Spiskowcy

Dziennik podróży w przeszłość (3)

Publikacja: 25.09.2010 01:01

Spiskowcy

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Na naszym roku największym podziwem darzyłem trzech studentów. Pomieściłem ich w historycznym ciągu bojowników o wolną Polskę, poczynając od młodych zapaleńców z 1831 roku, partii powstańczych Langiewicza, Kruka i innych z 1863 roku, bojowców z Frakcji Rewolucyjnej i POW Józefa Piłsudskiego po tych z wojennej konspiracji przeciw okupantom i powojennych walk z komuną. Staszek spiskował z grupką kolegów w Łodzi. Odskrobali z rdzy i naoliwili karabin z wojennych znalezisk. Złożyli przysięgę. Formowali organizację. Nastąpiła wsypa. Staszek przesiedział półtora roku w więzieniu, szykował się proces i długoletnie wyroki. Dzięki wstawiennictwu stryja, znanego chirurga (operował wpływowe persony z najwyższej półki), wyszedł na wolność i dostał się na studia. Był poturbowany psychicznie i na gwałt starał się zostać prawomyślnym obywatelem. Ciężko mu to przychodziło. Ale starał się, choć miewał sprzeczne uczucia. Wił się wewnętrznie. Coś mu przeszkadzało stanąć po jedynie słusznej stronie. Budził sympatię, dużo ze sobą rozmawialiśmy.

Drugi, Andrzej, przezwany Wikingiem ze względu na jasną, nordycką urodę i imponujący wzrost, był w klasie maturalnej członkiem związku młodych patriotów, bodaj tak się nazwali. Rozrzucali ulotki, węglem wypisywali hasła na murach, zrywali plakaty z akowcem zaplutym karłem reakcji i wyłupili oczy Stalinowi z portretu w szkolnej świetlicy. Związek młodych patriotów, świeżo upieczonych maturzystów, został zdekonspirowany przez kapusia. Kilku prowodyrów już siedziało, trwały przesłuchania i co rusz kolejni członkowie organizacji znikali z wolności.

Wiking na naszym pierwszym roku był jak na polu minowym; liczył dni w napiętym oczekiwaniu na wpadkę. Zbliżyliśmy się do siebie i zwierzał się ze swoich sekretów. Posiadłem jego zaufanie i poczytywałem to za wielkie wyróżnienie. Nigdy bym go nie wydał. Takie miałem przekonanie. Czułem się jak wspólnik w rozumieniu kodeksu złodziejskiego. A wspólnik jest jak brat. Wzorem bohaterów dla Wikinga byli ci z Szarych Szeregów, oddziałów szturmowych „Zośki” i „Parasola”. Z nabożną czcią wymieniał ich pseudonimy. Po zajęciach na uczelni często chodziliśmy na gruzy na Smolnej i tam toczyliśmy młodzieńcze dyskusje o sensie życia, wyborze drogi, oczekiwaniach. Nie bardzo wiedziałem, jaka przede mną otworzy się droga. Natomiast Wiking nie miał najmniejszych wątpliwości. Żarliwie wywodził o obowiązkach Polaka, żołnierza, patrioty. Pochodził ze wschodnich rubieży dawnej Polski; ojciec leśniczy, aresztowany przez Sowietów w 1939 roku, zginął bez wieści.

Wiking przewidział swoją wpadkę. Była to sobota, dzień ćwiczeń wojskowych. Staliśmy w dwuszeregu na dziedzińcu Instytutu Geografii. Czekaliśmy na rozkaz wymarszu na zajęcia praktyczne w terenie. Nagle z gabinetu szefa Studium Wojskowego, płk. Poździka, wybiegł porucznik, dowódca naszej kompanii. Polecił Wikingowi iść za sobą do gabinetu. Już stamtąd nie wrócił. Wyprowadzili go tylnym wyjściem. Przed kościołem Wizytek czekała czarna cytryna, wóz bezpieki w tamtych czasach.

Najbardziej podziwiałem Przemka. Czarny, suchy; błyszczące, skośne oczy, wystające kości policzkowe. Istny Tatarzyn z krymskiej ordy Tuhaj-beja. Był z Grochowa, proletariacka rodzina o silnych tradycjach patriotycznych. Po ojcu, działaczu robotniczego związku narodowego zamordowanym przez Niemców w obozie koncentracyjnym, przejął obowiązek walki o wolną Polskę. Poglądy miał stanowcze i ugruntowane. Istniejący stan rzeczy traktował jako kolejny zabór i fikcję niepodległości pod bolszewią. Kipiał gotowością do czynu. Niepokoił siłą gorejących oczu. Przyciągał magnetycznie. Obdarzony sugestywnym darem wymowy. Przypadliśmy sobie do gustu przede wszystkim ze względu na wspólne przywiązanie do naszego miasta i wiedzę o jego ludziach i sprawach dziejących się za fasadą. Nieraz spacerowaliśmy po ulicach Grochowa, Terespolskiej, Rybnej, Igańskiej, zapuszczaliśmy się na Kamionek i do historycznej Olszynki Grochowskiej.

Przemek nie był samotny. Zebrał dyskusyjne kółko studentów, nie tylko prawa, również innych wydziałów. Zbierali się regularnie, rozważali sposoby dotarcia do szerszych kręgów młodzieży. Opracowywali program na podstawie historii i wiedzy o czasach przedwojennych. Studiowali „Myśli nowoczesnego Polaka”, rozważania Piłsudskiego o wojnie 1920 roku. Docierali do dawnych trudno dostępnych książek. Przemek zwerbował już kilku młodych robotników ze swojej dzielnicy, kolegów z boiska, podwórka, zdecydowanych, twardych chłopaków. Święcie wierzył w skuteczność swoich działań. – Tak nie może pozostać! – gorączkował się. – Komuna musi upaść!

Podziwiałem go za niezłomność i siłę ducha. O ile fanatycy nastałej władzy odpychali tępym dogmatyzmem przekonań, zupełnym zatraceniem tego, co własne, osobne, niezależne, o tyle Przemek wydawał się postacią z patriotycznych rycin, opowieści, które obecnie wyrzucono na śmietnik, zarazem tak krwistą, swojską. Spacery i rozmowy z nim dawały ożywczą satysfakcję. Echa romantycznych lektur dzwoniły w uszach. Przemek pasował się w tym dramatycznym ciągu młodych ludzi gotowych do najwyższej ofiary. Podnosił upadłego ducha, zagrzewał do walki. Choć sam przecież nie czułem powołania do czynnego oporu, czegoś mi brakowało. Wiary, chęci. Hamował jakiś dystans. Może to pierwsze komunistyczne oczarowanie wypaliło we mnie gotowość do uczestnictwa we wszelkich uniesieniach zbiorowości?

Zachowywałem osobność. Tak mi dyktowała intuicja. Nie dokonałem jeszcze wyboru drogi.

Ale ci trzej koledzy byli dla mnie najważniejsi. Był jeszcze Tomek. Z nim nawiązałem luźniejszą znajomość. Spokojny i małomówny. Zachowywał pewną rezerwę. Trzymał się na uboczu, choć starał się być taki jak wszyscy. Bywał z nami na tanim winie u Fukiera czy na piwie w sklepiku pod Chrystusem. Zaśmiewał się, kiedy parodiowano niektórych profesorów. Najcelniej tego od prawa rzymskiego, Gintowta, oryginała z siwą czupryną, łudząco podobnego do Adama Mickiewicza z paryskiego okresu, który słynął z roztargnienia.

Z Tomkiem zdawałem egzamin u profesora Karola Koranyiego, znanego z ekstrawagancji uczonego ze Lwowa, krótko po wojnie rektora uniwersytetu w Toruniu, który z nieukrywaną niechęcią spoglądał na aktywistów ZMP, strojących się na spotkanie z „reliktem burżuazyjnej epoki” w zielone koszule i czerwone krawaty. Liczyli, że zmięknie pod naporem socjalistycznej awangardy. Przeliczali się na ogół. Takich traktował bowiem z nieubłaganą skrupulatnością. Księga jego autorstwa, z której się uczyliśmy powstawania instytucji prawa na przestrzeni wieków, była gruba jak Biblia i tyle trzeba było zapamiętać. Każdy mógł się okazać nieukiem. Poskutkowało to na końcu zaniechaniem ideologicznej ostentacji nawet przez najbardziej zapalczywych. Stary profesor był górą. Nas dwóch, Tomka i mnie, potraktował ulgowo, ograniczając się do pytań z okresów historii państwa i prawa, które szczęśliwie jako tako znaliśmy. Chyba był w dobrym humorze, co mu się rzadko zdarzało; uraczył nas jeszcze smakowitymi anegdotkami ze swoich studiów w Wiedniu przed pierwszą wojną światową. Zamaszyście wpisał niezłe oceny i złożył podpis w naszych indeksach. Podniesieni na duchu sukcesem zjedliśmy posiłek w pobliskim barze mlecznym i powędrowaliśmy królewskim traktem na plac Trzech Krzyży. Nabyliśmy w monopolowym półlitrówkę z czerwoną kartką i poszliśmy do „knajpy pod chmurką” w krzaki za Imką. Tam popijali w towarzyskich kręgach urzędnicy z PKPB, węglarze i inni miłośnicy naszego nektaru z kartofli. Było to ustronne, malownicze miejsce i gliniarze rzadko się tu pokazywali. Wódka rozwiązała nam języki. Tomek zaczął się odkrywać. Słuchałem zaszokowany. Przeżyłem jako chłopak okupację i różne straszne sprawy nie były mi obce, jednak jego doświadczenia okazały się stokroć bardziej przerażające. Getto, strata najbliższych, przeprowadzony przez przyjaciół rodziców na tzw. aryjską stronę, pędził życie zaszczutego zwierzęcia, ukrywając się w Warszawie i później na wsi. Nieraz śmierć zaglądała mu w oczy. – Miałem bardzo semicki wygląd – powiedział i podniósł nagle głowę. – To jest przeklęta, żydowska krew!

Wpatrzył się we mnie. Zaczerwieniłem się. Poczułem zmieszanie, wstyd, jakbym był winien tragicznych przeżyć Tomka. Coś nas dzieliło. Silne wrażenie. Nieoczekiwanie dowiedziałem się o różnorodności ludzkich losów, komplikacjach i odmiennościach, które nie dają się uporządkować. Stanowią swoisty wyrzut sumienia. Nie mogłem tego stanu ducha nazwać i to nienazwane męczyło. To była jedyna taka rozmowa z Tomkiem. Powrócił do powściągliwej postawy obserwatora naszego uniwersyteckiego tumultu. W niczym się nie wyróżniał. W organizacji młodzieżowej nie należał do aktywu. Studentem był przeciętnym, uczynnym kolegą i podobał się dziewczynom. Po 1956 roku wyjechał do Izraela. Po prostu z dnia na dzień nie pokazał się więcej na uczelni. Nie było żadnego pożegnania, wymiany adresów, zapewnień o pisaniu listów. Tomek chyba niczego stąd nie chciał pamiętać. A we mnie pozostał. Przez lata z nagła powraca. Twarz, gesty, głos. cdn.

Na naszym roku największym podziwem darzyłem trzech studentów. Pomieściłem ich w historycznym ciągu bojowników o wolną Polskę, poczynając od młodych zapaleńców z 1831 roku, partii powstańczych Langiewicza, Kruka i innych z 1863 roku, bojowców z Frakcji Rewolucyjnej i POW Józefa Piłsudskiego po tych z wojennej konspiracji przeciw okupantom i powojennych walk z komuną. Staszek spiskował z grupką kolegów w Łodzi. Odskrobali z rdzy i naoliwili karabin z wojennych znalezisk. Złożyli przysięgę. Formowali organizację. Nastąpiła wsypa. Staszek przesiedział półtora roku w więzieniu, szykował się proces i długoletnie wyroki. Dzięki wstawiennictwu stryja, znanego chirurga (operował wpływowe persony z najwyższej półki), wyszedł na wolność i dostał się na studia. Był poturbowany psychicznie i na gwałt starał się zostać prawomyślnym obywatelem. Ciężko mu to przychodziło. Ale starał się, choć miewał sprzeczne uczucia. Wił się wewnętrznie. Coś mu przeszkadzało stanąć po jedynie słusznej stronie. Budził sympatię, dużo ze sobą rozmawialiśmy.

Drugi, Andrzej, przezwany Wikingiem ze względu na jasną, nordycką urodę i imponujący wzrost, był w klasie maturalnej członkiem związku młodych patriotów, bodaj tak się nazwali. Rozrzucali ulotki, węglem wypisywali hasła na murach, zrywali plakaty z akowcem zaplutym karłem reakcji i wyłupili oczy Stalinowi z portretu w szkolnej świetlicy. Związek młodych patriotów, świeżo upieczonych maturzystów, został zdekonspirowany przez kapusia. Kilku prowodyrów już siedziało, trwały przesłuchania i co rusz kolejni członkowie organizacji znikali z wolności.

Pozostało 82% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał