„Habemus papam" Nanniego Morettiego zaczyna się od autentycznych zdjęć z pogrzebu Jana Pawła II. Potem widz obserwuje konklawe. Kardynałowie modlą się, żeby wybór nie padł na nich. Po kilku głosowaniach szala przechyla się w kierunku francuskiego duchownego Melville'a. Ale nowo wybrany papież nie pojawia się na balkonie. Przerażony, nie jest w stanie się ruszyć. Ma ochotę zniknąć, rozpłynąć się. Potem, pogrążony w depresji, nie znajduje wspólnego języka ze sprowadzonym do Watykanu psychoanalitykiem, a wieziony do innego w mieście, ucieka. Nikomu jeszcze nieznany, w cywilnym ubraniu, melduje się w małym hotelu, włóczy po ulicach, odwiedza teatr, bo zawsze marzył, żeby zostać aktorem. Próbuje rozliczyć się z własnym życiem. Wie, że nie mógłby wziąć odpowiedzialności za rzesze wiernych, dopóki nie pogodzi się sam ze sobą. W filmie Morettiego ten wątpiący papież ma twarz Michela Piccoli.
– Chciałem, żeby był bardzo ludzki – powiedział mi reżyser. – A Piccoli ma w sobie dziecięcą dobroć, ale też charyzmę, która budzi szacunek.
Nie udawać clowna
Jednak zanim zaproponował mu rolę, poleciał do Paryża i zrobił z Piccolim zdjęcia próbne. Tłumaczył, że musiał sprawdzić, jak aktor da sobie radę z grą w języku włoskim. Sam Piccoli się śmieje: – To mi się nawet spodobało. Po latach zostałem potraktowany jak debiutant.
Ale chwali sobie późniejszą współpracę z Morettim: – Myślę, że wytworzył się między nami specjalny rodzaj porozumienia. Rozumiałem, jaki Nanni chce zrobić film, i on to chyba czuł. Wiedziałem, że nie powinienem na planie grać. Musiałem po prostu być papieżem. Księdzem. Człowiekiem skromnym, pełnym bólu, ale przecież nieobnoszącym się z tym swoim bólem. Miałem jako Melville tylko dwa kostiumy: kościelny i świecki. I równie dyskretnych środków postanowiłem używać. Zdawałem sobie sprawę, że muszę stworzyć portret człowieka w gruncie rzeczy bardzo nieśmiałego. Wobec Boga i wobec innych ludzi. Wszyscy byliśmy w tym filmie w pewien sposób onieśmieleni. Obaj z Nannim czuliśmy się onieśmieleni wobec tematu, z którym się mierzyliśmy. Jednego byłem pewien: że w „Habemus papam" nie mogłem udawać klowna.
Melville przypomina nieco Jana Pawła II: w młodości marzył o aktorstwie, przyjaźni się z Polakiem – rzecznikiem prasowym Watykanu, granym przez Jerzego Stuhra. I choć Nanni Moretti zapewnia, że nie tworzył swojego bohatera na wzór polskiego papieża, dziennikarze w czasie wywiadów często Michela Piccoli o niego pytają. A stary aktor odpowiada bez skrępowania, z francuską frywolnością i poczuciem humoru. – Trochę nas łączy. Byliśmy kolegami, bo Karol Wojtyła też był kiedyś aktorem. Ja nawet podejrzewam, że w młodości mógł mieć kochankę-aktorkę. W każdym razie życzyłbym mu tego. Myślę, że nie ma w tym żadnej nieuczciwości. Takie jest życie. A Jan Paweł II kochał życie. A przy tym był człowiekiem uduchowionym, religijnym, gotowym do walki o to, w co wierzył – mówi i zaraz dodaje:
– Zajęcie artysty, podobnie jak księdza, wymaga wiele energii i wiary. Tyle że niekoniecznie w Boga. Trzeba mieć wyobraźnię, żeby zdawać sobie sprawę, kim jest człowiek. Kim jest mężczyzna, kobieta. Trzeba być marzycielem. I trzeba być dostatecznie silnym, by umieć kochać ludzi.
Kiedyś powiedział, że nie chce być starym aktorem, któremu urządza się jubileusze i wręcza nagrody za całokształt twórczości. Dotrzymuje słowa. Nie zamienił się w rekwizyt z przeszłości. Podróżuje, gra. W wieku 85 lat udało mu się zachować wyśmienitą formę. Spotkałam się z nim podczas ostatniego festiwalu w Cannes. Pogodny i skłonny do żartów, w czasie rozmowy chętnie wspominał dawne lata, zdarzenia, ludzi. To prawda, czasami nie mógł sobie przypomnieć jakiegoś nazwiska, ale czy można się temu dziwić?
Michel Piccoli wygląda na człowieka spełnionego. To jego w filmie „Sto i jedna noc", zrealizowanym z okazji 100-lecia kina, Agnes Varda obsadziła w roli starca Simona Cinema, czyli pana Kino. Zagrał w ponad 170 filmach, w których uwodził kobiety, ścigał przestępców jako policjant albo sam był gangsterem. Grał inteligentów i ludzi bardzo prostych. Spotkał się na planie z największymi artystami XX wieku: z Luisem Bunuelem, Jeanem Renoirem i Alfredem Hitchcockiem na czele. Przyjaźnił się z Jeanem-Paulem Sartre'em i Simone de Beauvoir, do jego najbliższych znajomych należeli Yves Montand i Simone Signoret. Miał trzy żony: Eleonore Hirt, Juliette Greco i Ludivine Clerc, a także, czego nie ukrywa, mnóstwo kochanek.
– Świat bez kobiet byłby bez sensu – uśmiecha się. – Pewnie, nie wszystko się udaje, wielkie uczucia też się wypalają. Ja rozwodziłem się kilka razy, ale nie uważam tego za porażkę. Odwrotnie – rozstanie też może być sukcesem. Choćby dlatego, że potem można odkryć nową kobietę.
Ale nie ukrywa, że najbardziej liczyła się praca. – Ważne, aby człowiek potrafił kierować swoją zawodową karierą, aby lubił to, co robi – mówi zwyczajnie. – Ja taką szansę od życia dostałem i chyba dobrze ją wykorzystałem.
Znam Bunuela
Urodził się w Paryżu w rodzinie włoskich emigrantów. Jego matka była pianistką, ojciec skrzypkiem. – Chciałem być aktorem już w wieku dziewięciu lat – wspomina. – W moim gimnazjum na koniec roku szkolnego zawsze przygotowywano spektakle teatralne. Pracowaliśmy nad tymi sztukami bardzo długo. Kierował nami profesor geografii, pomagała mu żona dyrektora, która była aktorką, a nauczyciel rysunków – Austriak, który uciekł do Francji przed nazizmem – projektował scenografię. Po przedstawieniach matka pytała mnie: „Nie miałeś tremy?". Odpowiadałem: „Ani trochę". Dla mnie te spektakle były chwilami szczęścia. Byłem dzieckiem zamkniętym w sobie i samotnym. Tymczasem na scenie mówiłem, a inni mnie słuchali. Może właśnie to spowodowało, że zaczął we mnie kiełkować wirus teatru. Tak właśnie, od przełamywania nieśmiałości, zaczyna się wiele karier aktorskich. Ludzie śmiali i bez kompleksów zostają rzecznikami prasowymi, adwokatami, pracownikami agencji reklamowych. Ci, którzy mają z komunikacją problemy – idą do psychoanalityka albo sami walczą ze swymi słabościami. Aktorstwo to jeden ze sposobów tej walki.
W czasie wojny rodzice zafundowali mu prywatne lekcje aktorstwa, jeszcze jako nastolatek dostał się do grupy teatralnej Renault-Barrault, a w 1944 roku zadebiutował na ekranie małą rólką w filmie „Sortilege" Christiana Jacque'a. Stawał przed kamerą często, ale zawsze był w cieniu innych. A ambicje miał wielkie.