Nonszalancko trzymają kawałki plastiku, które otwierają im drogę do kont bankowych i zachcianek. „Proszę wcisnąć zielony, pin i zielony" – kasjerki i kasjerzy, ich rówieśnicy, tak samo wystylizowani, nigdy nie patrzą w oczy. Śledzą komunikaty na ekranie. Terminal przyjął kod, otwiera się szuflada, ale nie słychać brzęku pieniędzy. W przegródkach leżą potwierdzenia transakcji. Jeszcze dwa elektroniczne piśnięcia, urwany paragon i beznamiętne: „Dziękuję i zapraszam".

To zaproszenie do gry pozbawionej nagród, do zajęcia miejsca w kolejce, w której nic się nie wydarzy. Zupełnie innej niż ta z początku lat 80., w której co miesiąc stawała moja ciocia, by po półtora roku zdobyć wreszcie wymarzony regał. Solidny mebel do dziś zdobi jej pokój wypoczynkowy, jak rekwizyt z czasów, w których pragnienia były codziennością, a ich spełnienie – długo wyczekiwanym świętem. W latach 90. kolejki się zmieniły – zniknęło napięcie, powody nie tylko do awantur, ale i do solidarności w czekaniu na szczęście. Nikt nikomu nie zajmował miejsca i nikomu nie wyrzucał: „Pan tu nie stał!". W alejach hipermarketów wszystkiego dla wszystkich było w bród. Do kas stało się już bez słowa, z wypchanym koszykiem, by zademonstrować posiadanie. Cieszyliśmy się, że tyle tego jest, że nareszcie i że nas stać. Pakowane do foliowych toreb zakupy miały znaczenie – każdy trzymany w dłoniach jogurt i bakłażan uspokajał, że stare nie wróci. Pin wstukiwało się uważnie, sprawdzając na wydruku, czy kwota się zgadza.

Dzieci nowej ery nie patrzą na wydruki. Cena nie gra roli, kwoty są wirtualne, a paragony bledną po dwóch miesiącach – farba wyparowuje, a z nią jedyny namacalny ślad transakcji. To już nie czasy, gdy co wrażliwsi głowili się: „być czy mieć?". Weszliśmy na kolejny poziom: zanikania znaczeń. Kupuje się nie po to, by mieć na własność, ani dlatego, że się czegoś chce. Pożądanie – palące i napędzające do życia – nie jest dostępne w świecie, w którym jutro można wszystko zwrócić w tej samej kasie. Bez konsekwencji i ryzyka. Nie ma straty, nie może więc być radości z pozyskania. Określenie „materialista" to kategoria z mijającej epoki. Coraz więcej jest ludzi zainteresowanych samym aktem nabywania. Nie mają czasu korzystać z tego, co do nich należy. Po prostu gromadzą więcej. Globalny handel staje się wirtualny, i to w sensie dużo istotniejszym niż możliwość płacenia przez Internet.

Komercyjni giganci proponują „przechowywanie w chmurze". Amazon, Apple i Google sprzedają to, czego nigdy nie weźmiemy do ręki: muzykę, książki, filmy znajdujące się na serwerach wirtualnej sieci. Jedyne, czego da się dotknąć, to ekrany mobilnych urządzeń wyświetlających ikony naszych zakupów. Stajemy się posiadaczami gadżetów do zabawy w życie. Jako idealni konsumenci na każdą potrzebę odpowiadamy kilkoma kliknięciami. Kupujemy impulsywnie, zanim pojawi się – bardzo dla sprzedawców kłopotliwa – refleksja. A ponieważ każdy taki zakup jest fałszywym doznaniem i nie zaspokaja głodu przeżyć, kolejne transakcje są nieuniknione.

Zafascynowany wirtualiami rynek pochłania wszystko, przesuwając uwagę ludzi na obiekty cyfrowe. Rzeczywistość jest żałośnie ograniczona w porównaniu z Internetem, tym niewyczerpanym rezerwuarem, w  którym na niby możemy wszystko, naprawdę – nic. Wartość świata już mierzy się w kliknięciach, nie w dolarach. A więc śmiało – pin i zielony.