Rozmowa z prof. Szamatowiczem, pionierem in vitro w Polsce

Rozmowa z prof. Marianem Szamatowiczem

Publikacja: 30.10.2010 01:01

Rozmowa z prof. Szamatowiczem, pionierem in vitro w Polsce

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

[b]Rz: Ponoć pierwsze polskie dziecko z probówki przyszło na świat dzięki papieżowi.[/b]

Zacznijmy od tego, że ja bardzo nie lubię określenia „dzieci z probówki”. Owszem, w procedurze in vitro zapłodnienie odbywa się poza organizmem kobiety, na plastikowych płytkach. Ale już po kilkudziesięciu godzinach istnienia kilkukomórkowy zarodek wszczepiany jest do macicy. To tam się rozwija, aby po dziewięciu miesiącach dziecko przyszło na świat. W tym kontekście sformułowanie, że jest ono z probówki, mija się z prawdą.

Co do roli Jana Pawła II, to wynika ona raczej z mojej interpretacji tamtych zdarzeń. Niemniej jednak faktem jest, że nasza klinika otrzymała dar od papieża w postaci ultrasonografu. Jest to urządzenie stosowane w „zwykłej” ginekologii m.in. do monitorowania przebiegu ciąży. Jego posiadanie umożliwiło nam udoskonalenie metody pozyskiwania komórek jajowych. W rezultacie doszło do narodzin pierwszego w Polsce dziecka z pozaustrojowego zapłodnienia.

[b]Jak pan wspomina tamten dzień – 12 listopada 1987 roku? [/b]

Cały zespół był podekscytowany. Do rozwiązania ciąży doszło w drodze cesarskiego cięcia. Wszystko odbyło się planowo, bez niespodzianek. O 8.30 usłyszeliśmy krzyk dziecięcia. Wspominam go niczym najpiękniejszą muzykę. Dziewczynka była zdrowa, nie sprawiała żadnych problemów neonatologom. Ważyła 3 kg i otrzymała dziesięć punktów w skali Apgar (maksymalna ocena stanu noworodka zaraz po porodzie – red.).

[b]Czy prof. Robert Edwards, tegoroczny noblista, zadzwonił z gratulacjami? Słyszałam, że był zainteresowany tym, co działo się w Polsce w kwestii in vitro.[/b]

To prawda, rozmawialiśmy ze sobą wiele razy. Ale mieliśmy przyjemność poznać się później, bo w 1996 roku podczas kongresu Europejskiego Towarzystwa Rozrodu Człowieka i Embriologii. Namawiałem go, by przyjechał do Białegostoku. Niestety, już dziesięć lat temu nie pozwalał na to stan jego zdrowia.

Kiedy się dowiedziałem, że dostał Nobla (za opracowanie metody pozaustrojowego zapłodnienia – red.), odszukałem zdjęcie, na którym jesteśmy razem. Powiększyłem je, oprawiłem i teraz wisi w moim gabinecie.

[b]Co dzisiaj słychać u polskiej Louise Brown – jak od nazwiska pierwszego na świecie dziecka z in vitro nazywa się pierwszą Polkę, która urodziła się w ten sposób? Ma już 23 lata. [/b]

Ostatni raz widziałem ją, kiedy miała siedem lat. Była bardzo ładną i mądrą dziewczynką. Wiem w przybliżeniu, gdzie teraz mieszka oraz, że ładnie się rozwinęła i jest zdrowa. Jej rodzice nie chcą jednak utrzymywać kontaktów z kliniką i ujawniać, w jaki sposób doszło do poczęcia. Sądzę, że postawa ta w dużym stopniu wynika z negatywnego stosunku Kościoła katolickiego do tematu in vitro.

[b]Historia jej życia rozpoczęła się podczas historycznego zabiegu zapłodnienia. Był luty 1987 rok. [/b]

Jej mama miała 33 lata i leczyła się z powodu niepłodności. Na eksperymentalny wówczas zabieg zgodziła się niemal bez wahania. Bardzo chciała mieć dziecko. Sprzęt, jaki wówczas zastosowaliśmy, według dzisiejszych norm pozostawiał wiele do życzenia.

[b]Udało się już za pierwszym razem? [/b]

A skąd. Wcześniej przeprowadziliśmy kilkanaście zabiegów pozaustrojowego zapłodnienia u kilku pacjentek. Bez powodzenia. Sama metoda wydawała się prosta. Trzeba było wyjąć komórkę jajową, dodać plemniki i umieścić zarodek w jamie macicy. W praktyce pojawiło się wiele pułapek. W medycynie nazywamy je wilczymi dołami. Bardzo długo mieliśmy problem ze stworzeniem w laboratorium warunków, które by idealnie imitowały panujące w jajowodzie. Środowisko, do którego przenosi się jajeczko i gdzie ma dojść do zapłodnienia, musi być wolne od toksyn. Najwyraźniej nie można było tego powiedzieć o płynie, w jakim próbowaliśmy hodować zarodki. Nie dochodziło do ich rozwoju. Dlatego poprosiliśmy sanepid o wskazanie najczystszego źródła wody w okolicy. Po jej dodatkowym oczyszczeniu przygotowywaliśmy tzw. media – pożywki, w których rozwijają się embriony.

[b]Dlatego od momentu narodzin Louise Brown do przyjścia na świat białostockiego dziecka minęło aż dziewięć lat.[/b]

Z perspektywy czasu wiem, że byliśmy niedoskonali technicznie. Przygotowania do zabiegu sięgają roku 1983. O jego przeprowadzeniu zacząłem poważnie myśleć po pobycie w Goeteborgu, gdzie zobaczyłem, jak to wygląda w praktyce. Kolejne lata trwało kompletowanie sprzętu i zespołu. Korzystaliśmy z doświadczeń zespołu prof. Andrzeja Tarkowskiego z Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Konsultowaliśmy się ze specjalistami we Francji. Można powiedzieć, że była to praca wieloośrodkowa.

Ciążę z in vitro próbował również uzyskać zespół z Instytutu Zdrowia Dziecka w Warszawie.

[b]Czuł pan oddech konkurencji na plecach?[/b]

W jakimś sensie tak. Tym bardziej że atmosferę wyścigu podgrzewała prasa. Dziennikarze wciąż pisali, że już za chwilę dojdzie do zabiegu, że to już ta ciąża – mimo że jeszcze się nie rozwinęła. Myślę, że może dlatego udało nam się to w Białymstoku jako pierwszym, bo oprócz odpowiedniej technologii i ludzi mieliśmy po prostu szczęście.

[b]Prace pioniera in vitro na świecie, prof. Edwardsa, budziły duże kontrowersje. W rezultacie brytyjska Rada Badań Medycznych przestała je finansować. Jak wyglądały początki w naszym kraju?[/b]

Początkowo metoda in vitro była refundowana. Aż do roku 1992, kiedy zmienił to ówczesny minister zdrowia Władysław Sidorowicz. Umieścił on zapłodnienie pozaustrojowe na liście zabiegów kaprysów, za które powinna płacić pacjentka obok m.in. operacji plastycznych. Pokutuje to do dziś. W głównej mierze z powodu stanowiska Kościoła katolickiego, który w przeciwieństwie do kościołów protestanckich, islamu, judaizmu czy buddyzmu neguje tę metodę leczenia niepłodności.

Pod koniec 1987 roku do naszej kliniki zaczęła napływać lawina listów od zdesperowanych kobiet spragnionych dziecka. A ksiądz z białostockiej ambony mówił o nieludzkich praktykach kliniki, według niego gorszych niż narkomania i pijaństwo. Wiem, że jeden z poprzednich biskupów próbował wywierać naciski na rektora białostockiej Akademii Medycznej, by zabronił leczenia i zamknął nasz ośrodek.

[b]Przyzna pan jednak, że metoda ta może budzić pewne wątpliwości natury etycznej.[/b]

Ja ich nie widzę. Podnoszą je fanatycy wspierani przez Kościół. Jest on przeciwny tej metodzie, bo narusza pewne jego doktryny. Dlatego neguje pozyskiwanie nasienia poprzez masturbację, wytwarzanie nadliczbowych zarodków i to, że sam akt poczęcia nie jest wynikiem aktu miłości. Kościół ma prawo do swojego stanowiska w tej sprawie. Ale nie może być ono narzucane jako jedyne obowiązujące rozwiązanie w sferze społeczno-politycznej.

Zostaliśmy ukształtowani przez naturę jako gatunek o ograniczonej płodności. Problemy z rozrodem dotykają aż 15 proc. par, które pragną mieć dzieci. Światowa Organizacja Zdrowia nie ma wątpliwości, że niepłodność jest chorobą. Z powodu zasięgu nazywa się ją nawet chorobą społeczną. Owszem, z jej powodu się nie umiera. Ale jak wynika z badań psychologicznych, stres związany z niepłodnością jest większy niż przy rozpoznaniu raka czy zawału. A czy lekarz może odmówić leczenia choroby, jeśli pozwalają mu na to zdobycze medycyny?

[b]Nawet jeśli pomaga stwarzać życie kosztem innych istnień? Wypowiedź jednego z biskupów o tym, że my też byliśmy kiedyś zarodkami, nas też można było zamrozić, przemawia do wyobraźni.[/b]

Słyszałem też, że życie dziecka z pozaustrojowego zapłodnienia jest „zawsze okupione śmiercią jego braci i sióstr”. Muszę panią zmartwić. Podobnie dzieje się w naturze. Jeśli przyjmiemy tę retorykę, to można powiedzieć, że zarówno moje życie, jak i pani oraz biskupów zostało okupione śmiercią nienarodzonego rodzeństwa. W naturalnym rozrodzie tylko 25 – 30 proc. wszystkich zarodków zagnieżdża się i rozwija dalej. Reszta obumiera. Żaden lekarz ani biolog tego nie kwestionuje. Podobny proces zachodzi w procedurze pozaustrojowego zapłodnienia. Dlatego do jamy macicy podaje się więcej niż jeden zarodek. Nie więcej jednak niż dwa, czasami trzy. Ciąża bliźniacza zwiększa bowiem zagrożenie prawidłowego rozwoju płodu.

[b]Nie mniej kontrowersji budzi i to, co dzieje się z pozostałym zarodkami.[/b]

Są one zamrażane i przechowywane w ciekłym azocie, w temperaturze -180 st. C. Tworzymy ich więcej na wypadek, gdyby ciąża nie doszła do skutku za pierwszym razem. Kobieta nie musi wówczas po raz kolejny przechodzić dość obciążającej jej organizm stymulacji hormonalnej (jej celem jest otrzymanie większej liczby komórek jajowych). Odmrażamy zarodki i ponownie podajemy do jamy macicy. W ten sposób zwiększamy skuteczność leczenia. I dlatego potrzebujemy zarodków nadliczbowych. Tym bardziej że w odróżnieniu od komórek jajowych dużo lepiej znoszą one zamrażanie.

[b]Jak długo mogą być w ten sposób przechowywane?[/b]

Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. W zasadzie bez ograniczeń. Zawsze można też oddać zarodek innej parze do tzw. adopcji. Odbywa się to bezpłatnie. Jest on wówczas rozmrażany i podawany kobiecie. Wprawdzie nie będzie ona genetyczną matką urodzonego z niego dziecka, ale zostanie matką biologiczną.

[b]Czy zarodek jest według pana istotą ludzką?[/b]

Uważam, że jest on potencjałem na człowieka.

[b]Nie można wyeliminować wytwarzania tzw. zarodków nadliczbowych?[/b]

Ależ oczywiście, że można. Wystarczy pobrać od kobiety tylko jedną komórkę jajową. Zapłodnić ją w warunkach laboratoryjnych i podać do macicy. Tyle tylko że, jak wynika z literatury medycznej, szanse na urodzenie dziecka w porównaniu z klasyczną metodą pozaustrojowego zapłodnienia spadają wówczas aż o 75 proc.

[b]A czy rozwiązaniem nie jest zastosowanie alternatywnej metody wspomaganego rozrodu, jak nazywa się naprotechnologię?[/b]

Według mnie jest to pseudonauka, bałamutna metoda, z pomocą której dokonuje się kradzieży czasu reprodukcyjnego kobiety. Jej nazwa pochodzi od tłumaczenia angielskiego terminu „wsparcie naturalnej prokreacji”. Została opracowana w Instytucie Papieskim Pawła VI w amerykańskim Omaha. Jej celem jest regulacja płodności, która opiera się na obserwacji biologicznych wskaźników cyklu kobiety. Na tej podstawie wyznacza się tzw. dni płodne – do celów zapobiegania ciąży bądź w sytuacji chęci zajścia w nią. Naprotechnologia będzie zupełnie nieskuteczna w przypadku, gdy problemy z płodnością dotyczą mężczyzny lub gdy kobieta ma zaawansowaną endometriozę (rozrost błony śluzowej macicy poza jej jamę – red.) czy uszkodzone jajowody.

W takich okolicznościach wydanie na podobną konsultację 1000 zł – słyszałem, że tyle kosztuje – jest psu na budę. Niestety, oprócz pieniędzy pacjentka traci cenny czas. Wraz z jego upływem możliwości jajników do wytwarzania prawidłowych komórek jajowych maleją, podobnie jak i szanse na dziecko. Nawet z pomocą metod pozaustrojowego zapłodnienia.

Ja jestem lekarzem, który stosuje medycynę opartą na faktach naukowych. Naprotechnologia nią nie jest. Dlatego na poważnych międzynarodowych konferencjach poświęconych problematyce rozrodu nie znajdzie pani informacji z tej dziedziny.

[b]Dlaczego więc powstają ośrodki, w których jest promowana? Jeden z nich, w Lublinie, dostał kilka miesięcy temu dofinansowanie z regionalnych funduszy unijnych.[/b]

Byłem tym absolutnie zdumiony. Tym bardziej że na prawdziwe leczenie niepłodności wciąż brakuje pieniędzy. Przyczyna popularności naprotechnologii jest moim zdaniem jedna: to metoda popierana przez Kościół. Przeraża mnie, że w naszym kraju regulacją leczenia niepłodności zajmują się ludzie, którzy nie mają na ten temat wiedzy albo nie są problemem bezpośrednio zainteresowani, tak jak osoby starsze czy biskupi. Jak tak dalej pójdzie, to in vitro w Polsce zostanie zdelegalizowane.

[b]Sądzi pan, że może do tego dojść?[/b]

W tej chwili w Sejmie procedowanych jest sześć projektów regulujących problemy pozaustrojowego zapłodnienia, w tym dwa zakazujące leczenia tą metodą. Spodziewam się, że zwyciężą te, które je dopuszczają, nie ingerują w procedurę i mają na uwadze dobro pacjentów. Uchwalenie projektów zakazujących uderzy w najbiedniejsze pary, takie, które pragną dziecka, ale nie mają na to pieniędzy. Bogaci sobie poradzą, skorzystają z oferty leczenia za granicą.

[b]Przeciwnicy in vitro sugerują, że ludzie ci są często sami sobie winni. Niepłodność może być wynikiem wcześniejszego zabiegu aborcji.[/b]

Nie jestem zwolennikiem przerywania ciąży. Odpowiedzmy sobie jednak na pytanie, dlaczego do tego dochodzi. Najczęściej dlatego, że ciąża jest niechciana. Nietrudno o to, gdy nie stosuje się skutecznych metod antykoncepcji. Kościół ich nie uznaje. W ten sposób tworzy się błędne koło. Katolik nie może używać środków antykoncepcyjnych, a gdy dochodzi do ciąży, grzechem jest jej usunięcie. Podobnie jak i starania o dziecko w drodze pozaustrojowego zapłodnienia. Nie można nazywać ludzi, którzy pragną dziecka, grzesznikami!

Wracając do pytania... Kiedy aborcja wykonana jest w sposób właściwy i we właściwych warunkach, nie ma większego zagrożenia, że kobieta nie będzie mogła ponownie zostać matką.

[b]W jakim stopniu lekarze są dzisiaj w stanie ocenić, który ze stworzonych zarodków jest prawidłowy?[/b]

Zarodki oglądamy pod mikroskopem. Oceniamy je pod kątem morfologicznym. Ale przybywa coraz doskonalszych metod. Jak choćby badanie molekularne komórek ziarnistych z pęcherzyków jajnikowych. Szacuje się, że metoda ta zwiększa szanse urodzenia dziecka aż do 80 proc. (w klasycznym in vitro 20 – 40 proc.).

[b]Nie obawia się pan, że w przyszłości podobny rodzaj selekcji zarodków stanie się normą, także wśród zdrowych par? Kobiety coraz później decydują się na dziecko, z reguły na jedno. Tym bardziej będzie im zależało, by miało ono jak najlepszy garnitur genetyczny. Czy nie grozi nam powstanie nowej, lepszej rasy ludzi z in vitro?[/b]

Ja nie zajmuję się futurologią. Mam już 75 lat i nie będzie mi dane martwić się o tego rodzaju kwestie. Mogę tylko dodać, że stopniowo obniża się jakość męskiego nasienia – w efekcie Światowa Organizacja Zdrowia zmienia normy stosowane do jego klasyfikacji. Ma to związek z zanieczyszczeniem środowiska. Stąd być może w przyszłości in vitro stanie się koniecznością.

[i]Prof. Marian Czesław Szamatowicz 23 lata temu jako pierwszy w naszym kraju przeprowadził udany zabieg pozaustrojowego zapłodnienia. Wieloletni kierownik Kliniki Ginekologii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. Mimo 75 lat wciąż aktywnie pracuje. W dzieciństwie miał wyjechać na stałe do USA (jego matka tam się urodziła, on do dzisiaj ma dwa paszporty). Zgody na wyjazd nie dostał jego ojciec, rodzina została więc w kraju. Skończył warszawską Akademię Medyczną. Jest autorem 170 publikacji naukowych i laureatem wielu nagród. Jeśli czegoś w życiu żałuje, to tego, że palił. Chorował na raka. W wolnym czasie lubi wędkować. Udało mu się złowić w Amazonce piranie. Nazywa siebie najlepszym śpiewakiem wśród profesorów ginekologii. Najnowszą jego pasją jest golf.[/i]

[b]Rz: Ponoć pierwsze polskie dziecko z probówki przyszło na świat dzięki papieżowi.[/b]

Zacznijmy od tego, że ja bardzo nie lubię określenia „dzieci z probówki”. Owszem, w procedurze in vitro zapłodnienie odbywa się poza organizmem kobiety, na plastikowych płytkach. Ale już po kilkudziesięciu godzinach istnienia kilkukomórkowy zarodek wszczepiany jest do macicy. To tam się rozwija, aby po dziewięciu miesiącach dziecko przyszło na świat. W tym kontekście sformułowanie, że jest ono z probówki, mija się z prawdą.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy