Socjologowie boją się analizować rzeczywistość polityczną

Badacze społeczni jedynie domyślają się, co jest najważniejsze dla Polski. Ale najwyraźniej brak im odwagi, by podążyć tropem swoich domysłów

Publikacja: 25.09.2010 01:01

Socjologowie boją się analizować rzeczywistość polityczną

Foto: Fotorzepa, Marek Obremski Marek Obremski

Red

W Krakowie dwa tygodnie temu odbył się XIV Zjazd zorganizowany przez Polskie Towarzystwo Socjologiczne. Zjazd, jak zjazd, setki uczestników, setki referatów. Sporo interesujących, wiele mdłych. Nie dało się wszystkich usłyszeć, ale już obecność na samych tylko głównych sesjach może dać pewien obraz stanu dyscypliny. Z reguły bowiem tam można wysłuchać koryfeuszy danej dyscypliny oraz przekonać się o reakcjach sali na ich wystąpienia, a to pozwala na snucie ogólniejszych refleksji na temat stanu środowiska.

Podsumowując swój inspirujący referat o tytule: Państwo i lud; relacje stare i nowe, prof. Jacek Raciborski, najpierw „przeprosił” naszego kolegę socjologa/polityka PO, wicemarszałka Senatu prof. Marka Ziółkowskiego, przewodniczącego rady programowej zjazdu, a następnie przytoczył formułę: „Ci, których wybieraliśmy – nie mają władzy. Tych, którzy mają władzę, nie wybieraliśmy”. Referent dodał, że formuła ta zdaje się dobrze odzwierciedlać sytuację współczesnych państw demokratycznych.

Niestety, ani prof. Raciborski, ani żaden inny znany mi polski socjolog nie oznajmił na krakowskim zjeździe, iż jako badacz ustalił, kto konkretnie nami rządzi; albo chociażby stwierdził, że na gruncie rozpoczętych badań nasuwa mu się hipoteza o tym, kto może być głównym rozgrywającym za kulisami polskiej polityki... Nie, nikt niczym takim się nie pochwalił ani też nie zapowiedział, że zamierza tę poważną lukę w naszej wiedzy – stwierdzoną przez prof. Raciborskiego – zapełnić i złoży wniosek o grant na takie badania. Co więcej, nie spodziewam się, by to zrobił. Dlaczego – o tym za chwilę.

Inny referent tej samej sesji, prof. Marek Czyżewski, wskazał, że (niekiedy? często? – tego szczegółu nie pamiętam) faktyczną ideologią jest to, co nie jawi się nam jako ideologia. Niestety, od tej myśli ani jednym zdaniem nie poszedł dalej. Nie powiedział, jakie konkretne cechy taka ideologia we współczesnej Polsce posiada, jakim to grupom i interesom taka „niejawiąca się” ideologia może służyć, za pomocą jakich technik to-co-ideologiczne ukrywa się przed naszymi socjologicznymi, profesjonalnymi oczyma i kto w dzisiejszej Polsce najlepiej się takimi technikami posługuje. Referent na ten temat się nie zająknął ani nie powiedział też, iż chociaż sam nie może (np. z braku czasu) tej tematyki podjąć, to gdyby jacyś młodzi badacze chcieli się tymi zagadnieniami zająć, to mogą liczyć na jego koleżeńskie wsparcie. I nie słyszałem, by ktokolwiek inny na zjeździe wypowiadał się choć słowem na ten temat.

[srodtytul]Dla Polski?[/srodtytul]

Ale dlaczegóż miałby? Podczas sympozjum „Jaka jest i dokąd zmierza socjologia polska” Piotr Sztompka, autor wielu znanych książek, według miar instytucjonalnych najbardziej uznany z polskich socjologów w świecie (w latach 2002 – 2006 był przewodniczącym International Sociological Association), rozważał problem: czy istnieje socjologia polska? W dyskusji po wystąpieniu zabrał głos m.in. niżej podpisany i z niejakim zdziwieniem zwrócił uwagę, że tak wybitny badacz jak prof. Sztompka, rozważając, na czym miałoby polegać uprawianie polskiej socjologii – czy jest to socjologia uprawiana w Polsce, czy może socjologia uprawiana w języku polskim, a może socjologia o Polsce? – kompletnie pominął możliwość, że jest to socjologia uprawiana dla Polski.

Zabierając publicznie głos niżej podpisany nie ukrywał, że pominięcie takie można interpretować jako przejaw mentalności postkolonialnej. Zastanowił się, dlaczegóż nie jest oczywiste, iż socjolog (dopowiadam teraz chyba wyraźniej, to co jedynie sygnalizowałem w krótkim zjazdowym głosie) pracuje dla Polski, gdyż po prostu czuje się częścią swojego narodu, kraju, swej wspólnoty i badania prowadzi tak, by ich efekty służyły jego krajowi. By np. pomagały lepiej, nowocześniej definiować nasz interes narodowy i określać skuteczne sposoby jego realizacji. Niestety, niestety. W ani jednej z plenarnych wypowiedzi nie spotkałem się z takim podejściem. Z naturalnym (o naiwny!) połączeniem swej pracy badawczej z potrzebami swej ojczyzny. I nietrafna byłaby teza, iż o tym się nie mówi, gdyż jest to tak oczywiste, że aż niegodne wzmianki. Nie, projekty badawcze organizowane pod kątem interesów Polski nie są dla socjologów-członków Polskiego Towarzystwa Socjologicznego oczywistością.

Z perspektywy podstawowych interesów Polski można odnieść wrażenie, iż w istocie o najważniejszych dla polskiego społeczeństwa, państwa i narodu sprawach socjologowie ze sobą prawie nie dyskutują. Czym się zatem zajmują? Przecież nie są leniuchami, publikują będące efektem dużej pracy książki. Prof. Mirosława Grabowska, która w przejrzyście skonstruowanym referacie „Kondycja badań empirycznych w Polsce” wprowadziła rozróżnienie badania „bolączek społecznych” (cudzysłów autorki) oraz badania ważnych procesów społecznych. Co nasuwa mi pytanie: czy środowisko socjologów potrafiłoby osiągnąć consensus, które z badań zaliczyć, do którego rodzaju? Chyba nie, bo np. o sprawach podstawowych blokad rozwoju nasze środowisko nie dyskutuje – może dlatego, iż obawiając się zarzutu politykowania nie chce wskazywać palcem konkretnych sił politycznych lub/i gospodarczych.

[srodtytul]Ekspert Wallenrodem?[/srodtytul]

Czym się bowiem socjologowie nasi zajmują? W swym przywołanym już wyżej głosie dyskusyjnym powiedziałem, że polska socjologia jest dzisiaj asekuracyjna, nudna i jałowa. W dyskusji prof. Elżbieta Tarkowska, nawiązując do innej chyba wypowiedzi powiedziała, że nie zgadza się z tym, iż trudne tematy są przez nas przemilczane. Jako przykład podała badania nad tak drażliwą społeczną kwestią jak ubóstwo. Trafnie wskazała, że badania tej kwestii trwają od lat, że są wielowymiarowe i na wysokim poziomie, a w dodatku, że badacze współpracują z różnymi instytucjami, które mogą pomóc się z ubóstwem uporać. Ale na koniec realistycznie dodała, że niestety ze współpracy tej nic nie wynika.

Odniosłem wrażenie, że ta ważna uwaga przeszła bez echa. Biorąca udział w dyskusji chwilę później prof. Barbara Fatyga uczyniła bowiem następującą woltę. Najpierw powiedziała, że jest w kilku zespołach eksperckich i szybko dodała, że nie mówi tego wcale, by się chwalić, bo przecież wiele innych osób obecnych na zjeździe też doradza. Następnie powiedziała – jakby przekreślając sensowność owego doradzania – że socjologowie nie powinni flirtować z władzą, ale działać na rzecz społeczeństwa obywatelskiego. Na to rozległa się burza oklasków. Zrozumiałem, iż zgromadzeni uznali słowa prof. Fatygi jako dobrze oddające właściwą postawę socjologa/żki. Znamienne to, że – jak z tego zda się wynikać – do nieco wyimaginowanego społeczeństwa obywatelskiego bliżej im niż do realnego, własnego narodu i państwa, ale cóż...

Ciekawym tylko, czy objawiający oklaskami swe poparcie dla wizji prof. Fatygi, niezadowolonej najwyraźniej ze swego eksperckiego flirtowania, zauważyli, co wynika ze słów szefa PTS, prof. Piotra Glińskiego, który zabrał głos chwilę później. Powiedział m.in., że polski świat inicjatyw obywatelskich bada od kilku dziesięcioleci. I że z jego badań wynika, iż rozwój organizacji obywatelskich napotyka nieprzezwyciężalne bariery natury instytucjonalno-politycznej, a zatem – teraz wnioskuję – że socjologów działania na rzecz społeczeństwa obywatelskiego w istotnej mierze są jałowe (podobnie jak badania nad ubóstwem). Dopóki – dalej sobie dopowiadam – te właśnie bariery nie zostaną przezwyciężone, z wiedzy socjologów pożytków większych nie będzie. Ale samych tych barier i ich głębszych źródeł czołowi polscy socjologowie jakoś nie kwapią się badać. Nie mówiąc już o projektowaniu sposobów przełamywania takich barier. Dlaczego? Zanim zaproponuję odpowiedź, jeszcze dwa intelektualne zjazdowe zdarzenia.

Prof. Radosław Markowski, znany m.in. z regularnego bywania w studiu Radia TOK FM, podczas interesującego wystąpienia plenarnego „Socjologia polityki czy politologia społeczeństwa” powiedział m.in.: jest problem z copyrightem naszej wersji kapitalizmu, nikt bowiem nie kwapi się przyznać do autorstwa tej formy ładu, która się u nas wyłoniła. „Nie można wytropić autora polskiego kapitalizmu” – tak powiedział. Nie wiem, na ile uporczywie Markowski takiemu tropieniu się oddawał, obawiam się jednak, że nie robił tego z wielkim zaangażowaniem. Skąd to przypuszczenie? Rzecz widzę tak: albo konsekwentne tropienie mechanizmów transformacji, albo udział w „edukacyjnej” misji Radia TOK FM. To dwie rzeczy trudne do pogodzenia.

Nie wiem, czy prof. Markowski rozważał taką oto hipotezę: „twórcę” polskiego kapitalizmu wytropić niełatwo, gdyż ma on interes, by pozostać w cieniu i zarazem zasoby, by utrudnić badanie siebie. Być może ów „twórca” jest nieprawomocnym beneficjentem obecnej postaci kapitalizmu, a pewne przybliżenie natury „twórcy” daje np. metafora tzw. układu (słowa wyklętego dla środowiska TOKującego). Gdyby referent zechciał poważnie taką hipotezę badać, to bywanie w studiu by się skończyło. Hipotezy układu przecież – czyli koncepcji nieformalnej, samoorganizującej się sieci powiązań przechwytujących nienależne korzyści dzięki osłabianiu państwa prawa poprzez wykorzystanie zasobów tajnych służb – rozważać nie wolno.

Dopiero w osiemnastym roku polskiej transformacji ustrojowej prof. Lena Kolarska-Bobińska (dodatek Europa do Dziennika z 4 kwietnia 2007) napisała: „Rządy w krajach Europy Środkowo-Wschodniej nigdy nie uzgadniały polityki z wyborcami, więc trudno mówić, że po wejściu do Unii Europejskiej nagle przestały to robić. Reformy rynkowe zostały uzgodnione przez elity antykomunistyczne i te wywodzące się z dawnego systemu, a następnie wprowadzone przy aprobacie różnych międzynarodowych instytucji. Również inne reformy – między innymi terytorialna, ubezpieczeń społecznych czy edukacji – nie były konsultowane w Polsce w istotnym stopniu ze społeczeństwem. Wyborcy po prostu głosowali raz na cztery lata, odrzucając kolejne ekipy wprowadzające zmiany”. Ale żadne z głównych wystąpień zjazdowych nie mówiło o badaniach nad fasadową naturą naszej demokracji.

[srodtytul]Lęk przed ideami[/srodtytul]

Referat „Jak i po co kształcimy socjologów” wygłaszała prof. Krystyna Szafraniec. Mówiła ciekawie, jak kształcimy, ale o wątku „po co” ani słowa. W moim odczytaniu jest to sytuacja znacząca. Po co nam najdokładniejsze nawet ustalenie stanu faktycznego, opisu tego, jak uczymy, skoro nie wiemy po co! W tym uniku lub w takim ustawieniu priorytetów prezentacji widzę coś ważnego i obecnego nie tylko w tym wystąpieniu. Widzę ogólniejszy lęk przed debatą na temat wartości, lęk przed otwartym komunikowaniem swoich opcji ideowych – nieumiejętność (pod tym względem nieodróżniająca socjologów od bodaj czy nie większości Polaków) spokojnej konfrontacji stanowisk. Widzę niechęć i nieumiejętność kreślenia wizji, które mają oblicze ideowe. Brak wizji naszej wspólnej Polski.

Dostrzegam natomiast tyranię metodologii: ogromny, często twórczy wysiłek wkładany w szlifowanie narzędzi badawczych i cherlawe, przypadkowe refleksje o tym, co podstawowe – o zasadach ładu normatywnego i o sposobach, empirycznie przecież testowalnych, wprowadzania tych zasad w życie. Dostrzegam brak wyobraźni socjologicznej i lęk przed nią. Ale powody tego, co na XIV Zjeździe (i nie tylko) ukazało nasze socjologiczne środowisko, wiedzę też i głębiej. Gdzie?

Tej kwestii poświęciłem mój zjazdowy referat pt. (proszę wybaczyć akademicki żargon): „Strukturalny konflikt interesów jako determinanta przemian w Polsce od 1989 roku”. Miast omawiać jego treść proponuję zagadkę – kto i gdzie to powiedział: „Eseldowski establishment tworzyli dawni funkcjonariusze PRL, byli oficerowie komunistycznych służb specjalnych. W toku parlamentarnego śledztwa ujawniono mechanizmy podejmowania decyzji i manipulowania ustawami. Kolejna komisja orlenowska ukazała całkiem potężną drugą ekonomię, działającą na styku lewych pieniędzy i politycznych powiązań”. Jakiś PiS-owski oszołom? Nie. Chyba, żeby za takiego uznać socjologa, prof. Pawła Śpiewaka, b. posła PO, który umieścił te słowa w artykule zamieszczonym w tygodniku „Polityka”. Profesor socjologii stawia tu w trybie publicystycznym trzy, co najmniej, tezy empiryczne o zjawiskach współtworzących mechanikę III RP. Czy słyszeliście państwo – pytam teraz całe środowisko nauk społecznych – o programie badawczym, którego celem byłoby naukowe, systematyczne uchwycenie tego typu zjawisk i oszacowanie ich skali?

Skąd takie przeoczenie? Czyżby socjologowie uważali, że zjawiska wskazane przez prof. Śpiewaka są na tyle marginalne, iż nie zasługują na badawczy namysł? Jeśli przypomnimy sobie przywołane powyżej zjazdowe wypowiedzi profesorów, to widać, że nie o to chodzi. Wysuwam tu domysł, że zagadnienia tego typu nie są badane, gdyż już samo prowadzenie takich badań (nie mówiąc o ich efektach) jest dla kluczowej, najbardziej wpływowej części środowiska nauk społecznych (nie tylko dla socjologów) niewygodne. Badania takich wymiarów transformacji nie pasują do aktualnie (tj. od ostatnich 20 lat) ustabilizowanych powiązań interesów. Na czym powiązania te polegają?

[srodtytul]Zwycięstwo Platona[/srodtytul]

Uważa się naukę za modelowy przykład bezstronności poznawczej, którą wyraża wywodzona ze starożytności formuła: Amicus Plato, sed magis amica veritas. W praktyce, w nauce polskiej często widzimy, że gdy trzeba wybrać: być lojalnym wobec „przyjaciela”, czy też wobec badawczej dociekliwości, wygrywa Platon. Wygrywa środowiskowa poprawność, koleżeńskie przysługi, ale także wpływy dawnych partyjnych wykładowców, byłych TW, słabe zakorzenienie ważnej części środowiska w tradycji narodowej, zależność od unijnych strumyczków środków finansowych, zachodnich stypendiów i staży. Wygrywają klientelistyczne powiązania, typowe dla nauki w ogóle, ale w Polsce szczególnie feudalne, obejmujące najmłodszych badaczy i co zdolniejszych studentów. To wszystko wytwarza sytuację chronicznego konfliktu interesów aż nazbyt często kosztem prawdy rozstrzyganego na korzyść Platona (którego przepraszam, iż stał się tu symbolem oportunizmu).

Jak z takich konfliktów interesów się wychodzi? Poszerzając pluralizm przez tworzenie alternatyw badawczych, środowiskowych, dodatkowych grantów, przez projekty faktycznie konkurencyjne wobec uniwersyteckich zesztywniałych struktur. Jeśli ktoś pielęgnował nadzieję, że taką rolę jest w stanie odgrywać Polskie Towarzystwo Socjologiczne, pora by nadzieję porzucił.

A poza tym: co stoi na przeszkodzie, by środowisko badaczy społecznych wreszcie przestało lękać się roztrząsania swoich sympatii politycznych i ich konsekwencji? Czy nie stałoby się to z korzyścią dla powagi polskiej debaty publicznej?

[i]Autor jest profesorem w Instytucie Socjologii UMK, był doradcą ds. bezpieczeństwa państwa prezydenta RP Lech Kaczyńskiego.[/i]

W Krakowie dwa tygodnie temu odbył się XIV Zjazd zorganizowany przez Polskie Towarzystwo Socjologiczne. Zjazd, jak zjazd, setki uczestników, setki referatów. Sporo interesujących, wiele mdłych. Nie dało się wszystkich usłyszeć, ale już obecność na samych tylko głównych sesjach może dać pewien obraz stanu dyscypliny. Z reguły bowiem tam można wysłuchać koryfeuszy danej dyscypliny oraz przekonać się o reakcjach sali na ich wystąpienia, a to pozwala na snucie ogólniejszych refleksji na temat stanu środowiska.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą