Jedenaste: nie agreguj

Według autorów „Forbesa" jestem 50. na liście najbardziej wpływowych osób na świecie. Co prawda pozostaję daleko w tyle za papieżem (piąte miejsce), ale liczę się bardziej niż prezydent Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Publikacja: 16.04.2011 01:01

Red

Kolejny arbiter, czyli czasopismo „Vanity Fair", uznało mnie za 26. pod względem wpływów osobistość w kraju. Tygodnik „New York Observer", zacieśniając zakres do Nowego Jorku, umieścił mnie na 15. pozycji najnowszego wydania listy „Power 150", która obejmuje tak różne postaci jak burmistrz Michael Bloomberg i Lady Gaga. Tygodnik „New York" poprosił z kolei Woody'ego Allena o wskazanie najważniejszej osoby w naszym mieście. Padło – niestety – na mnie.

Świat knuje, by przekonać mnie o moim znaczeniu. Szacowny hollywoodzki scenarzysta kupił opcję na „prawa do mojego życia" (brzmi to nieco faustowsko), tak, że ktoś będzie mógł nakręcić o mnie film. Kiedy wystąpiłem niedawno w programie radiowym, pewna dziennikarka zajmująca się mediami uznała to za fakt takiej rangi, że przez godzinę pisała w swoim blogu relację na żywo. Cokolwiek zrobię albo nie zrobię, staje się od razu wydarzeniem. Niedawno nocą moja żona, nie mogąc usnąć, wpisała na Twitterze post: „Bezsenność. Kto jeszcze nie śpi?", ale niechcący zrobiła to z mojego konta. Natychmiast rozpętała się globalna dyskusja na temat stanu mojego umysłu.

Moglibyście spytać: co u licha? Przecież tylko prowadzę gazetę. Nie wymyśliłem leku na żadną chorobę, nie rządziłem krajem, nie odkryłem galaktyki ani nawet nie napisałem serii książek o czarodziejach albo wampirach. Dlaczego mam być ważny? Ale dziś nawet zadawanie takiego pytania zdradza, że jesteście nie na czasie, należycie do naiwniaków, którym się np. wydaje, iż wartość Billa Gatesa dla ludzkiego gatunku wzrosła, od kiedy porzucił algorytmy na rzecz biednych dzieci. Mamy medialny świat. A w centrum mediów stoi Ja, na przykład moje.

Mój rzekomy status 50. pod względem ważności osoby na planecie Ziemia wynika po części z przekonania, że redaktor ważnej gazety nie tylko zbiera plon wysiłków swoich dziennikarzy, ale osobiście kieruje rozległym, globalnym układem. Ja nie kieruję, ale kto mi uwierzy?

Bardziej niepokojące jest, że uznanie mnie za kogoś ważniejszego niż założyciel Amazonu (66. w „Forbesie") albo Hosni Mubarak (ktoś miał intuicję i nie uwzględnił go na liście) to objaw naszej fascynacji mediami, oderwanej od tego, co naprawdę jest ważne.

Podobnie jak twórcze umysły z Wall Street, które znalazły sposób na rozdzielenie inwestowania od chaotycznego świata namacalnych aktywów (co pozwala ich klientom kupować cienie cieni), my odeszliśmy od przyziemnej działalności polegającej na relacjonowaniu, pisaniu, fotografowaniu i stworzyliśmy abstrakt, derywat zwany mediami, w który inwestujemy naszą uwagę i szacunek.

Może jestem staroświecki, ale w tych dniach, kiedy prawdziwi dziennikarze zajmują się w pocie czoła prawdziwą historią, opisując demokratyczną gorączkę w arabskich stolicach albo gorączkę oszczędnościowych cięć w amerykańskich miastach, obsesja na punkcie własnego pępka wydaje mi się coraz bardziej wyprana z życia i jałowa. Sam mam tu co nieco na sumieniu – gdyby nie japońskie trzęsienie ziemi, wziąłbym niedawno udział w konferencji w Austin na temat – jakżeby inaczej – przyszłości dziennikarstwa.

Oczywiście przyszłość dziennikarstwa leży mi na sercu. Ale obsesja na własnym punkcie trywializuje wszystko. Tłumy medialnych ptaszków przesiadują na grzbietach wielkich bestii i karmią się tym, co z nich wydłubią. Istnieje cała profesja uczonych analityków, którzy medytują na metapoziomie nad mediami.

Przemieniając medialnych szefów w celebrytów, dewaluujemy redakcje, które za nimi stoją, podstawy rzemiosła oraz autorytet redaktorskiej oceny. (Gdyby kosmici mieli mnie jutro zdematerializować, moja rodzina  wpadłaby w rozpacz, ale każdy z 1100 dziennikarzy „NYT" chodziłby jak w zegarku). Tytuły niegdyś poważne eksponują dziś nie te historie, które uznają za ważne, ale te, które dobrze „trendują" na Twitterze. Nasz największy skarb – wycenę rynkową – uzależniliśmy nie od tych, którzy trudzą się nad tworzeniem oryginalnego dziennikarstwa, lecz zajęci są agregowaniem treści.

Określenie to może się odnosić do działań ludzi dzielących się swoimi lekturami, wskazującymi sobie nawzajem tropy w uniwersum informacji. Po części opisuję też to, co robię jako redaktor. Ale zbyt często oznacza po prostu wyciąganie słów napisanych przez innych, umieszczanie ich na własnej stronie internetowej i zgarnianie pieniędzy, które w ten sposób nie trafią do ludzi będących twórcami materiału. W Somalii nazywa się to piractwem. W mediosferze stanowi szacowny model biznesowy.

Królową agregacji jest oczywiście Arianna Huffington. Odkryła, że jeśli zmiesza się szczyptę plotek o celebrytach, amatorskie filmiki o kotkach, posty nieopłacanych blogerów i serwisy newsowe z innych publikacji, ułoży to wszystko na własnej stronie i nada lewicowy posmak, zlecą się miliony ludzi. Czy jest instynktownym geniuszem agregacji? Niech za odpowiedź posłuży anegdota. Wzięliśmy kiedyś razem udział w pewnej dyskusji (na temat – zgadliście! – przyszłości dziennikarstwa). Wygłosiłem kilka przygotowanych wcześniej uwag na temat mediów. Kiedy nieco później usiedliśmy do wspólnego wywiadu z lokalnym dziennikarzem, usłyszałem, jak z ust pani Huffington płynie dosłownie sformułowana jedna z moich złotych myśli. Poczułem się... zagregowany.

Kiedy w lutym serwis AOL kupił „Huffington Post" za 315 mln dol., transakcję tę przedstawiano jako znak, że AOL wkracza w biznes tworzenia tego, co kiedyś nazywało się reportażem czy publicystyką, a dziś po prostu „kontentem". Sam bym to porównał  raczej do firmy, która ogłasza plan poprawy płynności finansowej zatrudniając fałszerza banknotów.

Ale niektórzy agregatorzy – wśród nich pani Huffington – przeszli objawienie i zrozumieli, że jeśli w przyszłości każdy będzie agregował, to nie zostanie nikt, kto dostarczałby tworzywa do agregowania. Huffington zatrudniła więc niewielką ekipę doświadczonych dziennikarzy, by pisali oryginalne teksty o gospodarce i polityce.

Nie ulega wątpliwości, że w chwilach dramatycznych, wielkich zdarzeń czytelnicy poszukują wiarygodnych świadectw z pierwszej ręki i przenikliwej oceny (np. w ciągu pierwszej godziny po upadku Mubaraka strona „NYT" odnotowała 1 mln odsłon, a moi znajomi z innych dużych tytułów mówią, że i u nich był podobny skok). Nie umiem rozstrzygnąć, czy poważne dziennikarstwo to jest właśnie to, co przyciągnie użytkowników do „Huffington Post", czy też mamy sytuację tego rodzaju, że sieć hamburgerowni zatrudnia sławnego szefa kuchni, by podrasował jej menu. Jeśli jednak dzięki temu poważne dziennikarstwo przeżyje renesans, mogę się tylko cieszyć. Może nawet uda się namówić ludzi, żeby za nie zapłacili?

© 2011 The New York Times, Distr. by The NYT Synd.

Autor jest redaktorem naczelnym „New York Timesa"

Kolejny arbiter, czyli czasopismo „Vanity Fair", uznało mnie za 26. pod względem wpływów osobistość w kraju. Tygodnik „New York Observer", zacieśniając zakres do Nowego Jorku, umieścił mnie na 15. pozycji najnowszego wydania listy „Power 150", która obejmuje tak różne postaci jak burmistrz Michael Bloomberg i Lady Gaga. Tygodnik „New York" poprosił z kolei Woody'ego Allena o wskazanie najważniejszej osoby w naszym mieście. Padło – niestety – na mnie.

Świat knuje, by przekonać mnie o moim znaczeniu. Szacowny hollywoodzki scenarzysta kupił opcję na „prawa do mojego życia" (brzmi to nieco faustowsko), tak, że ktoś będzie mógł nakręcić o mnie film. Kiedy wystąpiłem niedawno w programie radiowym, pewna dziennikarka zajmująca się mediami uznała to za fakt takiej rangi, że przez godzinę pisała w swoim blogu relację na żywo. Cokolwiek zrobię albo nie zrobię, staje się od razu wydarzeniem. Niedawno nocą moja żona, nie mogąc usnąć, wpisała na Twitterze post: „Bezsenność. Kto jeszcze nie śpi?", ale niechcący zrobiła to z mojego konta. Natychmiast rozpętała się globalna dyskusja na temat stanu mojego umysłu.

Moglibyście spytać: co u licha? Przecież tylko prowadzę gazetę. Nie wymyśliłem leku na żadną chorobę, nie rządziłem krajem, nie odkryłem galaktyki ani nawet nie napisałem serii książek o czarodziejach albo wampirach. Dlaczego mam być ważny? Ale dziś nawet zadawanie takiego pytania zdradza, że jesteście nie na czasie, należycie do naiwniaków, którym się np. wydaje, iż wartość Billa Gatesa dla ludzkiego gatunku wzrosła, od kiedy porzucił algorytmy na rzecz biednych dzieci. Mamy medialny świat. A w centrum mediów stoi Ja, na przykład moje.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą