Kolejny arbiter, czyli czasopismo „Vanity Fair", uznało mnie za 26. pod względem wpływów osobistość w kraju. Tygodnik „New York Observer", zacieśniając zakres do Nowego Jorku, umieścił mnie na 15. pozycji najnowszego wydania listy „Power 150", która obejmuje tak różne postaci jak burmistrz Michael Bloomberg i Lady Gaga. Tygodnik „New York" poprosił z kolei Woody'ego Allena o wskazanie najważniejszej osoby w naszym mieście. Padło – niestety – na mnie.
Świat knuje, by przekonać mnie o moim znaczeniu. Szacowny hollywoodzki scenarzysta kupił opcję na „prawa do mojego życia" (brzmi to nieco faustowsko), tak, że ktoś będzie mógł nakręcić o mnie film. Kiedy wystąpiłem niedawno w programie radiowym, pewna dziennikarka zajmująca się mediami uznała to za fakt takiej rangi, że przez godzinę pisała w swoim blogu relację na żywo. Cokolwiek zrobię albo nie zrobię, staje się od razu wydarzeniem. Niedawno nocą moja żona, nie mogąc usnąć, wpisała na Twitterze post: „Bezsenność. Kto jeszcze nie śpi?", ale niechcący zrobiła to z mojego konta. Natychmiast rozpętała się globalna dyskusja na temat stanu mojego umysłu.
Moglibyście spytać: co u licha? Przecież tylko prowadzę gazetę. Nie wymyśliłem leku na żadną chorobę, nie rządziłem krajem, nie odkryłem galaktyki ani nawet nie napisałem serii książek o czarodziejach albo wampirach. Dlaczego mam być ważny? Ale dziś nawet zadawanie takiego pytania zdradza, że jesteście nie na czasie, należycie do naiwniaków, którym się np. wydaje, iż wartość Billa Gatesa dla ludzkiego gatunku wzrosła, od kiedy porzucił algorytmy na rzecz biednych dzieci. Mamy medialny świat. A w centrum mediów stoi Ja, na przykład moje.
Mój rzekomy status 50. pod względem ważności osoby na planecie Ziemia wynika po części z przekonania, że redaktor ważnej gazety nie tylko zbiera plon wysiłków swoich dziennikarzy, ale osobiście kieruje rozległym, globalnym układem. Ja nie kieruję, ale kto mi uwierzy?
Bardziej niepokojące jest, że uznanie mnie za kogoś ważniejszego niż założyciel Amazonu (66. w „Forbesie") albo Hosni Mubarak (ktoś miał intuicję i nie uwzględnił go na liście) to objaw naszej fascynacji mediami, oderwanej od tego, co naprawdę jest ważne.
Podobnie jak twórcze umysły z Wall Street, które znalazły sposób na rozdzielenie inwestowania od chaotycznego świata namacalnych aktywów (co pozwala ich klientom kupować cienie cieni), my odeszliśmy od przyziemnej działalności polegającej na relacjonowaniu, pisaniu, fotografowaniu i stworzyliśmy abstrakt, derywat zwany mediami, w który inwestujemy naszą uwagę i szacunek.
Może jestem staroświecki, ale w tych dniach, kiedy prawdziwi dziennikarze zajmują się w pocie czoła prawdziwą historią, opisując demokratyczną gorączkę w arabskich stolicach albo gorączkę oszczędnościowych cięć w amerykańskich miastach, obsesja na punkcie własnego pępka wydaje mi się coraz bardziej wyprana z życia i jałowa. Sam mam tu co nieco na sumieniu – gdyby nie japońskie trzęsienie ziemi, wziąłbym niedawno udział w konferencji w Austin na temat – jakżeby inaczej – przyszłości dziennikarstwa.