starzec o nodze drewnianej”, późniejszy bohater powstania, Sowiński, nie padł wraz z innymi generałami pod szablami wychowanków.
W istocie walka z radykalizmem, z zapaleńcami, mącącymi w głowach patriotycznej młodzieży, trwała od samego zarania Królestwa, w którym już po kilku latach – decyzją nie zaborców, ale polskich, suwerennych w tym władz! – za niezbędne uznano ukrócenie „swawoli dziennikarzy” poprzez wprowadzenie cenzury prewencyjnej.
Żaden pisarz – choć w Peerelu sięgano chętnie po historyczną metaforę Królestwa, ale dla innych celów – nie opisał tej niezwykłej ewolucji, jaką przeszły jego elity. Od bojowników o wolność po zamordystów, coraz to gorszych zamordystów, coraz bardziej przekonanych, że zamordyzm, któremu hołdują, to właśnie wolność. Bo przecież gdyby nie cenzorzy, szpicle i sądy, strzegące ich mądrego kompromisu, gdyby nie kazamaty i kibitki posyłane na Sybir, rozmaici frustraci i nieodpowiedzialni jakobini wznieciliby rewolucję (słowa „powstanie” w ówczesnej mowie nie było) z najgorszym dla świeżo odbudowanej ojczyzny skutkiem. Co się zresztą stało.