Najwyższy czas przyznać się do rzeczy wstydliwej: literatura rzadko wywołuje u mnie gwałtowne emocje. Po przeczytaniu kilku tysięcy książek trudno o zachwyt, choć takie chwile czasem się jednak zdarzają. Ale jednocześnie, nawet czytając najgorsze gnioty, jestem tylko lekko zirytowany. Książek Erica-Emmanuela Schmitta to jednak nie dotyczy.
Tego francuskiego autora szczerze nie cierpię. I nie chodzi nawet o to, że pisze wyjątkowo kiepsko, bo naprawdę w tej dziedzinie jest duża konkurencja. Rzecz również nie w tym, że intelektualną tandetę ubiera w pseudofilozoficzną refleksję. Także, w tej kwestii nie pobije takich mistrzów, jak Paulo Coelho. Mimo to jest znacznie gorszy od wszystkich Coelhów świata, ponieważ jest literacką hieną.
O ile mniej więcej wiadomo, że hiena dziennikarska nie cofnie się przed niczym, by mieć dobrego newsa (bez względu na to, czy dotyczy to spraw intymnych czy ludzkich tragedii), o tyle zdefiniowanie hieny literackiej jest trudniejsze. Przypadek Schmitta wskazuje, że jest to autor, który nie cofnie się przed żadnym szantażem emocjonalnym, by wykreować bestseller. Ma ich w dorobku kilka, jego książki w wielu krajach europejskich regularnie trafiają na szczyty list sprzedaży, tłumaczono go na 35 języków, a w Polsce jego „Oskar i pani Róża” doczekała się nie tylko wielkiego sukcesu wydawniczego, ale także telewizyjnego (dzięki spektaklowi Marka Piwowskiego). I właśnie od tej krótkiej powieści zaczęła się wielka kariera Schmitta.
„Oskar i pani Róża” to przykład wyjątkowo ohydnego szantażu emocjonalnego, bo opowiada o umieraniu dziecka. Powiedzieć, że to grafomania, to mało. Ponieważ autor, który jest wyjątkowo nieutalentowany, chwycił temat, który nieuchronnie wywołałzy wzruszenia u co wrażliwszych ludzi, nazwałbym ten zabieg pornografią. Równie wątpliwy etycznie był przypadek „Ibrahima i kwiatów Koranu” – tu popłynął na fali wywołanej zamachami 11 września i zamieszkami na francuskich przedmieściach. Przekonywał czytelników z Zachodu, że wyznawcy islamu są takimi samymi ludźmi jak my. Poważne wątpliwości budził także jego pomysł uczłowieczenia Hitlera w „Przypadku Adolfa H.”. Na tym tle jego nowy zbiór opowiadań „Marzycielka z Ostendy” prezentuje się niewinnie. Kolejne opowiadania są tylko całkowicie przewidywalne w swojej nieprzewidywalności. To znaczy Schmitt zaskakuje czytelnika w taki sposób, że każdy rozsądny człowiek od razu odgaduje tajemnicę. Tak jak w opowiadaniu tytułowym, kiedy kaleka kobieta, której narrator nie uwierzył, naprawdę okazuje się byłą kochanką króla. Albo w „Zbrodni doskonałej”, gdy w tajemniczych pudełkach, z powodu których bohaterka zabiła męża, znajduje się coś zupełnie innego, niż przypuszczała. Tę akurat książkę można przeczytać, nie narażając się na szantaż emocjonalny, choć przyjemność z tego taka jak z oglądania telenoweli.
Lepiej jednak Schmitta nie czytać w ogóle.