Tusk stracił instynkt polityczny, co wykorzystali Rosjanie

Przy sprawie Smoleńska Donald Tusk stracił instynkt polityczny i sprawność niezłego zarządcy. Rosjanie wykorzystali to bezwzględnie

Publikacja: 30.07.2011 01:01

11 kwietnia 2010, powitanie na Okęciu trumny z ciałem Lecha Kaczyńskiego

11 kwietnia 2010, powitanie na Okęciu trumny z ciałem Lecha Kaczyńskiego

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Doradca premiera:



„Jeśli coś wścieka Tuska, to sugestia, że czegoś nie dopełnił, zaniedbał, jakoś przyczynił się do katastrofy w Smoleńsku. Odbiera to jako zarzut, że ma krew na rękach. To powoduje złość, pasję".



Były minister:



„Katastrofa zmasakrowała psychicznie Donalda. On od początku wiedział, że to się skończy oskarżeniami pod jego adresem, że to jego wina, że ponosi odpowiedzialność. Miał tę świadomość od pierwszych dni".



Przy sprawie Smoleńska praktycznie od początku posypało się wszystko, co mogło się posypać.



Zaraz po katastrofie na szczytach władzy zapanował potworny bałagan. Premier powołał jakiś zespół, Rada Ministrów decydowała o uczczeniu ofiar minutą ciszy. Nikt nie zastanawiał się nad tym, jak badać katastrofę, jakie przepisy proponować, jak rozmawiać z Moskwą, czego się domagać. Przykład? Kilka tygodni po wypadku w rządzie panowało przekonanie, że możliwe jest wspólne śledztwo z Rosjanami. Tymczasem fachowcy od razu mówili: „Nie, nie ma takiej możliwości prawnej".



Potem wcale nie było lepiej. W obozie polskich ekspertów badających katastrofę zaczęły się niesnaski – ukoronowaniem była otwarta niechęć między Edmundem Klichem a ministrem Jerzym Millerem. Premier próbował łagodzić – nic z tego nie wyszło. Ale chyba największym błędem było zaufanie, że Rosjanie zechcą wyjaśnić przyczyny katastrofy obiektywnie, bez zamiatania pod dywan. Tusk był w szoku, kiedy się dowiedział, jak wygląda raport MAK i ilu dokumentów Moskwa nie przekazała polskim śledczym. Nagle koncepcja dobrej współpracy z Rosjanami upadła. Tusk został z tym wszystkim sam. Mógł tylko czekać na raport Millera.



1

Tusk dba o dobrą formę, o poranku lubi biegać po sopockiej plaży. Kiedy 10 kwietnia przyszedł na jego komórkę pierwszy SMS, premier akurat był pod prysznicem. Wiadomość była lakoniczna. Nie było w niej mowy o katastrofie, prezydencie i całej delegacji, która kilka minut wcześniej zginęła w rozbitym samolocie pod Smoleńskiem. Wówczas wiadomo było, że tupolew miał w Rosji na lotnisku Siewiernyj jakiejś, kłopoty podczas lądowania. Autorem SMS był szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski.



Dlaczego SMS? Minister spraw zagranicznych sam miał ograniczoną wiedzę – o 8.48 zatelefonował do niego szef departamentu wschodniego MSZ z informacją, że „samolot się rozbił, ale nie było wybuchu". Sikorski jadł akurat śniadanie w swoim dworku w Chobielinie. Tłumaczył później, że informacja była niejasna, dopóki nie dowie się czegoś więcej, nie chciał stawiać w leniwy sobotni poranek całego kraju na baczność.

W zachowaniu ministra było coś racjonalnego. Nie tylko on, ale praktycznie wszyscy ważni ludzie w Polsce mieli problemy, by zrozumieć to, co się stało, i to wtedy, gdy informacja była już potwierdzona w 100 procentach. Przecież samoloty z głowami państw nie spadają.

Naprawdę złe wiadomości miały nadejść dopiero za chwilę. Polski ambasador w Rosji Jerzy Bahr z Gerardem Kwaśniewskim (oficer BOR i kierowca ambasadora) popędzili na miejsce zdarzenia. Bahr widział tylko poskręcane blachy samolotu, zrytą ziemię, nie potrafił nawet wzrokiem odnaleźć żadnego ciała.

„Zameldowałem ministrowi, co widzę, to była krótka rozmowa", opowiadał ambasador Teresie Torańskiej w „Dużym Formacie".

Sikorski natychmiast dzwoni do Tuska. Odbiera jego żona, której Sikorski przekazuje słowa Bahra, że samolot się rozbił i najpewniej nikt nie został żywy. Premier natychmiast podjął decyzję, że wraca do Warszawy.

„Z każdą chwilą narastało przerażenie. Mąż co parę minut dostawał nowe informacje. Dowiadywaliśmy się po kolei, kto był na pokładzie tego samolotu. Przecież lista pasażerów nie od razu była znana" – opowiadała Małgorzata Tusk tygodnikowi „Wprost".

Mniej więcej w tym samym czasie o kłopotach samolotu dowiedział się szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski, który także spędzał weekend w domu w Trójmieście. SMS przysłał oficer dyżurny sekretariatu operacyjnego premiera.

– Zatrudniliśmy kilku oficerów oddelegowanych z MON do KPRM. Chodzi o to, że kiedy obejmowaliśmy urząd, kancelaria trochę przestawała działać wieczorem. Na przykład po 18 był kłopot, żeby odebrać pocztę. Ludzie kończyli pracę, zamykali biurka i można było czekać do rana – opowiada Arabski.

Nowa ekipa wpadła na pomysł zorganizowania sekretariatu operacyjnego. Wojskowi mają dokładnie opracowany schemat, kogo, w jakiej kolejności informować o nadzwyczajnych zdarzeniach.

Właśnie z tego rozdzielnika Arabski dostał informację. Na początku – tak jak premier – dość nieścisłą o tym, że doszło do jakiegoś wypadku.

Arabski był jeszcze w sypialni, nie bardzo rozumiał, co się wydarzyło. Zadzwonił do oficera. Ten nie miał pełnej wiedzy. Powtarzał to, w co chcieli wierzyć wszyscy: „samolot zjechał z pasa".

Natychmiast dzwoni do premiera: – Szef już wiedział, od Sikorskiego. Automatycznie ruszyłem w stronę jego domu.

– Spotkaliśmy się w drzwiach. Zdecydowaliśmy, że jedziemy do Warszawy samochodami. Wyliczyłem, że nie ma sensu wzywać samolotu, wszystko trwałoby znacznie dłużej. Jechaliśmy bardzo szybko na bombach, czyli kogutach – opowiada.

Ze Smoleńska nadchodziły coraz ściślejsze informacje. Tusk osobiście wykonał kilka telefonów do najbliższych współpracowników: Grzegorza Schetyny, Bronisława Komorowskiego. Jeden z nich do Pawła Grasia, który był wtedy w Bieszczadach: „Wracaj do Warszawy, oni wszyscy nie żyją".

Arabski zapamiętał, że Tusk był wstrząśnięty.

– Tego dnia na długie minuty zapadało milczenie – opowiada.

Ale nie w czasie podróży do Warszawy. Wtedy w samochodzie premiera panował młyn. Tusk wydawał dyspozycje zwołania nadzwyczajnego posiedzenia rządu, podjął decyzję o wylocie do Smoleńska, wisiał na telefonie, rozmawiając z Sikorskim, który czytał listę pasażerów.

2

Zwykle przed posiedzeniem rządu panuje gwar. Tym razem Tuska powitało grobowe milczenie. Posiedzenie rozpoczęło się o 13.40 minutą ciszy. Jego przebieg był przygnębiający. Przypominał apel poległych:

– Każdy minister meldował, co już zdążył zrobić, jakie ma zamierzenia, a następnie, jakie ofiary są w jego dziale. To znaczy np. szef MSWiA raportował o oficerach BOR, którzy zginęli, minister sprawiedliwości o adwokatach, bo to jego działka, szef MON o generałach i tak dalej. Zrozumiałem, że nie ma w Polsce dziedziny, w której obeszło się bez strat. To było wstrząsające – wspomina Arabski. Ekipa Tuska coraz lepiej rozumiała, że państwo znalazło się na zakręcie. Zginął prezydent, najważniejsi dowódcy wojskowi, szef NBP, wicemarszałkowie Sejmu. Słychać to było w dramatycznych słowach premiera, które wygłosił podczas obrad: „To największa tragedia w historii Polski, która ma wymiar nie tylko ludzki, ale również ustrojowy i konstytucyjny".

Podczas tej pierwszej zebranej na gorąco Rady Ministrów nie zapadły żadne kluczowe decyzje. Zarządzono, że 11 kwietnia w południe w całej Polsce zapadną dwie minuty ciszy, by uczcić ofiary. Szef rządu zapowiedział powołanie międzyresortowego zespołu ds. koordynacji działań w związku z katastrofą: od pomocy w organizacji pogrzebów do nadzoru nad badaniami przyczyn wypadku.

W rzeczywistości zespół był ciałem na pół martwym. Pogrzebami, pomocą rodzinom zajął się minister w KPRM Michał Boni – człowiek od czarnej roboty i najtrudniejszych zadań. Trudno sobie wyobrazić, by zespół nadzorował komisję badającą przyczyny wypadku albo prokuratorów. W kwietniu nowe ciało spotkało się cztery razy, potem obrad zespołu już prawie nie było.

Rząd na pierwszym posiedzeniu zupełnie nie zajął się aspektami prawnymi współpracy z Rosją, podstawą badania katastrofy.

3

Tusk zapowiedział swoim ministrom, że za kilka godzin wylatuje do Smoleńska. Z wylotem zwlekano. Mówi minister Kancelarii Premiera: – Tusk chciał wiedzieć, czy Jarosław Kaczyński poleci z nami. Jednak nie było sposobu, by się do niego dodzwonić.

Tusk z bliskimi współpracownikami, m.in. Pawłem Grasiem i Tomaszem Arabskim, czekali na wieści z PiS w gabinecie szefa rządu.

Tomasz Arabski: „O 16.31 dostaliśmy SMS od kogoś z otoczenia Kaczyńskiego, że 'prezes nie skorzysta z oferty". O 16.40 zatelefonowałem do Macieja Łopińskiego »szefa gabinetu prezydenta Kaczyńskiego« i potwierdziłem tę wiadomość. Moim zdaniem Jarosław Kaczyński był już wtedy w powietrzu".

Joachim Brudziński w „Dużym Formacie": „Około czternastej usłyszałem, chyba od Pawła Kowala, że jest telefon z Kancelarii Premiera. Mają wyczarterowany samolot, też lecą do Witebska i proponują, by Jarosław poleciał razem z premierem Tuskiem. O której godzinie, nie wiedzą, trwa jeszcze posiedzenie rządu. Propozycja była skierowana wyłącznie do Jarosława i jego asystenta. Jarosław zdecydował, że z nimi nie poleci. Że jak pojedziemy oddzielnie, będziemy szybciej".

4

Tusk zabrał na pokład m.in. wicepremiera Waldemara Pawlaka, szefa MON Bogdana Klicha, ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego, rzecznika Pawła Grasia, szefa KPRM Tomasza Arabskiego i naczelnego prokuratora wojskowego Krzysztofa Parulskiego. Podczas lotu w embraerze prawie nie było rozmów. Samolot Tuska lądował z Witebsku po Jarosławie Kaczyńskim. Tyle że na polskiego premiera czekały samochody z kogutami podstawione przez rosyjską Federalną Służbę Ochrony.

Paweł Kowal opowiadał nam, że minikolumna Kaczyńskiego w miarę sprawnie dojechała do granicy białorusko-rosyjskiej. Tam zostali zatrzymani, po przekroczeniu granicy jechali bardzo wolno.

– Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy celowo opóźniani – opowiadał. Kowal nie miał pomysłu, jak temu zaradzić. Wydzwaniał więc do ludzi, którzy byli blisko Tuska. Dzwonił m.in. do Agnieszki Wielowieyskiej, szefowej Departamentu Spraw Zagranicznych w KPRM, która towarzyszy premierowi, do ludzi z MSZ, wysyłał SMS do Pawła Grasia. Z autobusu dzwonili też do urzędników Kancelarii Prezydenta, obecnych na miejscu katastrofy.

– Co mogliśmy zrobić? – mówił nam Arabski. – Gnaliśmy z rosyjską ochroną przez ciemność, na kogutach. Nawet nikt nie zauważył, że ich gdzieś minęliśmy po drodze.

Z autobusu Kaczyńskiego wyglądało to zupełnie inaczej. Oni dostrzegli rozpędzoną kolumnę Tuska, byli wściekli, oburzeni. Kowal mówił o tym oficjalnie „Newsweekowi": „W pewnej chwili wyprzedza nas kolumna premiera. Zrozumiałem wtedy, że to jest bardzo niedobry moment, który zaważy na polskiej polityce. Miałem poczucie, że ta sytuacja może wykopać rów nie do zasypania".

5

Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego – obecni od rana na miejscu wypadku – obserwowali przyjazd ekipy Tuska na lotnisko.

Jeden z nich Jakub Opara opowiadał potem w filmie dokumentalnym „Mgła", że ministrowie Tuska ustawiali dziennikarskie kamery, przygotowywali medialnie wydarzenie. Opara usłyszał rozmowę Grasia z Arabskim. Dotyczyła Jarosława Kaczyńskiego: „A niech sobie przyjeżdża, to jest wizyta prywatna, a niech sobie przyjeżdża i robi sobie, co chce".

Według prezydenckiego urzędnika cała uwaga ministrów była skierowana na to, by uniknąć spotkania z Jarosławem Kaczyńskim, bo to mogło „zepsuć obrazek".

Arabski zapamiętał to inaczej. Twierdzi, że Tusk kazał mu czekać przy bramie wjazdowej. „Czekaj na Kaczyńskiego. Zapytaj ich, czy chcą jakiejś pomocy. Jeśli chcą, postaraj się pomóc".

Arabski karnie wykonał polecenie. Musiał stać tam około 40 minut, bo tyle autobus z prezesem PiS czekał na otwarcie bramy i pozwolenie wjazdu. Jednak nawet nie zbliżył się do Kaczyńskiego.

„Zobaczyłem go otoczonego wianuszkiem współpracowników. Wystąpił Paweł Kowal, którego znałem dość słabo, nie byliśmy po imieniu. Rzucił w moją stronę: »Tylko proszę nie podchodzić do prezesa«", wspomina minister.

„Panie europośle, ja tu jestem, żeby pomóc", tłumaczył Arabski.

Kowal wybuchł: „Pan się tak obnosi ze swoim katolicyzmem, niech pan zobaczy, do czego doprowadziła wasza polityka".

Szef KPRM próbował dowiedzieć się, czy prezes PiS zechce spotkać się z Putinem i Tuskiem lub kimkolwiek z nich. Kowal był łącznikiem: „Prezes nie podjął jeszcze decyzji", mówił.

Arabski poinformował Tuska. Premier wydał polecenie: „Czekaj na decyzję".

Potem Kowal przyniósł zdecydowaną odmowę wszelkich spotkań. Jarosław Kaczyński nie uległ też namowom ambasadora Bahra. Nie chciał żadnych spotkań ani żadnych kondolencji.

6

Kłótnie nad wrakiem wynikały z emocji, ale i z zaszłości.

Rządy Platformy to przecież czas wojny polsko-polskiej, ciągłych starć między Pałacem Prezydenckim a rządem. Trwały one niemal do dnia katastrofy.

Jacek Sasin, zastępca szefa Kancelarii Prezydenta, opowiadał nam, że ta wizyta dla Lecha Kaczyńskiego była szczególnie ważna. Jego zdaniem już na przełomie lat 2009 i 2010 było jasne, że prezydent pojedzie na uroczystości upamiętniające 70. rocznicę mordu na polskich oficerach. Katyń był tematem niemal stałych narad ministrów. Kaczyński wielokrotnie deklamował współpracownikom fragmenty przemówienia, które cyzelował do ostatniej chwili.

Ale sytuacja była dziwna. Bo to Donald Tusk dostał zaproszenie od Władimira Putina do złożenia wspólnej wizyty w Katyniu.

Z podróżą Kaczyńskiego był kłopot. Skoro nie dostał od rosyjskich władz zaproszenia, wizyta nie mogła być oficjalna. Posłużono się wypróbowaną formułką – która nie istnieje w prawie dyplomatycznym – Kaczyński poleciał do Katynia z pielgrzymką.

Przed planowaną wizytą Lecha Kaczyńskiego w Katyniu obawy, że rząd może na przykład kolejny raz posunąć się do samolotowego szantażu (jak z wylotem na szczyt Unii jesienią 2008), powróciły.

Kiedy zapytaliśmy wprost jednego z ministrów pałacu, czy byli przygotowani na ewentualność czarteru samolotu do Smoleńska, usłyszeliśmy: „Tak, oczywiście".

8

Kiedy ekipa Tuska przybyła na miejsce, rozstawione były już namioty. Opowiada jeden z ministrów: „Mieliśmy wrażenie, że prace idą pełną parą. Przecież wcześniejszym samolotem przylecieli prokuratorzy, eksperci ds. badania wypadków lotniczych z pułkownikiem Edmundem Klichem. Oprócz tego ludzie z tajnych służb, w tym oficerowie Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego".

Tusk poszedł na miejsce katastrofy z Putinem. Towarzyszyli im oficerowie FSB i Siergiej Szojgu, minister ds. sytuacji nadzwyczajnych, zaufany człowiek Putina. Szojgu opowiadał o trajektorii lotu tupolewa, jego ludzie uwijali się po terenie katastrofy. Utworzyli nawet szpaler przed odnalezionymi już zwłokami Lecha Kaczyńskiego, Ryszarda Kaczorowskiego i Krzysztofa Putry. Tusk przyklęknął. Kiedy wstawał, lekko się zachwiał, Putin podtrzymał go, lekko objął.

Minister Tuska: „Premier był potwornie przygnieciony całą sytuacją, ale starał się trzymać. Bywało, że tego dnia miał łzy w oczach. Milczał. Ale kiedy dotarliśmy do Smoleńska, był już zebrany w sobie, spięty".

Potem w świetle kamer, w jednym z namiotów Putin z siedzącym obok premierem Polski zaczął łączyć się z urzędnikami. Przyjmował meldunki, wydawał polecenia.

Po co? Była to z pewnością, jak mówią Rosjanie, „pokazucha". Jednak Polacy mogli wierzyć, że czyniona w dobrej wierze. Przecież w Rosji jest to najskuteczniejszy sposób zmuszenia do pracy urzędników. Skoro w wieczornym dzienniku w pierwszym programie telewizji występuje Putin obok polskiego premiera, skoro deklaruje otwartość, sam wydaje rozkazy, to znaczy, że sprawa jest pierwszorzędnej wagi. Do tego, jak opowiadali nam ludzie z otoczenia Tuska, szef rosyjskiego rządu wyglądał na autentycznie poruszonego tragedią. A z Moskwy napływały komunikaty o tysiącach ludzi składających spontanicznie kwiaty przed polską ambasadą.

Wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą. Śledczy pracowali na miejscu katastrofy pełną parą. Już odnaleziono czarne skrzynki, już w Polsce organizowano grupę patomorfologów, która miała następnego dnia – bez żadnych rosyjskich sprzeciwów – rozpocząć prace w Smoleńsku.

Rosjanie byli bardzo otwarci: prezydent Dmitrij Miedwiediew zapewniał przez telefon Tuska, że śledztwo będzie wspólne.

Z prokuratorami na miejscu tragedii spotkał się minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski i – jak głosił komunikat Centrum Informacyjnego Rządu z 10 kwietnia – „ustalił zasady współpracy obu stron".

Wstępnie ustalono też, że badanie katastrofy będzie się odbywało na podstawie konwencji chicagowskiej.

9

W rzeczywistości nic nie było pod kontrolą. Zrozumiały bałagan z pierwszych godzin po tragedii i niezrozumiały bałagan, który trwał przez kilka kolejnych dni, miał się wkrótce odbić Donaldowi Tuskowi czkawką.

Deklaracja Miedwiediewa o wspólnym śledztwie okazała się bez pokrycia. Zakładając, że była jakakolwiek deklaracja. Wkrótce okazało się, że komunikaty biura prasowego polskiego rządu i Miedwiediewa się różnią. Polacy zrozumieli, że śledztwo będzie prowadzone wspólnie. Rosjanie wynieśli z tej rozmowy zupełnie inną konkluzję: „obie strony podkreśliły gotowość i konieczność ścisłej współpracy przy śledztwie w sprawie przyczyn tragedii". Współpraca to nie wspólne śledztwo.

Zdaje się jednak, że polska strona wierzyła wówczas w jakieś mityczne wspólne śledztwo. Minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski jeszcze 26 kwietnia pytał w oficjalnym piśmie prokuratora generalnego, czy możliwe jest powołanie wspólnego zespołu śledczych z Polski i Rosji. Prokuratorzy odpowiedzialni za współpracę międzynarodową wiedzieli, że nie. Dla nich było jasne, że jedyną możliwą podstawą prawną współpracy będzie konwencja z 1959 roku. To znaczy, że każda prokuratura pracuje sama.

10

Stopień chaosu po stronie polskiej najlepiej ilustruje to, w jaki sposób wybrano podstawę prawną badania katastrofy – którą był załącznik 13. do konwencji chicagowskiej.

Pierwszy raz dokument został wspomniany w rozmowie telefonicznej Aleksandra Morozowa, wiceszefa rosyjskiego MAK (Międzypaństwowej Komisji Lotniczej), z Edmundem Klichem. Pułkownik Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, wiedział już o katastrofie z mediów. W swoim mieszkaniu w Dęblinie pakował właśnie rzeczy, żeby jak najszybciej wsiąść do auta i pojechać do Warszawy. Morozow informował go formalnie jako szefa komisji, że doszło do wypadku. Przy okazji spytał o podstawę prawną badania katastrofy i sam zasugerował załącznik 13.

Klich wyjaśniał na posiedzeniu komisji sejmowych, że była to raczej luźna uwaga: „To nawet nie była propozycja, której ja ani nie akceptowałem, ani nie negowałem, tylko też przyjąłem do wiadomości".

Klich dotarł do Ministerstwa Infrastruktury. Rozmawiał z ministrem Cezarym Grabarczykiem i zasugerował mu badanie według tej konwencji. Dał przygotowany wydruk załącznika 13., który Grabarczyk zabrał na obrady gabinetu.

Ale kto podjął decyzję? Nie wiadomo. Na początku Tusk zwalał na Klicha: „rada i sugestia Edmunda Klicha tuż po katastrofie była taka, żeby procedować według konwencji".

Ale Klich umywał ręce: „Nikt mnie nie pytał, czy to będzie najlepsze czy najgorsze, ja tylko dostarczyłem dokumenty panu ministrowi Cezaremu Grabarczykowi, a później już dowiedziałem się od pani Tatiany Anodiny, że to zostało zaakceptowane".

Ważna decyzja podjęła się sama. W styczniu 2011 r. Tusk dociśnięty przez dziennikarzy przyznał, że nie ma dokumentu, w którym rząd ani jakakolwiek polska instytucja podejmuje decyzję o stosowaniu tej podstawy prawnej.

11

Paweł Kowal sformułował tezę, że największe błędy popełniono właśnie w pierwszych kilkunastu godzinach po katastrofie. Skoro wówczas sprawą interesował się cały świat, skoro Moskwa w świetle kamer wykazywała skłonność do ustępstw, należało sformułować swoje warunki uczestniczenia w śledztwie, współpracy. Wyrwać tyle, ile się dało.

Tym bardziej że już pierwszego dnia widać było, że niebawem może dojść do usztywnienia Rosjan. Co prawda Putin wyglądał na takiego, który zgodzi się na wiele, ale już ze strony wojskowych i lobby przemysłowego płynęły zupełnie inne sygnały. Rosjanie niemal od początku sugerowali, że najpewniejszą przyczyną katastrofy jest błąd pilotów, że maszyna była sprawna, a lotnisko w doskonałym stanie.

Sytuacja była niezwykła. Tusk musiał myśleć o konstytucyjnym zabezpieczeniu funkcjonowania państwa. Ale gabinet w kluczowych momentach nie skupiał się na sprawach najważniejszych. Zamiast radzić się ekspertów, prokuratorów, szukać pomysłów na jak najlepszą formułę badania katastrofy, rozmyślano o żałobie, organizacji pogrzebów, o powołaniu niepotrzebnego międzyresortowego zespołu do koordynacji działań, których nie było.

12

Smoleńsk to dla Donalda Tuska Waterloo. Była to druga wielka katastrofa lotnictwa wojskowego w czasach jego rządu. Pierwsza to wypadek CASY pod Mirosławcem 23 stycznia 2008 roku. Zginęło wówczas 20 wojskowych, w tym generał i sześciu pułkowników, wracających z narady w Warszawie. Samolot rozbił się we mgle, nie dolatując do lotniska, które zresztą podobnie jak to smoleńskie nie miało w tamtym momencie systemu precyzyjnego naprowadzania samolotów ILS.

Bogdan Klich był wówczas bardzo pryncypialny. Powiedział, że badanie wypadku pokazało „dużą skalę nonszalancji w polskich Siłach Zbrojnych". Minister nakazał ujawnienie w całości raportu z prac komisji – co było szokiem dla wojskowych, gdyż raport był dla nich miażdżący.

Minęły dwa lata z okładem. Ku irytacji ministra eksperci mówili, że Smoleńsk i Mirosławiec to bliźniacze tragedie.

Było w tym wiele racji. Okazało się, że ważna wizyta państwowa była przygotowana skandalicznie. A 36. pułk odpowiedzialny za wożenie VIP-ów był w kryzysie, którego nie dostrzegało ani dowództwo, ani MON.

Nawarstwione przez lata tych i poprzednich rządów braki wyliczać można długo: braki kadrowe, niezbyt wielkie doświadczenie lotników, brak zgrania załóg, brak treningów na symulatorach lotów.

Do tego nad jednostką unosił się cień skandalu. W poprzednich latach oficerowie jednostki, także piloci, fałszowali faktury, np. z zagranicznych hoteli, żeby dorobić kilkaset dolarów. „Gazeta Wyborcza" cytowała notatkę prokuratury wojskowej przesłaną do szefa MON. Wynikało z niej, że w proceder było zamieszanych kilkadziesiąt osób, które usłyszały zarzuty.

Sam lot przygotowany był skandalicznie – Polacy polecieli do Smoleńska, nie mając nawet nowych, aktualnych kart podejścia. Posługiwali się dokumentami z 2009 roku, przesłanymi do pułku faksem. Na pokładzie nie było także rosyjskich nawigatorów, lotnisko Siewiernyj wyposażone było w przedpotopowy sprzęt, co więcej, od kilku miesięcy – po rozformowaniu stacjonującego tam pułku ciężkich transportowców – praktycznie nie działało.

Nikomu nie zadrżała ręka, choć samolotem mieli lecieć prezydent, dowódcy wojsk, najważniejsi politycy.

13

Pozycja Polski była z kilku powodów słaba. Po pierwsze, to Rosjanie mieli kluczowe dowody. To oni dokonywali najważniejszych czynności śledczych i eksperckich. To oni mieli dostęp do kluczowych świadków. Polacy mogli zadawać pytania, asystować w czynnościach, ale tylko gdy zgodzili się na to Rosjanie.

Po drugie, po naszej stronie była świadomość popełnionych błędów. Rosjanie nie mieli zamiaru przyznawać się do niczego.

Po trzecie, po polskiej stronie zaraz po katastrofie zaczęły się niesnaski.

Premier robił, co mógł, ale nie potrafił pogodzić zwaśnionych stron. W centrum wszystkich awantur znajdował się Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków. Klich, choć jest fachowcem w dziedzinie badania katastrof lotniczych, miał trudny charakter, łatwo wpadał w konflikty z podwładnymi i współpracownikami. Były wojskowy, pułkownik rezerwy – od lat bezlitośnie krytykował niedociągnięcia w Siłach Powietrznych. Zaraz po katastrofie, jeszcze w Smoleńsku, robił wymówki szefowi MON. Wypominał braki w wyszkoleniu pilotów, kiepski stan 36. pułku. Chwilę potem skonfliktował się z szefem Naczelnej Prokuratury Wojskowej.

Echa każdej scysji trafiały na biurko szefa Kancelarii Premiera, który otrzymywał od Edmunda Klicha sprawozdania z prac w Smoleńsku i Moskwie. Tusk wiedział, że jest źle, ale chyba zabrakło mu politycznej odwagi, by przeciąć tę sytuację. Być może powinien po pierwszym lub drugim konflikcie postawić na innego fachowca i podziękować Klichowi za współpracę. Jednak tego nie zrobił. Dlaczego? Zapewne bał się skandalu i oskarżeń ze strony opozycji, że odsuwa od sprawy dobrego specjalistę. W tle było jeszcze coś – Klich posadę szefa komisji badającej wypadki lotnicze dostał za rządów PiS. Tusk mógł przewidzieć, że reakcja obozu Jarosława Kaczyńskiego na odwołanie Klicha będzie gwałtowna.

Być może jednak trzeba było to zrobić – jeśli nie było lepszego sposobu, by uniknąć konfliktu. A ten urósł do kuriozalnych rozmiarów. Po prawnych zawirowaniach ustalono, że Klich będzie przedstawicielem Polski akredytowanym przy rosyjskim MAK, na szefa polskiej komisji badającej katastrofę wyznaczono ministra spraw wewnętrznych Jerzego Millera, który kompletnie nie znał się na lotnictwie. Były wojewoda małopolski miał za to wiele innych zalet. Uchodził za bardzo uporządkowanego, pryncypialnego urzędnika, który powoli, dokładnie, ale skutecznie jak taran wywiązuje się z powierzonych mu zadań. Miller był człowiekiem unikającym kontaktów z mediami, mrukliwym, ale skutecznym. Tusk uznał, że właśnie taki ktoś potrzebny jest mu w tym miejscu.

Ale nie trzeba było długo czekać, aby wybuchła wojna Millera z Klichem. Klich już po pierwszym spotkaniu z ministrem był poirytowany, doszedł bowiem do wniosku, że chce nim komenderować. Poprosił o spotkanie z Donaldem Tuskiem. „Czy Jerzy Miller jest moim przełożonym?", pytał premiera. Tusk powiedział: „Nie", ale zrozumiał, że jest świadkiem nowej batalii. Próbował łagodzić sytuację i wyrażał się o ministrze w samych superlatywach, zachwalając jako doskonałego urzędnika.

„A chce pan wiedzieć, co napisałem na marginesie notatek ze spotkania z pana ministrem?".

Na marginesie było jedno słowo: „Buc".

14

Tymczasem premier dostawał coraz więcej niepokojących sygnałów ze strony ekspertów i prokuratorów. Kordialna atmosfera pierwszych dni pracy nad wyjaśnieniem zagadki katastrofy szybko się ulotniła.

Powoli ze współpracy z Moskwą byli niezadowoleni wszyscy. Śledczy – bo mimo kurtuazyjnych wizyt szefów prokuratury u rosyjskich kolegów okazało się, że o przyśpieszeniu procedur nie może być mowy. Korespondencja w ramach pomocy prawnej ciągnęła się miesiącami.

Także stosunki między ekspertami znacznie się ochłodziły. Edmund Klich coraz częściej, prosząc o materiały, był odsyłany z kwitkiem. Nie zapraszano go na istotne dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy czynności – jak na przykład oblot techniczny lotniska niedługo po wypadku. Polacy byli petentami i musieli dobijać się o najprostsze rzeczy. Miesiącami ciągnęła się prosta, wydawałoby się, sprawa – zabezpieczenia wraku samolotu.

Było to ważne, bo fragmenty maszyny mogły być istotne dla śledztwa. Ale sprawa miała też wymiar emocjonalny, a więc i polityczny. Polacy byli wściekli, obserwując w wieczornych dziennikach telewizyjnych niszczejące szczątki maszyny, których nikt nie raczył nawet przykryć brezentem. Podobnie było z miejscem katastrofy. Było ono totalnie niezabezpieczone. Wkrótce zaczęły jeździć tam całe wycieczki i ku przerażeniu wszystkich przywozić elementy tupolewa, osobiste rzeczy ofiar, a nawet kawałki ludzkich szczątków.

W końcu w telewizji pokazano, jak Rosjanie tną wrak palnikami na części. Zdjęcia wywołały kolejną falę oburzenia w Polsce – uzasadnioną, bo wszyscy powoli mieli dość takiego traktowania. Choć – rozumując chłodno – pewnie gdyby wraku nie pocięto, to nie udałoby się go wywieźć. Tyle że na chłodne myślenie było coraz mniej miejsca.

Tym bardziej że polskie prośby, które pozostawały bez odpowiedzi, to już były dziesiątki najróżniejszych pozycji. Rosjanie zaczęli wszystko traktować jako tajemnicę: szczegóły dotyczące lotniska, procedury i przepisy obowiązujące kontrolerów.

Tusk ciągle nie dostrzegał problemu. W publicznych wypowiedziach mówił, że współpraca układa się bardzo dobrze, a gdyby coś zaczęło się psuć, to on osobiście będzie interweniował u Putina i Miedwiediewa.

Kubłem zimnej wody był wstępny raport MAK, jeszcze tajny, przesłany stronie polskiej 20 października – by mogła wnieść do niego swoje uwagi. Polska miała 60 dni na sformułowanie stanowiska. Było gotowe – zgodnie z zapowiedziami w grudniu.

Tusk dostał raport i polskie uwagi. Zrozumiał, że Rosjanie byli dalecy od obiektywizmu. Ich dokument był miażdżący dla polskiego lotnictwa i ludzi przygotowujących wizytę. O błędach, zaniechaniach, pomyłkach po drugiej stronie nie było ani słowa.

Premier nie mógł dłużej milczeć. Podczas rozmowy z dziennikarzami w Brukseli, gdzie przebywał na szczycie UE, wypalił:

„Projekt raportu MAK, w tym kształcie, w jakim został przesłany, jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia. Tym bardziej że te zaniechania czy błędy, czy brak takiej pozytywnej reakcji na postulaty polskiej strony – to wszystko pozwala nam powiedzieć, że niektóre wnioski w tym raporcie są w związku z tym nieuzasadnione. Nie mówię, że fałszywe, ale nie znajdują potwierdzenia w badaniach, tak jak my to oceniamy.

(...) polska strona wskazuje, gdzie Rosjanie nie dopełnili wymogów wynikających z konwencji chicagowskiej. I ten materiał jest obfity".

Premier nie chciał jednak palić mostów: „Zobaczymy, jaka będzie odpowiedź strony rosyjskiej" – rzucił na koniec.

15

Wyszło na to, że Rosjanie wykorzystali nieco naiwną postawę polskiego rządu. Tusk przyjął założenie, że najrzetelniejsze zbadanie katastrofy będzie w rezultacie najkorzystniejsze dla naszego kraju. W końcu to myśmy posłali prezydenta na zrujnowane lotnisko, z niedoświadczoną załogą, bez właściwych dokumentów i prognozy pogody. Myśmy ponieśli ogromną stratę, więc powinniśmy uderzyć się w piersi, zrozumieć, co było nie tak. Tusk i Miller niedługo po katastrofie mówili, że nasz raport z badania tragicznego wypadku będzie jeszcze bardziej gorzki dla Polski niż dokumenty sporządzone przez Rosjan. Liczyli, że Moskwa odpowie tym samym – czyli dążeniem do poznania całej prawdy.

Okazało się, że byli w błędzie. Rosjanie nie zamierzali przyznawać się do czegokolwiek. Dla nich najkorzystniejsze było obciążenie Polaków za całość tragedii.

Wydaje się, że Donald Tusk popełnił jeszcze jeden błąd. Uwierzył, że być może za raportem stoi jakieś lobby przemysłowo-wojskowe. Wszystko da się odkręcić, tylko trzeba porozmawiać z tymi na górze. Był to wariant starej rosyjskiej bajki o dobrym carze i złych doradcach. Problem polega na tym, że doradcy nie robią niczego, o czym nie wie car. Tak było i tym razem. Po ostrej wypowiedzi Tuska w Brukseli odezwał się prezydent Dmitrij Miedwiediew.

24 grudnia w wywiadzie dla trzech rosyjskich telewizji skomentował słowa polskiego premiera: „Chciałbym przypuszczać, że to były emocje i reakcja na wewnątrzpolityczne perypetie, z jakimi zmaga się Polska" – powiedział. Miedwiediew podkreślił, że trzeba doprowadzić do zakończenia śledztwa „bez jego upolityczniania, bez robienia sobie wyrzutów". Gorszego prezentu na święta lider PO nie mógł sobie nawet wyobrazić.

16

Problemów było coraz więcej i Tusk chodził zły jak osa. Jeden z jego ministrów powiedział nam, że było to widać gołym okiem:

„Ewidentny kryzys dopadł go na przełomie lat 2010 i 2011. Wtedy zbiegło się kilka spraw. Skandal na kolejach – które nie były w stanie sprawnie wozić ludzi jadących na święta, kiepskie sondaże, konieczność oskubania OFE z naszych pieniędzy. Tusk realnie się wtedy obawiał, że rząd, zaufanie społeczne, cały projekt może się posypać. Do tego doszedł jeszcze ten cholerny MAK".

Tusk w ponurym nastroju pojechał na zimowe wakacje w Dolomity. Raport MAK był skandaliczny, absolutnie nie do przyjęcia przez polską opinię publiczną. Było to jasne od początku. Problem polegał na tym, że Rosjanie w wielu kwestiach mieli rację. Trudno ich było atakować, skoro i Tusk, i Miller mówili o potężnych błędach popełnionych po stronie polskiej. Do tego wiele tych błędów obciążało podwładnych Tuska. Za bałagan w wojsku odpowiadał jego minister obrony. Krążyły coraz głośniejsze spekulacje, że szef jego kancelarii Tomasz Arabski – który był z urzędu koordynatorem wszelkich lotów rządowych maszyn – może usłyszeć zarzuty.

Doradca premiera mówi: „Na dodatek na początku przedstawiono mu ekspertyzy, że z Rosjanami badać katastrofę można tylko na podstawie konwencji chicagowskiej. Premier ostro wszedł w obronę tego pomysłu. Teraz wyglądało na to, że były inne możliwości. Miał pretensje, że został wciągnięty w idiotyczną grę, w obronę czegoś, w co już sam przestał wierzyć".

Do tego postawa Rosjan. Tusk spodziewał się, że wcześniej czy później raport MAK ujrzy światło dzienne, mógł tylko liczyć na to, że Tatiana Anodina zmieni swoje stanowisko, uwzględni uwagi polskich ekspertów, które liczyły bitych 150 stron maszynopisu.

Fachowcy od Jerzego Millera rzeczywiście przyłożyli się do pracy; uwagi były zimne i profesjonalne. Nie usiłowali wykręcić się od polskich błędów, ale wysuwali szereg wątpliwości, szczególnie tych, które dotyczyły rosyjskich uchybień. Wytykali bałagan, jaki panował na wieży kontroli lotów, zbyt późno wydawane komendy. Krytykowali wnioski Rosjan, które w sporej części były publicystyką. Na samym początku swych uwag wymienili dziesiątki dokumentów, których nie otrzymali.

17

Gdy 12 stycznia 2011 r. szefowa MAK generał lotnictwa Tatiana Anodina wchodziła na pełną dziennikarzy i kamer salę konferencyjną w otoczeniu swoich ekspertów, Donald Tusk był ciągle w Dolomitach. Cieszył się dobrą narciarską pogodą i nie podejrzewał, że za chwilę nastąpi burza. MAK kompletnie zignorował polskie uwagi. Dodał je jako załącznik do swojego raportu, którego prawie w ogóle nie zmienił.

Rosyjska prezentacja była miażdżąca. Jej kulminacyjnym punktem było oświadczenie, że obecny w kabinie pilotów dowódca Sił Powietrznych generał Andrzej Błasik miał we krwi alkohol. Błasika nie powinno być w kabinie, ale przecież na zapisach z czarnych skrzynek nie ma śladu dowodu, że naciskał na załogę. Jednak MAK doszedł do wniosku, że milczenie Błasika było formą nacisku.

Stąd już tylko krok do interpretacji, której dopuściła się część mediów. Co było przyczyną katastrofy? „Pijany generał zmuszał pilotów do lądowania!".

Eksperci MAK doszli do wniosku, że to, co się działo na wieży, nie miało wpływu na katastrofę. Pominęli fakt, że na stanowisku kierowania lotami było tam przynajmniej pięć osób. W tym pułkownik Nikołaj Krasnokutskij – zastępca dowódcy jednostki lotniczej w Twerze, były dowódca pułku stacjonującego na Siewiernym. Człowiek z wysoką szarżą wojskową, ale bez uprawnień – a mimo to wydawał rozkazy kontrolerom, a nawet komunikował się z kapitanami sprowadzanych samolotów.

To pułkownik Krasnokutskij powiedział w krytycznym momencie: „sprowadzamy [tupolewa] do wysokości 100 metrów, bez gadania". Wydał polecenie, choć najbardziej doświadczony kontroler Paweł Plusnin uważał, że polską maszynę należy natychmiast odesłać na lotnisko zapasowe.

MAK nie wyjaśnił faktu, że kontrolerzy przez cały czas feralnego lotu mówili załodze, że jest na ścieżce i kursie. Dlaczego? Skoro na początku podchodzenia tupolew był dużo powyżej ścieżki, a w końcowej fazie pod ścieżką, w dolinie, poniżej poziomu pasa startowego. Dlaczego komenda odejścia na drugi krąg była wydana tak późno? Czy kontrolerzy widzieli cokolwiek na swoich radarach, czy były tak zdezelowane, że zgadywali pozycję samolotu? Dlaczego nie mieli aktualnych danych o pogodzie? Dlaczego musieli krzyczeć do słuchawek telefonicznych: „Meteo... meteo, dlaczego milczysz... osadziła się mgła".

Po prezentacji MAK polska opinia publiczna kipiała od takich pytań.

18

Były minister rządu Tuska: „Donald ma nieprzeciętny instynkt polityczny. Pytacie, dlaczego ten instynkt go zawiódł przy raporcie MAK? Zaskoczyło go to kompletnie, nie spodziewał się, że oni zrobią taką prezentację. To było trochę naiwne, bo przecież wiadomo, jakie są rosyjskie władze. A on im zaufał i mocno się zawiódł".

Tusk milczał, nie przerywał urlopu. Wrócił do Polski dzień później.

Zdaniem jednego z naszych rozmówców ujawniła się słabość jego nowego otoczenia: „Część była tak jak on na urlopach. Część nie miała odwagi zadzwonić. Części nie zależało, by dzwonić. Gdyby działo się to w innych czasach, natychmiast ktoś z zaufanych wisiałby na telefonie, a inny w tym czasie organizował samolot. Komunikat byłby prosty: »Donald, k... musisz wracać«, i Donald już byłby spakowany, no ale wtedy wszyscy grali w jednej drużynie".

Premier tym razem ewidentnie przespał ważny moment. Sondaże pokazywały, że co drugi Polak uważa raport MAK za nieobiektywny.

Konferencja prasowa Tuska była transmitowana przez kanały informacyjne. Premier był w defensywie. Przyznał, że raport jest niekompletny. Poinformował, że wezwany do MSZ rosyjski ambasador został zapoznany z tą oceną. Podkreślił, że Rosjanie powinni mieć „odwagę i gotowość do pokazania całości obrazu". Dochodzenie do prawdy o przyczynach katastrofy „nie może być poddane politycznym kalkulacjom".

Tusk zapowiedział też, że zgodnie z konwencją chicagowską Polska zwróci się do Rosji o podjęcie rozmów „w celu uzgodnienia wspólnej wersji raportu". Gdyby te rozmowy nie przyniosły pożądanego skutku, konwencja chicagowska daje Polsce możliwość odwołania się do instytucji międzynarodowych.

MAK odpowiedział krótkim komunikatem: „Nasz raport jest ostateczny!". A konwencja chicagowska? Przecież konwencja była przyjęta tylko ramowo, do badania samej katastrofy. Nie można się zgodnie z jej literą odwoływać do instytucji międzynarodowych, bo przecież one nie zajmują się lotami wojskowymi, tylko cywilnymi.

Lakoniczne stanowisko MAK wysadziło w powietrze całą koncepcję Tuska. Premier był w kropce.

19

Tym większej, że raport MAK i jego skutki stały się zarzewiem kolejnego starcia w samej Platformie. Marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna publicznie skrytykował Tuska. Oświadczył do kamer, że premier spóźnił się z powrotem do kraju i reakcją na rosyjski dokument.

Tusk zagotował się ze złości. Do rozprawy ze Schetyną włączyła się Ewa Kopacz, minister zdrowia i osoba zaufana premiera. Minister zdrowia sama ciężko przeżyła smoleńską katastrofę. 11 kwietnia siedziała na spotkaniu w gabinecie premiera. Do pokoju wkroczył minister Michał Boni, który poinformował, że rodziny ofiar chcą lecieć do Moskwy, by rozpoznawać ciała swoich bliskich. Ewa Kopacz powiedziała natychmiast: „To ja też lecę". Zdecydował się jej towarzyszyć Tomasz Arabski.

Ewa Kopacz była lekarzem sądowym, ale to, co zobaczyła w moskiewskich kostnicach, przeszło nawet jej wyobrażenia. Zmasakrowane ciała rozpoznawano po najmniejszych szczegółach, na przykład prezydentową po obrączce i lakierze na paznokciach. Niektórych szczątków nie było jak dopasować do reszty ciała. Po inne ciała zgłaszały się po dwie rodziny – będąc przekonane, że zmasakrowane zwłoki należą do ich bliskiego. Kopacz pracowała od świtu do nocy, znosząc pretensje rodzin, wybuchy rozpaczy, przerażające widoki. Tym bardziej że wśród ofiar byli jej bliscy znajomi.

Wiceminister zdrowia Jakub Szulc powiedział nam, że jego szefowa czasami żałuje swojej decyzji wyjazdu do Moskwy: „Decyzja została podjęta na gorąco, zaraz po tragedii. Musiała oglądać straszne rzeczy, prowadzić trudne rozmowy z rodzinami. Przeżyła to bardzo. Teraz jest bezpardonowo krytykowana. Ma o to żal i jest to żal uzasadniony".

Faktycznie, opozycja bezlitośnie przeczołgała Kopacz w Sejmie. Szczególnie za jej dwie wypowiedzi. Jedna dotyczyła zapewnień, że ziemia w miejscu katastrofy została przekopana do głębokości jednego metra i przesiana. Potem okazało się, że w miejscu katastrofy nadal są szczątki ludzi i samolotu.

– Byłam wtedy w Moskwie, opierałam się na informacjach, które nadchodziły ze Smoleńska – tłumaczyła nam minister.

Druga sprawa dotyczyła sekcji zwłok, gdy okazało się, że zostały one przeprowadzone bez udziału polskich lekarzy. Czy to było do załatwienia? – Nie było możliwości, żeby polscy lekarze brali udział w sekcjach. Taka była procedura, że w czynnościach biorą udział Rosjanie – tłumaczyła nam.

Ewa Kopacz nie potrafiła mówić o swojej pracy w Moskwie bez emocji. Widać było, że ma poczucie niesprawiedliwości. Daleko wyszła poza kompetencje ministra. Siedziała w Rosji, starając się pomóc wszystkim. I zamiast podziękowań zbiera teraz za to cięgi.

Także dlatego nielojalność Schetyny doprowadziła ją do irytacji. Na gorąco jasno mówiła, co myśli o uwagach na temat premiera w wykonaniu człowieka numer 2 w PO. W studiu telewizyjnym wypaliła: „Sądziłam, że marszałek Schetyna to taki twardziel. W sytuacji, w której my bardzo twardo walczyliśmy, on w decydującym momencie uciekł pod skrzydełka pana prezesa Kaczyńskiego".

Ten cytat Centrum Informacyjne Rządu wysyłało dziennikarzom na komórki jako jedną z najważniejszych wypowiedzi dnia.

Kopacz zaatakowała jeszcze raz, ostrzej. W pierwszym tygodniu lutego 2011 roku na zamkniętym posiedzeniu zarządu PO odbył się polityczny sąd nad marszałkiem. Posłowie opowiadali dziennikarzom, że były to cztery godziny regularnego kopania Schetyny. Donald Tusk przypominał polityczny los Pawła Piskorskiego, Andrzeja Olechowskiego i Jana Rokity. Była to aluzja do tego, co może spotkać Schetynę.

Wśród najgorliwiej bijących były minister zdrowia i prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, najwierniejsze zwolenniczki premiera. Atak był tak agresywny, że aż sam Tusk postanowił zadrwić z sytuacji przypominającej partyjne zebrania w PRL, na których potępiano nieprawomyślnych towarzyszy. „To było żenujące, no nie, Grzesiu?" – rzucił do Schetyny, wychodząc z posiedzenia.

Tusk i cała Platforma czekała na raport Millera. Termin jego publikacji przesuwano kilka razy. Słyszeliśmy, że poznamy go w lutym, w kwietniu – na rocznicę katastrofy – potem już na pewno w maju albo czerwcu. Premier nie dotrzymał żadnej z tych obietnic.

Doradca premiera:

„Jeśli coś wścieka Tuska, to sugestia, że czegoś nie dopełnił, zaniedbał, jakoś przyczynił się do katastrofy w Smoleńsku. Odbiera to jako zarzut, że ma krew na rękach. To powoduje złość, pasję".

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Plus Minus
Pegeerowska norma