Dzięki TVP Kultura można było obejrzeć widowisko „Bułhakow” Macieja Wojtyszki z krakowskiego Teatru im. Słowackiego. Wojtyszko – twórca pamiętnej telewizyjnej adaptacji „Mistrza i Małgorzaty” – tym razem pokazał twarz wyczuwającego ducha epoki pisarza. A we mnie podsycił rozterki związane z Michaiłem Bułhakowem i jego najsłynniejszym dziełem.
Sztuka Wojtyszki pełna historycznych i literackich aluzji jest chwilami równie tajemnicza jak dzieła samego Bułhakowa. Dowiadujemy się, że kota Behemota, teatralnego bufetowego, który zachoruje na raka wątroby, i Annuszkę, która rozleje olej słonecznikowy, pisarz mógł widzieć na zapleczu słynnego moskiewskiego teatru MChAT. A równocześnie nawet gdy już umierał na początku 1940 roku, autor „Mistrza i Małgorzaty” stanowił przedmiot gry operacyjnej NKWD, temat donosów i prowokacji. W tle cały czas obecny jest Józef Stalin. Zespół teatralny pisze petycję z prośbą o to, aby wszechwładny szef partii i państwa zadzwonił do Bułhakowa, by dodać mu otuchy.
Najbardziej przerażające w widowisku Wojtyszki jest to, o czym mówi się aluzjami. Początek roku 1940 to czas świeżo po wielkiej czystce, kiedy każdej nocy po Moskwie setki samochodów jeździły po aresztowanych, a ludzie nie rozbierali się do snu, czekając na swoją kolej. Środowiska artystyczne też ponosiły straszliwe straty. Moskwianie, jak zresztą cały kraj, żyli w wielkim domu wariatów. Ta szalona atmosfera mogła być podnietą dla nieokiełznanej wyobraźni Bułhakowa.
Najbardziej wstrząsająca jest u Wojtyszki scena zza kulis MChAT. Gdzie jak przez wiele poprzednich lat wystawia się „Wiśniowy sad” Czechowa według recept mistrza Stanisławskiego, co na tle tego, co się dzieje dookoła, stanowi akt czystego surrealizmu. I gdzie do rangi problemu urasta incydent: słynny aktor Kaczałow zapomniał wyjść na scenę, więc leciwa gwiazda znająca kiedyś dobrze samego Czechowa robi mu awanturę.
Takie oazy starointeligenckiej sielskości istniały w Rosji cały czas, tyle że co chwila kogoś zabierano na zatracenie, prawie każdy miał kogoś w łagrze. Właściwie można by tu zastosować analogię do orkiestr przygrywających w niemieckich obozach koncentracyjnych. Różnica była jedna: tu trzeba było udawać normalne życie. A może to życie bywało normalne, nie wiem. Postaci Wojtyszki są jak pogrążone w somnambulicznym transie.
I tak rodzi się we mnie wątpliwość, nie do sztuki Wojtyszki, lecz do historii. „Mistrza i Małgorzatę” pochłonąłem w PRL jak objawienie. Była to dla mnie powieść o świecie, o Bogu, o sztuce, ale naturalnie i o komunizmie. Po drugiej, trzeciej lekturze pojawiły się opory. Nie trzeba pytać, co autor książki „o wszystkim” miał na myśli. A jednak Bułhakow był nazbyt okrutny dla sportretowanych moskwian.