Prokuratura podejrzewała, że za szantażem może stać mieszkaniec podwarszawskiego Milanówka, właściciel sex-shopu w centrum stolicy. Zarówno adres e-mail, z którego wysyłano groźby, jak również numer telefonu należały do niego. Sprawa została jednak umorzona. Powód? E-mail nie był zabezpieczony hasłem, a krótko przed telefonami do Hofmana podejrzewany o szantaż zgłosił zaginięcie karty SIM. Według prokuratora nie było więc wystarczających dowodów do postawienia mu zarzutów.
Ze sprawy tej wynika też, że szantaż jest tak popłatnym zajęciem, bo istnieje rynek tabloidów, który napędza popyt na kompromitujące materiały. To stało się gwoździem do politycznej trumny senatora Piesiewicza.
– Jeśli senator myślał, że może zaapelować do sumienia redaktorów naczelnych tabloidów, że może do nich przemawiać z pozycji autorytetu moralnego, to zgrzeszył naiwnością albo i pychą – mówi jeden ze specjalistów marketingu politycznego. – Tak to nie działa. Nikt sam, bez fachowej pomocy, nie wyciągnie się z bagna.
Teoretycznie senator zastosował właściwą strategię. Jego przyjaciele rozpowszechniali w mediach wersję, że za szantażem Piesiewicza stali oficerowie zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych. Taka wersja miała ocalić resztki godności senatora, w medialnej narracji pokazać go jako ofiarę potężnych sił, którym się naraził. Jednak działania ratujące wizerunek senatora były chaotyczne, a elementy układanki do siebie nie pasowały. Jak ujawniły wspólnie „Rz” i Polsat, Piesiewicz dał się podejść grupie przypadkowych osób – alkoholikowi, złodziejce, striptizerce i gangsterowi skazanemu za gwałty na prostytutkach. Sam senator swymi wypowiedziami medialnymi też nie ułatwił zadania broniącym go osobom – tłumaczenie, że w okolicach Marriotta, w miejscu znanym jako warszawski Pigalak, poznał panią, która okazała się niezwykle interesującą interlokutorką, budziły ironiczne rozbawienie.
[srodtytul]Detektyw nie zadrze z „miastem”[/srodtytul]
Jeden z moich klientów dostał kopertę ze zdjęciami, na których był w agencji towarzyskiej. Szantażysta żądał pieniędzy za milczenie. A jednak biznesmen, który był przedmiotem szantażu, miał wrażenie, że nie chodzi wcale o pieniądze, lecz jest to próba zastraszenia go – mówi Jarosław Manastyrski, szef warszawskiej agencji detektywistycznej Nemezis.
Okazało się, że za szantażem stał inny biznesmen, który chciał zniechęcić rywala do walki o duży kontrakt.
Ustalenie, kim jest szantażysta, przecięło kłopoty biznesmena. – Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co zrobił mój klient. Rolą detektywa było dostarczenie mu informacji – mówi Manastyrski.
Tak naprawdę szanujące się agencje detektywistyczne nie mają możliwości, by wywierać skuteczną presję na szantażystę, bo mogłoby się to wiązać z przekroczeniem prawa.
– Mało który detektyw ośmieli się też wejść w drogę „miastu”, czyli gangsterom, jeśli dojdzie do wniosku, że są źródłem kłopotów jego klienta – mówi Jerzy Dziewulski, były antyterrorysta i szef ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Szantażu mogą się nie obawiać jedynie biznesmeni z listy najbogatszych – chronią ich wysokiej klasy specjaliści, którzy potrafią bezwzględnie udaremnić każde zagrażające ich szefom działanie.
Wszyscy pozostali są zagrożeni, szczególnie jeśli odnoszą w biznesie sukcesy. – Jeszcze kilka lat temu szefowie banków chętnie pozowali do zdjęć na tle swoich jachtów, opowiadali o swoim hobby i rodzinie, z dumą odbierali podczas gali nagrody. Teraz twarzą banków są aktorzy, a bankierzy są anonimowi – mówi specjalista od wizerunku Eryk Mistewicz – bo osoby publiczne narażone są na kłopoty.
[srodtytul]Szantażysta wygrywa[/srodtytul]
Kto zapłacił raz, będzie płacił zawsze. Wszyscy, którzy zetknęli się z szantażem, podkreślają, że ta zasada jest bardziej aktualna niż kiedykolwiek. Dlatego żelazna zasada mówi – nie płacić.
– Szantażyści zawsze wrócą po kolejną ratę, choćby zapewniali, że tego nie zrobią. Od czasów Agathy Christie wiele się zmieniło na niekorzyść osoby szantażowanej. Nie może odetchnąć z ulgą, że zniszczono negatywy – mówi jeden z policjantów.
Nawet kiedy ujmie się szantażystów, nie ma pewności, że zabezpieczono wszystkie kompromitujące VIP-a materiały.
Tak jest również w wypadku senatora Piesiewicza. W Internecie ujawniono tylko część nagrań z jego udziałem. Były one najlżejsze pod względem obyczajowym, a więc najmniej dla niego niewygodne. Prokurator Józef Gacek z warszawskiej prokuratury badającej sprawę szantażu Piesiewicza zdradził parę miesięcy temu „Rz”, że nie ma pewności, czy zabezpieczono wszystkie płyty z kompromitującym materiałem. Jeśli, jak wiele na to wskazuje, są one bardzo drastyczne, to może tłumaczyć, dlaczego Piesiewicz, który jako adwokat poznał przecież bezwzględność przestępczego świata, pozwalał wykrwawiać się finansowo, płacąc w sumie szantażystom aż 600 tysięcy złotych.
Kariera polityczna senatora jest złamana, on sam pogrążony w depresji. Spotyka go ostracyzm towarzyski nawet ze strony osób, które mu współczują. Ponury paradoks całej sytuacji polega na tym, że przestępcy mają znacznie lepsze samopoczucie. Klika miesięcy po ujawnieniu kompromitujących Piesiewicza materiałów do dziennikarza „Rz” zgłosił się człowiek przestawiający się jako pełnomocnik Joanny D., jednej z szantażystek. Zażądał pieniędzy w zamian za to, że nie prześle do sądu pozwu o ochronę dóbr osobistych.
[srodtytul]Archiwum „Hiacynta”[/srodtytul]
Gdyby senator Piesiewicz na zdjęciach, które opublikował „Super Express”, nie miał na sobie kwiecistej sukienki, niewątpliwie jego upadek byłby mniej spektakularny.
Wyobraźmy sobie, że na zdjęciu byłby również w towarzystwie dwóch pań, nawet w sytuacji jednoznacznej, ale nagi. Jak by to zostało odebrane? – Wszyscy byliby zaszokowani i uznaliby, że Piesiewicz nie ma prawa pouczać innych o moralności. Ale niejeden by mu po cichu pozazdrościł – mówi jeden z naszych rozmówców – jednak sukienka senatora, która stała się tematem okrutnych żartów, niestety go ośmieszyła.
Wszystko, co odbiega od szeroko rozumianej normy, może się stać najbardziej niebezpiecznym dla kariery osoby publicznej tematem szantażu. Klika lat temu były esbek mówił dziennikarzowi „Rz”, że w środowisku funkcjonariuszy byłych służb krąży drastyczne nagranie pewnego polityka zrobione w latach 90. w agencji homoseksualnej w Londynie. Mniej więcej w tym samym czasie kariera tego polityka uległa załamaniu, i jak się wydaje, zszedł definitywnie ze sceny politycznej.
Fakt, że w próbę szantażu zamieszany był były esbek, nie dziwi. Przecież to peerelowski resort MSW na rozkaz gen. Czesława Kiszczaka zbierał informacje na temat homoseksualistów.
Z wartości archiwów akcji „Hiacynt” zdawali sobie sprawę kolejni szefowie MSW. Politycy PiS o próbę przejęcia archiwów podejrzewali Krzysztofa Bondaryka, obecnego szefa ABW, wcześniej wiceministra spraw wewnętrznych i administracji w rządzie AWS. Według polityków PiS to właśnie zainteresowanie „Hiacyntem” miało spowodować odwołanie Bondaryka z resortu. Publicznie pytanie w tej sprawie do premiera Donalda Tuska przesłała Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. „Jakiekolwiek sugestie dotyczące prób przejęcia przez Pana Krzysztofa Bondaryka rzekomej dokumentacji „Hiacynt”, będące w rzeczywistości faktem prasowym, są całkowicie nieprawdziwe” – napisano w komunikacie opublikowanym na stronie ABW pod koniec stycznia 2008 roku.
Nie ulega wątpliwości, że sporo informacji zebranych w czasach Kiszczaka znajduje się w tej chwili w rękach prywatnych i jest nadal potencjalnie niebezpiecznym materiałem.
Homoseksualiści są grupą najbardziej narażoną na szantaż. – Jesteśmy tyle czasu na rynku i nikt się na nas nie skarżył – mówi dziennikarzowi mężczyzna odbierający telefony w warszawskiej agencji towarzyskiej dla gejów. Dyskrecja jest w tym sektorze zapewne ewenementem – agencja w swych anonsach podkreśla „my nie szantażujemy klientów”.
[srodtytul]Prowokacja obcego wywiadu[/srodtytul]
Ile decyzji zostało podjętych dlatego, że ktoś dostał kopertę ze zdjęciami? Co sprawia, że niektórzy politycy wskazywani jako kandydaci na ministerialne stanowisko niespodziewanie odmawiają?
Wszystko wskazuje na to, że problem jest znacznie poważniejszy, niż mogłoby się wydawać. Jest też tak delikatny, że trudno zdiagnozować to zjawisko. Osoby, w stosunku do których podjęto nawet próbę szantażu lub prowokacji, zazwyczaj nie chcą o tym mówić i oczywiście nie zgłaszają tego żadnym instytucjom.
W trakcie zbierania materiałów do tego artykułu dowiedzieliśmy się
o przypadku wysokiego funkcjonariusza państwowego, którego usiłował skompromitować obcy wywiad. Funkcjonariusz, jak wynika z relacji osób znających sprawę, wykazał refleks i zimną krew. Prowokacja się nie udała. Jednak przez tydzień bezskutecznie usiłowaliśmy namówić go nawet na anonimową relację, wywołując jedynie panikę.