Po Kaczyńskim – Kaczyński?

Dotychczasowa jego droga pokazuje, że w walce o władzę, jest bardzo skuteczny. Znacznie trudniej mu poradzić sobie z jej sprawowaniem, gdy trzeba podejmować konkretne decyzje, szczególnie personalne

Publikacja: 30.04.2010 00:30

Msza w warszawskiej katedrze św. Jana w intencji ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, 13.04.2010. Na pi

Msza w warszawskiej katedrze św. Jana w intencji ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, 13.04.2010. Na pierwszym planie Jarosław Kaczyński, w tle m.in. Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Waldemar Pawlak, Bronisław Komorowski, Bogdan Borusewicz, Donald Tusk

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

W różnych wariantach i kontekstach powtarzane jest w komentarzach politycznych zdanie: „Ta kampania wyborcza będzie inna od wszystkich poprzednich”. Tak i nie. Będzie inna, bo będzie bardzo krótka, bo odbywa się w cieniu narodowej tragedii i w gorączce pytań o jej przyczyny oraz o zachowanie w obliczu katastrofy polskich władz. Ale jeśli chodzi o istotę wyboru, przed którym Polacy są postawieni, pozostaje ona ta sama co zawsze. Wyostrzona jeszcze poprzez katastrofę i poprzez fakt, że do walki staje osobiście Jarosław Kaczyński.

A Jarosław Kaczyński zajmuje w polityce i dyskursie publicznym III RP miejsce szczególne z wielu przyczyn. Po pierwsze, pozostaje aktywny od samego jej zarania, dłużej niż ktokolwiek inny. Po drugie, od zawsze wzbudza skrajne emocje. Kaczyński jest bez wątpienia najostrzej atakowaną i demonizowaną postacią polskiego życia publicznego, ma urabiany latami bardzo negatywny wizerunek i w pewnych, dość szerokich kręgach jest po prostu szczerze znienawidzony.

Właściwie nie ma takiego grzechu, o który nie byłby oskarżany, poza jednym – koniunkturalizmem. Dodajmy też, że jest politykiem o niezwykłej odporności, opancerzonym na wszelkie rodzaje krytyki i niezatapialnym. Co najmniej dwukrotnie już uważano, że jego kariera jest definitywnie złamana i skończona, że albo wycofa się w prywatność, albo zasklepiony w niszy wąskiego, radykalnego elektoratu stanie się drugim Korwinem. Niektórzy z tych, którzy go tam dożywotnie umieszczali, sami już dawno są poza dyskursem publicznym.

[srodtytul]Uwierzyć w cud[/srodtytul]

A przecież po wyborczym zwycięstwie AWS, w której ostatecznie się nie znalazł, koniec jego kariery wydawał się oczywisty i nieuchronny. Komu mogłoby wtedy przyjść do głowy, że nie minie dziesięć lat, potęga najpierw AWS, a potem SLD rozwieje się bez śladu, a Kaczyński na czele nowej partii w miejsce rozkruszonego PC odniesie podwójny sukces i zostanie premierem, zaś jego brat prezydentem?

Jeśli uznać tamten powrót za cud, to nie był to pierwszy ani jedyny cud w karierze Kaczyńskiego. Śmiem rzec, że na tym właśnie polega problem z Kaczyńskim, a szerzej – na tym właśnie polega problem ze wszystkimi politykami z jego pokolenia, których ukształtowała antypeerelowska opozycja. Poszli do niej przecież bez żadnych nadziei na zwycięstwo, z pełną świadomością, że władza komunistów wsparta sowieckimi dywizjami jest nienaruszona i nie sposób sobie nawet wyobrazić scenariusza, który by doprowadził do czegokolwiek więcej niż stanowiąca wtedy szczyt marzeń finlandyzacja stosunków z Sowietami. Nie miał też co do tego wątpliwości nikt na świecie. Wybór opozycji był wyborem moralnym, poświęceniem sprawie słusznej, ale beznadziejnej, rzuceniem się „na stos”. Tymczasem ZSRR upadł, a Polska odzyskała niepodległość. Cud się zdarzył.

Polityk, który przeżył cud, nigdy już nie uwierzy, że cudów nie ma. A Jarosław Kaczyński, jeśli pamiętać o jego nieoczekiwanym powrocie z marginesu do władzy, przeżył cud już dwukrotnie. I nie jest powiedziane, że na tym się skończy. Jeszcze miesiąc temu postawienie na poważnie tezy, że prezes PiS może wygrać wybory i zostać, po swoim bracie, czwartym prezydentem III RP, niewątpliwie wywołałoby odpowiedź – musiałby się chyba zdarzyć jakiś cud!

Obecnie, choć sondaże niewiele się od tego czasu zmieniły, nikt już nie powie, że to absolutnie niemożliwe. Czy przybity nieszczęściem, zarazem rodzinnym i narodowym, Jarosław Kaczyński wbrew wszystkiemu po raz kolejny wróci na szczyty władzy?

Komentując od dwudziestu lat polską politykę, której Jarosław Kaczyński był przez większość tego czasu istotnym graczem, stawiałem różne hipotezy i rozmaite diagnozy. Niektóre, głównie te dotyczące dalszego rozwoju wypadków, okazały się zupełnie chybione. Dużą część podtrzymuję, zwłaszcza te, które odnosiły się do sposobu rozumienia i uprawiania przez prezesa PiS polityki. Należy do nich opinia, że właściwie cała droga polityczna Jarosława Kaczyńskiego to walka z odrzuceniem i podejmowanymi od samego początku jego działalności staraniami o wyeliminowanie go z grona ludzi upoważnionych do wpływania na Polskę. Sięgając po przykład z literatury (choć po rozpętaniu przez opiniotwórcze salony histerii wokół cytatu „inni szatani byli tam czynni” odwoływanie się do lektur szkolnych można uznać za ryzykowne), przypomina Kaczyński Wokulskiego, uparcie usiłującego wydobyć się, wśród rechotu i szyderstw, z piwnicy, do której został wrzucony.

W tej, mówiąc przenośnie, piwnicy znalazł się Kaczyński z powodu braku pokory. Jako były współpracownik KOR mógłby umościć się całkiem nieźle w strukturach III RP, gdyby uszanował świętą dla tego środowiska hierarchię, zadowolił się wyznaczonym mu miejscem w dalszych szeregach i czekał, aż ci jedyni uprawnieni do podejmowania decyzji, Geremek, Kuroń, Michnik i ich przyboczni, skiną na niego palcem. On tymczasem chciał grać z nimi jak równy z równym i realizować swoją, a nie ich wizję polityczną.

Dlatego, gdy Wałęsa, potrzebując w konflikcie z marginalizującymi go dotychczasowymi doradcami kogoś przebojowego i pozbawionego wobec nich kompleksów, sięgnął właśnie po Jarosława Kaczyńskiego – wyrok był jednoznaczny i nieodwołalny. W gruncie rzeczy nie chodziło o to, co Kaczyński zrobił, chodziło o to, że w ogóle coś zrobił. Że sięgnął po pozycję, która mu absolutnie nie przysługiwała. Wałęsie mogli liderzy salonu wybaczyć i stało się to, na gruncie wspólnego strachu przed lustracją, dość szybko, dla Kaczyńskiego wybaczenia być już nie mogło.

[srodtytul]Trwała wspólnota odrzuconych[/srodtytul]

Tym bardziej że wśród cnót, których nawet najbardziej zajadli przeciwnicy nie próbują mu odmawiać, najsilniej bodaj zaznaczoną jest konsekwencja. Prezes PiS może zawierać daleko idące kompromisy, nawet tak wątpliwe jak koalicja rządowa z Samoobroną czy usuwanie z TVP życzliwych sobie dziennikarzy za drażnienie pryncypialnym antykomunizmem SLD, z którym współpraca pozwoliła mu odzyskać część publicznych mediów. Ale to tylko taktyczna elastyczność polityka, który z życiowych doświadczeń wysnuł wniosek, że czystymi rękami wroga nie da się pokonać. Co jednak do zmiany poglądów, to zdarzało mu się jedynie, by tak rzec, „w jedną stronę”. Droga, jaką przeszedł, wiodła konsekwentnie na prawo, od umiarkowanej chadecji na wzór niemieckiej CDU do antykomunistycznego i konserwatywnego radykalizmu, z jakim kojarzy się obecnie.

Jest tematem wartym osobnej analizy, na ile ewolucja ta wynikła z politycznego pragmatyzmu (wypchnięty z centrum i zdyskredytowany w oczach swego naturalnego, umownie mówiąc, miejsko-inteligenckiego elektoratu, mógł znaleźć zaplecze jedynie wśród skłonnych do radykalizmu odrzuconych przez III RP), a na ile z doświadczeń i odziedziczonej AK-owskiej wrażliwości. Ludwik Dorn wspominał, że gdy po raz pierwszy zamówił badanie opinii publicznej (co wtedy w polskiej polityce było rzeczą nową), okazało się, iż elektoratu, do jakiego instynktownie chciał się zwracać PC – inteligenckiego, ale jednoznacznie antypeerelowskiego, patriotycznego, lecz antyendeckiego, katolickiego, ale raczej na sposób „Tygodnika Powszechnego” niż „Niedzieli” – praktycznie nie ma. Na pierwszym kongresie PC sala okazała się znacznie bardziej radykalna w stawianiu dekomunizacyjnych żądań niż prezydium. Siłą rzeczy, trzeba było coraz mocniej polegać na wyborcach z salek parafialnych.

Różnił wprawdzie Kaczyńskiego od nich stosunek do transformacji gospodarczej (krytykując ostro jej uprzywilejowujące nomenklaturę i służby specjalne patologie, jako jedyny na rozdrobnionej prawicy nie krytykował prywatyzacji ani planu Balcerowicza), ale łączyło z nimi wspólne wygnanie z mediów i salonów, anatema ze strony tego samego, uprzywilejowanego umową Okrągłego Stołu i rozbezczelnionego poczuciem wyższości establishmentu, uosabianego przez redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” i namaszczone przez niego „autorytety”. Ta wspólnota okazała się na dłuższą metę silniejsza niż ktokolwiek przewidywał.

[srodtytul]Podział jest i będzie[/srodtytul]

Tym bardziej że cała Polska, z czego nieprędko zdano sobie sprawę (niektórzy nie rozumieją tego do dziś, nie dostrzegając skutków swoich własnych działań) wskutek kolejnych politycznych wstrząsów rozłamywała się na dwie części. Wyniesiony z Peerelu mit „Solidarności” jako wielkiego spełnienia marzeń wieszcza „jeden, jeden tylko cud, z polską szlachtą polski lud!” został unieważniony przy Okrągłym Stole, gdzie w miejsce prostego podziału „My” (Polacy, społeczeństwo, „Solidarność”) i „Oni” (władza, komuniści, Sowieci) zbudowano opozycję pomiędzy „reformatorskimi elitami z obu stron historycznego podziału” a zagrażającym historycznemu dziełu budowy demokracji i wejścia do Europy „motłochem”. Uprawomocniona i umocniona ona została podczas „wojny na górze”, a potem rozziew pomiędzy „ludźmi rozumnymi”, za jakich uznał się establishment i aspirująca do niego część społeczeństwa, a „polskim katolickim ciemnogrodem” powiększał się podczas każdej kolejnej kampanii.

Fenomenu polskiej sceny politycznej, podzielonej trwale pomiędzy dwie partie, pomiędzy którymi nie ma zasadniczych różnic programowych (a te, które są, raczej stanowią medialną kreację – w istocie PiS u władzy był znacznie bardziej prorynkowy, a PO znacznie bardziej socjalna od rywala) nie da się zrozumieć bez świadomości tego podziału, o głębokim, kulturowym charakterze. Tusk i Kaczyński ostatecznie stali się uosobieniem dwóch biegunów społeczeństwa. Pierwszy kojarzy się z Europą, modernizacją, uznaniem świata – drugi z patriotyzmem, swojskością, niepodległością. Większość Polaków ceni sobie i jedno, i drugie, w różnym stopniu, zależnie od okoliczności. Nie trzeba dodawać, że tragedia w Smoleńsku po raz kolejny uruchomiła proces zmiany nastrojów, patriotyzm zaczyna iść w cenę, a tanieje „ciepła woda w kranie” czy poklepywanie po plecach przez zachodnich przywódców, którym nie chciało się pofatygować na Wawel, choć mieli tylko kilka godzin pociągiem.

Stąd, mimo z pozoru uspokajających dla establishmentu sondaży, histeria, która już wybuchła i która narastać będzie z każdym dniem, strasząc „obrazowanszczinę” powrotem IV RP, i to „jeszcze bardziej radykalnej”. Bez wątpienia jednym z głównych jej haseł będzie oskarżenie Kaczyńskiego o to, że „dzieli Polaków”. Oskarżenie to jest tak bezradne w swej głupocie, że aż mogłoby rozczulić, gdyby nie szermowały nim środowiska, które właśnie pierwsze podzieliły Polskę na tę, która rokuje nadzieje na ucywilizowanie, i tę, która ma zniknąć, wymrzeć, bo nie pasuje do „transformacji” i „kompromituje nas przed Europą”.

Politycy, jak to należy do ich zawodu, tylko podział ten odczytali i dostosowali się do niego. Przy czym nie można zaprzeczyć, iż Kaczyński, od zawsze tępiony przez establishment, naturalny lider „salonu odrzuconych”, jest w swej roli bardziej wiarygodny niż Tusk, który jeszcze kilka lat temu wzywał do odrzucenia skorumpowanej, opanowanej przez układ byłych służb specjalnych III RP i budowy nowej, IV.

Można się oczywiście spodziewać ciągłego używania określenia „prawdziwy Polak” w tonie obelgi, przestróg przed zagrożeniem dla demokracji, masowego donoszenia na Polskę przez tutejsze „autorytety” zachodnim gazetom i inspirowania w nich tekstów, które zaraz potem cytowane będą nam jako dowód, że cały cywilizowany świat nie chce w Polsce prezydenta Kaczyńskiego (bo, rzecz szczególna, że dla zakompleksionej duszy Polaka argument „co o nas pomyślą na Zachodzie” ma poważne znaczenie). Nie sądzę, żeby wpłynęło to znacząco na odbiór kandydatury Jarosława Kaczyńskiego, najwyżej mobilizując zarówno zwolenników, jak i przeciwników, zwiększy frekwencję. W nadchodzących wyborach wizerunki są już trwale ustalone i niemożliwe do zmiany, nie ma zresztą na to czasu.

[srodtytul]Wyjść z piwnicy, ale z kim?[/srodtytul]

Zresztą to nie one zadecydują. Wybory z udziałem Kaczyńskiego nieuchronnie zmienić się muszą w plebiscyt dotyczący władzy. I to plebiscyt o tyle dla władzy niewygodny, że Polacy decydować będą, czy chcą oddać Platformie Obywatelskiej już wszystko i, de facto, uwolnić ją spod jakiejkolwiek kontroli. W chwili obecnej kluczowy dla oceny wiarygodności rządu jest sposób wyjaśniania przyczyn katastrofy. Zważywszy, że po trzech tygodniach nie znamy nawet dokładnej jej godziny, a jedyną odpowiedzią na coraz liczniejsze pytania jest powtarzane w kółko zdanie „zwróciliśmy się do strony rosyjskiej o wyjaśnienia, czekamy na odpowiedź”, chwilowa przewaga Komorowskiego w sondażach wynikająca z faktu, iż swą kampanię wyborczą prowadzi on już od kilku miesięcy, może stopnieć z dnia na dzień.

Zresztą cała dotychczasowa droga Jarosława Kaczyńskiego pokazuje, że w walce o władzę, w owym wydobywaniu się z piwnicy, jest bardzo skuteczny. Znacznie trudniej mu poradzić sobie ze sprawowaniem władzy, gdy trzeba podejmować konkretne decyzje, szczególnie personalne. Tu także ciąży nad Kaczyńskim doświadczenie z początków III RP, kiedy to w kluczowych sprawach miał rację. Trafnie wszak diagnozował wówczas patologie transformacji, zagrożenie ze strony mafijnych układów byłej nomenklatury i służb, rozsądnie proponował, by Wałęsa został „przejściowym” prezydentem wybranym na miejsce Jaruzelskiego przez Sejm do czasów wyborów powszechnych, w których, gdy Polacy poznają go bliżej, nie będzie już pewniakiem, trafnie zaplanował rozgrywkę ze stworzeniem rządu Olszewskiego i wciągnięciem do niego później Unii Demokratycznej. Tylko że za każdym razem jego plany były niweczone przez nierozumiejących ich współpracowników.

Lata samotnej walki, szczególnie gdy jest się w niej tak brutalnie atakowanym, nie pozostały bez śladu. Wszyscy liderzy, dla których naturalnym wzorcem był sposób funkcjonowania podziemnej opozycji, mają silne przekonanie o własnej nieomylności i niepodważalnej słuszności swojej sprawy, kłopoty z zawieraniem kompromisów i skłonność do absolutyzowania swojego zdania, wszyscy oni nie nauczyli się współpracy i nie tolerują u współpracowników własnego zdania, szukając raczej posłusznych miernot niż ludzi wartościowych.

Ale u Jarosława Kaczyńskiego doświadczenia dwudziestu lat walki z ciągłymi próbami zniszczenia i jego osobiście, i całej orientacji politycznej, z którą się związał, wyostrzyły te cechy w sposób niesłychany. Paradoksalnie więc, to, co może mu pomóc w powrocie na szczyty władzy, może się potem stać po raz kolejny przeszkodą w wykorzystaniu sukcesu.

W różnych wariantach i kontekstach powtarzane jest w komentarzach politycznych zdanie: „Ta kampania wyborcza będzie inna od wszystkich poprzednich”. Tak i nie. Będzie inna, bo będzie bardzo krótka, bo odbywa się w cieniu narodowej tragedii i w gorączce pytań o jej przyczyny oraz o zachowanie w obliczu katastrofy polskich władz. Ale jeśli chodzi o istotę wyboru, przed którym Polacy są postawieni, pozostaje ona ta sama co zawsze. Wyostrzona jeszcze poprzez katastrofę i poprzez fakt, że do walki staje osobiście Jarosław Kaczyński.

A Jarosław Kaczyński zajmuje w polityce i dyskursie publicznym III RP miejsce szczególne z wielu przyczyn. Po pierwsze, pozostaje aktywny od samego jej zarania, dłużej niż ktokolwiek inny. Po drugie, od zawsze wzbudza skrajne emocje. Kaczyński jest bez wątpienia najostrzej atakowaną i demonizowaną postacią polskiego życia publicznego, ma urabiany latami bardzo negatywny wizerunek i w pewnych, dość szerokich kręgach jest po prostu szczerze znienawidzony.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta