Reportaż o potomkach polskich zesłańców w Kazachstanie

Jak żyją kazachscy Polacy. Czego chcą, o czym marzą?

Publikacja: 17.09.2011 01:01

Polka z Oziorska na tle swojej „chaty stalinowskiej” z 1936 r.

Polka z Oziorska na tle swojej „chaty stalinowskiej” z 1936 r.

Foto: Fotorzepa, Piotr Kościński p.k. Piotr Kościński

Przyjeżdżali z Ukrainy pociągami towarowymi do miasta Tajynsza. A stamtąd jechały transporty zatrzymujące się w środku kazachskiego stepu, w kolejnych „toczkach" (punktach), gdzie z niczego powstawały osady, najpierw namiotów, ziemianek i lepianek. Czasem transporty stawały w już istniejących wsiach, niemieckich czy rosyjskich.

Przez 75 lat dawne „toczki" przekształciły się w spore wsie. Wszystko się zmienia, więc i one się zmieniły. Zwłaszcza w ostatnich 20 latach. Także w sensie narodowościowym: licznie tu w przeszłości obecni Niemcy w większości wyjechali, zniknęła część Rosjan. Pojawili się natomiast Kazachowie, w przeszłości mieszkający niemal wyłącznie w oddzielnych wioskach, aułach.

Jak żyją kazachscy Polacy? Czego chcą, o czym marzą?

Stepowa droga zamiast grejziera

Autostradą Astana – Kokczetaw jedzie się wspaniale. Trzysta kilometrów szeroką, równą jak stół drogą. A potem, niestety, zaczyna się problem. Bo droga z Kokczetawu do Pietropawłowska i dalej, w kierunku rosyjskiej granicy, jest w budowie – i trzeba jechać albo drogą zastępczą, już mocno rozjeżdżoną przez ciężarówki, albo przez step, drogą polną.

Jeśli zjechać w bok od tej trasy, problem się powiększa. „Grejzier" to droga zbudowana na specjalnie ułożonym nasypie. Tyle że „grejzierem" lepiej nie jechać, tak jest zniszczony. Pozostają więc koleiny wyżłobione w stepie. Na szczęście nie pada deszcz, bo gdy pada, step zamienia się w błoto i do wioski Oziornoje nie sposób dojechać.

Na szczęście Kellerowka położona jest tuż obok przyszłej autostrady Kokczetaw – Pietropawłowsk, więc dotrzeć do niej nie problem. Ponad 3 tysiące mieszkańców, jedna trzecia to Polacy. Reszta to przeważnie Kazachowie, choć niegdyś wieś była polsko-niemiecka. Jeden z jej założycieli, niejaki Keller, Niemiec, ponad 100 lat temu postawił podobno swoim ziomkom wiadro wódki, to i nazwali ją od jego nazwiska. I tak zostało. Także wtedy, gdy w 1936 r. obok Niemców zaczęli wieś zasiedlać nasi rodacy.

Do lat 50. żyli tu jak więźniowie, bez prawa opuszczania wioski. Potem było coraz bardziej normalnie. Kolejnym przełomem był rok 1991.

– Za czasów ZSRR mieliśmy wodociąg z bieżącą wodą. Mieliśmy kotłownię i centralne ogrzewanie. No i funkcjonował kołchoz – opowiada Halina Wierżbicka, polska działaczka z Kellerowki. Niestety, wieś ciężko przeżyła rozpad tamtego systemu. Wodociąg przestał funkcjonować, kotłownia też, a kołchoz się rozpadł.

– Idę wydoić krowy – przerywa rozmowę Halina Rybicka. Jest inżynierem budowlańcem, ale w Kellerowce nic się nie buduje, więc zajmuje się gospodarstwem. Jej mąż Stanisław był szefem kołchozowej bazy samochodowej, bazy już nie ma. Ale udało mu się kupić wielką ciężarówkę, kamaza, więc staje do przetargów, a jeśli je wygra, wozi węgiel i ziarno.

Rozmawiamy w domu państwa Rybickich. Parterowy, ale spory, kuchnia, kilka pokoi, w jednym z nich komputer; dokoła domu, ciasno obok siebie, niewielki chlewik i obora, zagrody dla kur, małe poletko z warzywami. Także ubikacja – sławojka i prysznic: na drewnianej kabinie stawia się plastikowy baniak z ciepłą wodą, w środku po odkręceniu kurka leci woda. Przed domem samochód. Typowy dom w Kellerowce.

Podobnie wygląda w Oziornoje. Choć tam może jest gorzej, bo ta niemal całkiem polska wieś liczy mniej niż tysiąc mieszkańców. Przy braku zakładów pracy, chyba oprócz szkoły, nie stać jej nawet na to, by mieć własnego akima, jak tu z kazachska nazywa się szefa miejscowości, powiatu czy obwodu. Koło Oziornego stoją ruiny kołchozowych zabudowań. Wyglądają jak po bombardowaniu, ale budynki – obory, chlewy – kołchozu Awangard zostały po prostu częściowo rozebrane.

Jednak wszyscy mieszkańcy Oziorska jakoś żyją. Mają krowy, świnie, kury. – Moja córka ma dwie krowy, dwójkę cieląt, byczka i dziesięć świń – opowiada 83-letnia Maria Bogonos, która pamięta jeszcze, jak przebiegały dramatyczne wydarzenia sprzed 75 lat, czyli deportacja z Tarnarudy w obwodzie chmielnickim. – Tu świń i do 100 trzymają, 50 to coś normalnego – mówi Tatiana Derepa, nauczycielka polskiego. A Maria Bogonos podkreśla: – I tyle samochodów, chata w chatę!

Wieś wydaje się całkiem samowystarczalna, a to ważne, bo w czasie roztopów trudno tu dotrzeć. Sam środek stepu. Dokoła płasko, choć są i niewielkie wzgórza, jak oddalona o 12 kilometrów Sopka Wołyńska, na której stoi duży krzyż – pomnik represjonowanych.

W Kellerowce jest inaczej – funkcjonuje kilka sklepów, całkiem nieźle zaopatrzonych; jest posterunek policji, nie mówiąc już o akimacie. Bo ludzie są tu zapobiegliwi i choć 20 lat temu świat wokół nich zmienił się niemal z dnia na dzień, to udało im się dostosować.

W gruncie rzeczy powiodło im się coś zupełnie niesłychanego: z systemu kołchozowego przeszli z biegu do kapitalizmu. Za ziemię posłużyły im dawne, kołchozowe działki przyzagrodowe – i to wystarcza, bo musi wystarczyć. A co to by było, gdyby mieli więcej ziemi, a także maszyny do jej uprawy?

Akim, skośnooki Kurał Dosimbekow, urzęduje w piętrowym budynku na centralnym placu Kellerowki. Urząd objął zaledwie dziesięć dni wcześniej.

– Znam tutejsze problemy, przez długie lata byłem dyrektorem sowchozu – mówi. – Najważniejsze jest to, co mamy. Placówka firmy telefonicznej Kaztelekom, filia banku, komisariat – wylicza. – Rozmawiam z ludźmi, są chętni do współpracy – dodaje.

Pokazuje grubą broszurę: to opracowany przez władze rejonu w Tajynszy, któremu podlega Kellerowka, program tworzenia nowych miejsc pracy. I mówi o swoim najważniejszym planie. – Woda pitna. Już nad tym pracuję – podkreśla.

– Jeśli mu się to uda, będzie na długo i bardzo dobrze zapamiętany przez mieszkańców – kiwa głową Halina Wierżbicka. Bo woda to jeden z głównych problemów Kellerowki.

Jasna Polana – wzorzec dla innych

Oczywiście są wsie, w których wszystko wygląda inaczej. Przede wszystkim Jasna Polana, też w rejonie tajynszyńskim.

– W Jasnej Polanie 25 domów buduje Rafalski, a kolejne 25 – państwo – cieszy się wiceszef rejonu tajynszyńskiego Kanat Turlikow. Rozmawiamy z nim w pięknej, świeżo wybudowanej szkole muzycznej, w której na pierwszym piętrze ma swoją siedzibę – w pachnącym świeżością pokoju – miejscowe, polskie stowarzyszenie. Turlikow częstuje tradycyjną kazachską herbatą z mlekiem i mówi, że nie dzieli ludzi według narodowości.

I Jasna Polana jest dumą nie tylko Polaków, ale i Kazachów.

Bo Anatol Rafalski jest lokalnym bohaterem, a może i nie tylko lokalnym. Udało mu się bowiem uratować kołchoz, sprywatyzował go i bardzo skutecznie nim kieruje. To rzadkość. O ile miasta kazachskie jakoś sobie poradziły, o tyle z wsiami było o wiele gorzej. Dlaczego?

Może dlatego, że w większości w północnej części Kazachstanu nie powstawały w sposób naturalny, z potrzeby ludzi – lecz tworzone były siłą, budowane przez zesłańców. Jak podkreśla Kanat Turlikow, w rejonie tajynszyńskim żyją 64 narodowości – poza Kazachami i Polakami cała gama narodów od Bułgarów i Niemców po Karaczajów, Tuwińców i Bałkarów.

Latem, na wielkim, kazachskim stepie bywa bardzo upalnie i sucho.

Tak, że nie bardzo jest czym napoić bydła. Zimą jest dla odmiany bardzo mroźno. A jak przyjdzie buran, straszliwa śnieżyca, to wyjście z domu grozi śmiercią. Bo oddaliwszy się kilkanaście metrów od domu, można już do niego nie trafić. Bywało, że zamarzniętych ludzi odnajdywano niemal na progu ich domostw.

Niestety, nie udało mi się dotrzeć do Jasnej Polany. Od Kellerowki to kilkadziesiąt kilometrów, drogi są fatalne, samochód terenowy jakoś dotrze, ale taka podróż zajęłaby cały dzień. Szkoda.

Czy chcą repatriacji

Praca, wodociąg, centralne ogrzewanie, kanalizacja... – to są najprostsze potrzeby mieszkańców takich wiosek jak Kellerowka czy Oziornoje. Pytanie, które zadaje sobie każdy przybysz z Polski, jest oczywiste: czy chcą wyjechać do swojej odległej ojczyzny?...

Odpowiedź nie jest taka prosta i oczywista. Nie jest tak, że wszyscy kazachscy Polacy chcą natychmiast się pakować.

– Ja wcale nie chcę stąd wyjeżdżać – przekonuje Tatiana Derepa. To samo mówi Bronisława Iszczak, która przed nią uczyła polskiego w Oziornoje. A dlaczego? Bo tu się wychowały, tu mają swoje domy, znajomych, przyjaciół. Tu mają swój kościół, budowany rękami miejscowych Polaków, a także znajome zakonnice i zakonników z dwóch klasztorów. Do Polski chętnie pojadą, ale nie na zawsze.

Ale są oczywiście i tacy, którzy myślą o wyjeździe. Tacy, co dawno już zapisali się „na repatriację". Ba, krążą opowieści o osobie – akurat nie z tych dwóch wiosek – która opacznie zrozumiała zasady repatriacji, zgłosiła chęć wyjazdu, sprzedała dom, spakowała się... i od kilku lat żyje na walizkach.

– Wielu z nas chciałoby wyjechać. Zwłaszcza młodszych. Bo o ile jeszcze w mieście jest szansa na pracę i dobry zarobek, o tyle na wsi raczej nie – słyszę.

Władze podkreślają, że wcale nie chcą, by Polacy wyjeżdżali. Zresztą – faktycznie, konfliktów narodowościowych nie ma, sprawnie funkcjonuje system współpracy w ramach Zgromadzenia Narodów Kazachstanu. – Ale postępuje kazachizacja, czemu wcale nie można się dziwić czy mieć pretensje. Na przykład trzeba się będzie nauczyć języka kazachskiego, bo za kilka lat może się stać jedynym urzędowym – mówi jeden z moich rozmówców. Z kraju wyjechali Niemcy, teraz wyjeżdżają Rosjanie, co dodatkowo wzmacnia ogólne dążenie do emigracji. Przyjeżdżają natomiast Kazachowie – przesiedleńcy z Uzbekistanu i Mongolii, którzy zajmują miejsce wyjeżdżających. A to zmienia etniczny krajobraz Kazachstanu.

Tak czy inaczej, przyszłość kazachskich Polaków jest niejasna. W Kellerowce, podczas dyżuru polskiej konsul do jej tymczasowego biura w nieczynnym latem kościelnym przedszkolu – „ochronce" ustawiła się długa kolejka: po wizy, w sprawie repatriacji, nauki w Polsce. – Chcielibyśmy wiedzieć, co z nami wszystkimi będzie – mówi jeden z mężczyzn. Na razie nie wiedzą.

Redakcja dziękuje firmie Dom Maklerski IDMSA za pomoc w zorganizowaniu wyprawy do Kazachstanu

Przyjeżdżali z Ukrainy pociągami towarowymi do miasta Tajynsza. A stamtąd jechały transporty zatrzymujące się w środku kazachskiego stepu, w kolejnych „toczkach" (punktach), gdzie z niczego powstawały osady, najpierw namiotów, ziemianek i lepianek. Czasem transporty stawały w już istniejących wsiach, niemieckich czy rosyjskich.

Przez 75 lat dawne „toczki" przekształciły się w spore wsie. Wszystko się zmienia, więc i one się zmieniły. Zwłaszcza w ostatnich 20 latach. Także w sensie narodowościowym: licznie tu w przeszłości obecni Niemcy w większości wyjechali, zniknęła część Rosjan. Pojawili się natomiast Kazachowie, w przeszłości mieszkający niemal wyłącznie w oddzielnych wioskach, aułach.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą