Pięćdziesiąt lat temu zmarł Ferdynand Goetel. Dokładnie stało się to 24 listopada 1960 roku o godzinie 7.05 w londyńskim szpitalu. Dzień wcześniej, w środę rano, pisarz poczuł silny ból w lewym ramieniu. Gospodarz domu, w którym mieszkał, wezwał lekarza, ten karetkę. Po południu Goetla odwiedził w szpitalu Miro Chłapowski, jego nieoficjalny sekretarz. Niemal zupełnie ślepy pisarz dyktował mu wspomnienia z czasów krakowskiego dzieciństwa i młodości spędzonej w targanej rewolucją bolszewicką Rosji. „Patrząc wstecz” było powrotem do przeszłości i ucieczką od smutnej, emigracyjnej rzeczywistości 70-letniego Goetla. Miało też być odpowiedzią na powracające, także na emigracji, pomówienia o postawę w czasie II wojny. Ledwie dwa miesiące wcześniej Goetel pisał Halinie Winowskiej: „Że wielu głupców, także i tu, ostrzyło sobie na mnie języki, pomawiając mnie o »kolaborację« – wiem dobrze i niewiele sobie z tego robię. Zależy mi jedynie na zdaniu ludzi, którzy mnie bliżej znali; a ci nie stracili do mnie zaufania. W polemikę z oszczercami nie wdaję się, pewną odprawę dałem im już w książce »Czasy wojny«, i przygwożdżę ich raz jeszcze w pisanym obecnie pamiętniku”. Pamiętnik został niedokończony, wydano go w roku 1966, z zarzutów o kolaborację miał Goetel zostać „oczyszczony” dopiero w roku 1989.
Gdy Chłapowski wszedł do pokoju, w którym leżał Goetel, ten spoczywał na prawym boku, z ręką pod policzkiem. Sekretarz pisał potem w liście do córki pisarza, Marii: „Zapytałem »Jak się macie gazdo, fcecie jabłek?«. Tak przeważnie do niego mówiłem (bo ja też z branży podhalańskiej). Mruknął: »winogron«. »Czy potrzebuje pan czego?« »Nie. Ze dwa dni będą kiepskie. Nie ma pan po co chodzić«. I wyłączył się”.
Następnego dnia rankiem Chłapowski wpadł do Wiesława Wohnouta, pisarza, prezesa Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, przyjaciela Goetla. Ledwo wszedł, otrzymał telefon od znajomych, że pisarz nie żyje, że chcąc oddać szklankę niedopitej wody, nagle upadł tułowiem na poduszkę, martwy... Atak serca.
„Ojciec Pani miał oczy zamknięte, twarz jakby z lekka żółtawą, spokojną i – mocną” – donosił córce Goetla Chłapowski. Pisał jej też o planowanym pogrzebie, na który wybierało się wielu emigrantów, by oddać hołd pisarzowi, ale i – jak podkreślał – „wspaniałemu męstwu tego człowieka, w okropnych jego tutaj przeciwnościach, które lekce sobie ważył w listach do wszystkich, a przede wszystkim do swoich najbliższych”. „Nie wiem, czy było wiadome w Polsce – pisał Chłapowski przejmująco – że prawe oko od lat było ciemne. Temu około 3 miesiące, przy którejś odsapce od dyktowania, nagle powiedział, spokojnie, ale stłumionym głosem »wie pan co... oko mi gaśnie«. Ścisnęło mnie. Nie odpowiedziałem; i – rzecz prosta – publicznie trzymałem język za zębami. To lewe oko, które bez światła dziennego nie widziało nic; czego ukryć nie było można. To lewe, którym się »radziło sobie« w dzień; do którego z żelazną konsekwencją i punktualnością wpuszczało się sobie krople 3 razy dziennie. Pan Ferdynand uchodził tu za wesołego kompana! Nigdy słowa skargi. Częściej podtrzymywał drugich; często mocno rugając, gdy miał do czynienia z typem niezdecydowanym lub zgoła śliskim – tacy są wszędzie i zwykle »piknie gadają«. Nie cierpiał tego. […] I jeszcze jedno trzeba powiedzieć, bo prawda i dalszy dowód jego bohaterstwa. Pewne s ł o w a są zgrane, te najcelniejsze zwłaszcza. Pisałem »męstwo«, teraz »bohaterstwo«. Tu nabierają prawdziwego znaczenia...”.
?