Miłość, która czuje się niezręcznie

W zamyśle tych, którzy sprzedali nam walentynki, doskonałe spełnienie miłosnej relacji to związek oparty na formule ja plus ty. Gdy byłem jeszcze w szkole, nikt nie wpadł na pomysł zorganizowania zbiórki charytatywnej, wyjścia do domu samotnej matki albo więzienia, aby przygotować nas na inny rodzaj miłości.

Publikacja: 15.02.2019 09:00

Miłość, która czuje się niezręcznie

Foto: Rzeczpospolita/ Mirosław Owczarek

Specjaliści od marketingu doskonale wiedzą, jak wielka siła tkwi w umiejętnie poprowadzonej narracji. W zależności od tego, co mają za zadanie nam sprzedać, bez trudu tworzą historie. Opowieści, które stają się siłą sprzedaży. Umiejętnie wykreowane potrafią nakarmić nas pragnieniem, o którym dotąd może nawet nie wiedzieliśmy. Same sycą się naszymi emocjami. Zewsząd atakuje nas krzykliwość reklam. Ich wszechobecność potrafi być zaślepiająca. Zatem kupujemy, zwiedzeni. Niepotrzebną, jednorazową tandetę.

W przypadku rzeczy nie miejmy pretensji do właścicieli galerii handlowych, których zadaniem jest wypracować zysk. Jednak kiedy co krok na ulicy widzimy slogany definiujące pojęcia, nad którymi łamali sobie głowę całkiem sprawni myśliciele, coś zaczyna zgrzytać. Nasza uwaga się rozluźnia i – być może – myśli biegną w skojarzenia, które miłość, bo to ją widzieliśmy na piedestale przed świętem zakochanych, sparują z przedmiotem. W głębi serca czy nie poczujemy się winni, jeśli nie kupimy? Serca różowego, słodkości, kwiatów w nieparzystej liczbie, czegoś co w chwilowym mniemaniu całego świata powinno udowodnić tej jedynej, że naprawdę kochamy?

Imię do wylosowania

Aby poszukać źródeł święta zakochanych, musimy zajrzeć w głąb historii. Wiele kultur święto płodności, od którego, jak możemy mniemać, swój początek wziął dzień św. Walentego, obchodziło u schyłku zimy, kiedy wiosna budziła się do życia. Najbliższe naszej kulturze wydają się rzymskie święta obchodzone w jaskini Lupercal na Palatynacie, gdzie według legendy wilczyca wykarmiła założycieli Rzymu, ku czci bożka Luperkusa, którego opiece starożytni Rzymianie powierzali swoje stada. Podczas święta zwanego Luperkaliami mężczyźni ubrani w skórę kozłów uderzali kobiety rzemieniami (februa). Rytuał miał gwarantować pannom powodzenie, małżonkom płodność, a ciężarnym szczęśliwe rozwiązanie i spełnienie w macierzyństwie.

Na czas dwudniowego święta urządzano również rodzaj loterii – dziewczęta zapisywały na kartkach swoje imiona, które następnie losowali młodzieńcy. Imię tej, które widniało na wylosowanym skrawku papieru, oznaczało, iż spędzą ze sobą świąteczny czas. Z pewnością rozluźnione podczas zabawy obyczaje sprawiały, że pary odnajdywały w sobie zakochanych.

Luperkaliom kres położyło rozporządzenie papieża Gelazjusza I z V wieku. Chrześcijaństwo, młoda wówczas religia, starało się wyrugować pogańskie zwyczaje, interpretując je według własnej myśli. Może już wówczas legendy sprzed dwu wieków o posiadającym moc uzdrawiania biskupie były na tyle silne, że nie obawiano się postawić ich naprzeciw silnie zakorzenionemu rzymskiemu świętu Luperkaliów.

Cesarz Klaudiusz Gocki za namową doradców uznał, że tęsknota za małżeńskim życiem zmniejsza ducha bojowego jego legionistów, zatem zakazał im wchodzić w związki małżeńskie. Według legendy Walenty, ksiądz, sprzeciwił się rozporządzeniu władcy. Udzielał im potajemnych ślubów, za co został wtrącony do więzienia jako wróg Cesarstwa. Zanim po długich torturach dokonano ścięcia, Walenty zaprzyjaźnił się z córką strażnika więziennego, której zostawił kartkę w kształcie serca.

W innej legendzie Walenty, choć dzisiaj ta postać zlała się w jedną, uzdrowił córkę jednego z dostojników dworu cesarza Klaudiusza. Pod wpływem wdzięczności i zdumienia rodzina dostojnika postanowiła przejść na chrześcijaństwo, co rozwścieczyło cesarza, który rozkazał zabić kapłana. W obu wypadkach ważna jest data męczeńskiej śmierci, przypadająca na 14. dzień lutego. Ile w tych opowieściach prawdy, a ile dopowiedzenia potrzebnego spójnej treści legendy, nie wiemy.

Dziecięcy wstyd

Mijające wieki nie osłabiły mocy przesłania płynącego z historii o świętym. Za pierwszą kartkę walentynkową, przechowywaną do dziś w Muzeum Brytyjskim, uważa się list Karola, księcia Orleanu, który wysłał do swojej żony podczas uwięzienia w londyńskiej Tower w 1415 r. Kartki walentynkowe, które znamy dzisiaj, wówczas może w bardziej ozdobnej, strojnej szacie, na większą skalę zaczęto wysyłać w XVIII wieku. Kiedy zwyczaj dotarł za ocean, przybrał nieznaną wcześniej formę. Zaczęto produkować kartki walentynkowe na szeroko zakrojoną skalę w firmie New England Valentine Company założonej przez Esther Howland.

Urodzona w pierwszej połowie XIX wieku Amerykanka bardzo szybko dostrzegła w święcie zakochanych potencjał handlowy. Pierwsza walentynka dotarła do niej z Europy – dostała ją od partnera biznesowego ojca. Ten zwyczaj, istniejący za oceanem już niemal od półwiecza, Howland sprawnie spopularyzowała.

Już pierwsze próbne kartki walentynkowe okazały się strzałem w dziesiątkę. Przyniosły więcej niż spodziewany zysk i dały Howland odwagę do tego, aby zająć się tym biznesem na poważnie. Sama wykonywała oryginały kartek, które były kopiowane przez jej współpracownice, a następnie dokładnie sprawdzane. Proste kartki z początku okresu działalności firmy New England Valentine Company kosztowały niewiele, a późniejsze, zdobione litografiami, przyozdobione elementami wykonanymi z jedwabiu, osiągały cenę 50 dolarów za sztukę.

Tu należy zaznaczyć, że rozpoczął się etap komercjalizacji święta, które dziś, obok Bożego Narodzenia, uznaje się za jedno z najbardziej dochodowych dla handlu. Nic dziwnego, skoro pomysł rozdawania kartek walentynkowych promowany był również przez polskie szkoły. Dyskoteka i przygotowywanie kartek rok w rok były naszym obowiązkiem. Intuicja dziecka szybko podpowiadała nieszczerość tego gestu, nieledwie niepotrzebność, fałsz. Niemniej do kartonowego pudełka opatrzonego mądrą sentencją wrzucaliśmy małe karteczki.

Pamiętam dziecięcy wstyd, kiedy odbieraliśmy je przy wszystkich; nie było w nas dumy, nie stać nas było na chłopięcą pychę. Ta tradycja poruszała w dzieciach niewłaściwe struny. Była powodem do autentycznej, dogłębnej wzajemnej kpiny; stała się źródłem żartów, które do dzisiaj wyrzuca sumienie. Myślę, że pobudzała niewłaściwe myślenie o uczuciu, które zawsze, w każdym istnieniu, powinno stać się faktyczną treścią życia.

Tutaj leżało nieporozumienie: spojrzenie na miłość (nie zapominajmy, że to słowo pojawiało się w kontekście Dnia Zakochanych zupełnie bez wagi, lekko) jako potrzebę, a nie pragnienie. Dziś mam przekonanie, że tym był podyktowany nasz wstyd i obracanie wszystkiego w żart: jeśliśmy czegoś pragnęli, to nie mogliśmy o tym mówić. Nasze pierwsze, dziecięce zauroczenia nosiliśmy w sobie, bojąc się stanąć z nimi twarzą w twarz. Z drugiej strony nikt nie wpadł na pomysł zorganizowania zbiórki charytatywnej, wyjścia do domu samotnej matki albo więzienia, aby przygotować nas na inny rodzaj miłości. Ten sposób myślenia nie jest możliwy, ponieważ w zamyśle tych, którzy nam to święto sprzedali, doskonałe spełnienie tej relacji to związek oparty na formule ja plus ty.

Kochać bezinteresownie

Tę formułę umacnia przekaz oparty na kasowych hollywoodzkich produkcjach globalnie reklamowany przez media. Obrazy odzierające uczucia z autentyczności przeżyć, wyjaławiające je, od lat trafiają na ekrany kin, aby następnie wegetować w ramówkach telewizyjnych, przerzucane ze stacji do stacji. Tonacja tych filmów, mimo fabularnych twistów, dla świadomego widza pozostanie nienaruszona. Utarty schemat komedii romantycznych pozwala spodziewać się naprzemiennie śmiechu, wzruszenia i szczęśliwego zakończenia, ponieważ przede wszystkim ma za zadanie wprowadzić widza w sympatyczny nastrój; w świat nierealnych, ale wymarzonych uczuć.

Czasem jednak po seansie, bądź co bądź dobrej rozrywce, nachodzi przemyślenie, które zupełnie nie licuje z obejrzanym filmem. Z głębin serca na powierzchnię świadomości wydobywa się pragnienie, które najdoskonalej ujął w słowa Erich Fromm, niemiecki filozof żydowskiego pochodzenia: „Tak więc najgłębszą potrzebą człowieka jest przezwyciężenie swego odosobnienia, opuszczenie więzienia samotności. [...] Człowiek wszystkich czasów i kultur staje wobec jednego i tego samego pytania: jak przezwyciężyć samotność, jak uzyskać poczucie jedności, jak przekroczyć granicę własnego osobistego życia i znaleźć zadośćuczynienie?".

Przekroczenie granicy własnego życia spełnione może być w różnych formach miłości. Czy świat nie powinien złożyć ukłonu mnichowi pogrążonemu w ciemnym milczeniu, oddanemu myślom o Bogu? Albo czy ci, którzy jesienią życia odnajdują w chaosie czasu osobę, która gdzieś ciągle była, czekając w niewiedzy, zasługują na uśmiech politowania, którym zdarza się ich obdarzać? W końcu czy miłość, której nie rozumiemy, mogą ograniczać nasze ograniczenia? Kategorycznie należy sprzeciwić się wartościowaniu miłości; szyderstwo, które stało się nową inteligencją, należy kwestionować, podnosić głos wobec jego kpin.

Parafrazując poetę, chciałoby się zawołać: jakaż to byłaby ulga, gdyby okazało się, że miłością trudną i odpowiedzialną, a za każdym razem tajemniczą karmi się słońce, w jakiś nieprawdopodobny sposób przetwarzając je na światło, na ciepło, na życie. Nie bez powodu świat zła wyobraźnia utożsamia z ciemnością.

Już powoli mijają nieznośnie długie noce; w okolicach święta zakochanych słońce podnosi się wyżej, wstaje wcześniej, pracuje wytrwalej.

Fromm pisał również, a może przede wszystkim, że miłość to dawanie dobra i nieoczekiwanie niczego w zamian. Utopijne, piękne sformułowanie z – jak sam powiada – dziedziny sztuki, którą można opanować, nauczyć się jej. Ta definicja nie znajduje odzwierciedlenia w święcie zakochanych według „zachodniego standardu"; chciałoby się powiedzieć, że traktowanie drugiej osoby w kategoriach mocno zakorzenionych w „kulturze, w której przeważa orientacja handlowa", jest doskonałą egzemplifikacją błędu poszukiwania obiektu miłości, zamiast wydobycia z siebie samej zdolności kochania bezinteresownie.

Czego nie odszukał nikt wcześniej

Myślę o miłości, którą dostrzegłem w życiu. Zwykłej, małomiasteczkowej, zupełnie trywialnej. Która nie jaskrawiła się niezliczonymi kolorami. Przechodziła strumieniem przez pryzmat słów i czynów, czasem również podłych, i zastygała w ciemnej barwie. Bywało, że na długo, zbyt długo. Silna na tyle, że zdolna wybaczać. Często była wspólną ciszą. Wspólnym pamiętaniem i wyczekiwaniem. Fotografiami dziadka, jasnymi oczami babci. Na pewno pozwalała na przestrzeń osobności, jednak załamałaby się bez powrotów do przestrzeni wspólnej, w której nikt z nas nigdy jej imienia nie wypowiedział.

Ta, która wydaje się bardziej autentyczna, rozgrywa się daleko gdzie indziej. Widziałem ją w rodzinach, które znam. Nie była to miłość pięknych filmów romantycznych. Przybierała różne, nierzadko smutne postaci. Bywała wytrwałością matki trojga dzieci, której mąż popadał w alkoholowe ciągi. Podczas chorób szukała beznadziejnej wiary w modlitwach, które ulatywały w próżnię. Spadała kroplami wraz z grudami ziemi w otchłań świeżego grobu. Była obłąkaną poniewierką psów, których pan powiesił się na drzewie. Była uczuciem dwojga szaleńców, którzy zrządzeniem losu odnaleźli siebie w zamęcie świata. Rozrzewnieniem za tymi, których „we wojnę zabrali". I rzeczywistością spokojniejszych czasów, w których tęsknotę liczono w tygodniach i miesiącach, a nie liczbie nieodebranych połączeń.

Tu, gdzie żyję, jeszcze istnieje połączenie tej magicznej troski z nieodwracalnością dawno dokonanego wyboru. Ona pozostawiła po sobie przyjaźnie i waśnie międzysąsiedzkie. Stawiała płoty, regulowała koryto, wznosiła jazy i progi w poprzek nurtu rzeki. Dbała o drogi i kapliczki. Budowała domy, wybierała studnie. Unosiła się bladym świtem z pierwszym dymem pieców, których ciepło ogrzewało pokoje śpiących jeszcze dzieci. Była ciepłem.

Gdyby eksponowano ją w święto zakochanych, być może poczułaby się niezręcznie. Oto ona, której obecność lub brak stwarzały wszystko, od narodzin kolejnych pokoleń po morderstwa i zakłamanie, miałaby ubrać się nieskromnie, tańczyć do nowoczesnej muzyki i udawać, że rozumie, że nieczuła jest na wierność, że łatwe rozstania są jej naturą. Wydaje się to groteskowe: siła, która stwarza, odsuwa od siebie ludzi ze wzruszeniem ramion, z gestem – najgorszego, najzimniejszego uczucia – obojętności.

Dawanie rzeczy materialnych o ileż jest cenniejsze, wie ten, kto dojrzał promień radości drugiej osoby z niespodziewanego, indywidualnego albo gorąco upragnionego prezentu. Nie musi to być rzecz wielka, ale trzeba ją zobaczyć na „szklanej płycie małej duszy", jak czytamy w wierszu Herberta.

Nigdy
nie mówiłem z nią
ani o miłości
ani o śmierci
tylko ślepy smak
i niemy dotyk
biegały między nami
gdy pogrążeni w sobie
leżeliśmy blisko
muszę
zajrzeć do jej wnętrza
zobaczyć co nosi
w środku
gdy spała
z otwartymi ustami
zajrzałem
i co
i co
jak myślicie
co zobaczyłem
spodziewałem się
gałęzi
spodziewałem się
ptaka
spodziewałem się
domu
nad wodą wielką i cichą
a tam
na szklanej płycie
zobaczyłem parę
jedwabnych pończoch
mój Boże
kupię jej te pończochy
kupię
ale co zjawi się wtedy
na szklanej płycie
małej duszy
czy będzie to rzecz
której nie dotyka się
ani jednym palcem marzenia

I nagle sama świadomość rzeczy do bólu banalnej, użytkowej i niepięknej staje się przeżyciem, które odkryć powinna w sobie każda relacja. Przeżyciem poznania drugiej osoby, wpatrywania się w najskrytsze i niepojęte, próbą odszukania czego nie odszukał nikt wcześniej. Jeśli zatem jest w kimś na świecie serce, i to serce bije dla nas, to jesteśmy odpowiedzialni za to, co zjawia się na szklanej płycie małej duszy.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Agnieszka Fihel: Migracja nie załata nam dziury w demografii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji