Michel Piccoli w świetnej formie

Michel Piccoli nie zamienił się w rekwizyt z przeszłości. Ten aktor, który już u Bunuela w latach 60. grał dojrzałych ludzi, zachował świetną formę, czego dowodzi jako papież w filmie Morettiego

Aktualizacja: 29.10.2011 09:06 Publikacja: 29.10.2011 01:01

Michel Piccoli w świetnej formie

Foto: Gutek Film

„Habemus papam" Nanniego Morettiego zaczyna się od autentycznych zdjęć z pogrzebu Jana Pawła II. Potem widz obserwuje konklawe. Kardynałowie modlą się, żeby wybór nie padł na nich. Po kilku głosowaniach szala przechyla się w kierunku francuskiego duchownego Melville'a. Ale nowo wybrany papież nie pojawia się na balkonie. Przerażony, nie jest w stanie się ruszyć. Ma ochotę zniknąć, rozpłynąć się. Potem, pogrążony w depresji, nie znajduje wspólnego języka ze sprowadzonym do Watykanu psychoanalitykiem, a wieziony do innego w mieście, ucieka. Nikomu jeszcze nieznany, w cywilnym ubraniu, melduje się w małym hotelu, włóczy po ulicach, odwiedza teatr, bo zawsze marzył, żeby zostać aktorem. Próbuje rozliczyć się z własnym życiem. Wie, że nie mógłby wziąć odpowiedzialności za rzesze wiernych, dopóki nie pogodzi się sam ze sobą. W filmie Morettiego ten wątpiący papież ma twarz Michela Piccoli.

– Chciałem, żeby był bardzo ludzki – powiedział mi reżyser. – A Piccoli ma w sobie dziecięcą dobroć, ale też charyzmę, która budzi szacunek.

Nie udawać clowna

Jednak zanim zaproponował mu rolę, poleciał do Paryża i zrobił z Piccolim zdjęcia próbne. Tłumaczył, że musiał sprawdzić, jak aktor da sobie radę z grą w języku włoskim. Sam Piccoli się śmieje: – To mi się nawet spodobało. Po latach zostałem potraktowany jak debiutant.

Ale chwali sobie późniejszą współpracę z Morettim: – Myślę, że wytworzył się między nami specjalny rodzaj porozumienia. Rozumiałem, jaki Nanni chce zrobić film, i on to chyba czuł. Wiedziałem, że nie powinienem na planie grać. Musiałem po prostu być papieżem. Księdzem. Człowiekiem skromnym, pełnym bólu, ale przecież nieobnoszącym się z tym swoim bólem. Miałem jako Melville tylko dwa kostiumy: kościelny i świecki. I równie dyskretnych środków postanowiłem używać. Zdawałem sobie sprawę, że muszę stworzyć portret człowieka w gruncie rzeczy bardzo nieśmiałego. Wobec Boga i wobec innych ludzi. Wszyscy byliśmy w tym filmie w pewien sposób onieśmieleni. Obaj z Nannim czuliśmy się onieśmieleni wobec tematu, z którym się mierzyliśmy. Jednego byłem pewien: że w „Habemus papam" nie mogłem udawać klowna.

Melville przypomina nieco Jana Pawła II: w młodości marzył o aktorstwie, przyjaźni się z Polakiem – rzecznikiem prasowym Watykanu, granym przez Jerzego Stuhra. I choć Nanni Moretti zapewnia, że nie tworzył swojego bohatera na wzór polskiego papieża, dziennikarze w czasie wywiadów często Michela Piccoli o niego pytają. A stary aktor odpowiada bez skrępowania, z francuską frywolnością i poczuciem humoru. – Trochę nas łączy. Byliśmy kolegami, bo Karol Wojtyła też był kiedyś aktorem. Ja nawet podejrzewam, że w młodości mógł mieć kochankę-aktorkę. W każdym razie życzyłbym mu tego. Myślę, że nie ma w tym żadnej nieuczciwości. Takie jest życie. A Jan Paweł II kochał życie. A przy tym był człowiekiem uduchowionym, religijnym, gotowym do walki o to, w co wierzył – mówi i zaraz dodaje:

– Zajęcie artysty, podobnie jak księdza, wymaga wiele energii i wiary. Tyle że niekoniecznie w Boga. Trzeba mieć wyobraźnię, żeby zdawać sobie sprawę, kim jest człowiek. Kim jest mężczyzna, kobieta. Trzeba być marzycielem. I trzeba być dostatecznie silnym, by umieć kochać ludzi.

Kiedyś powiedział, że nie chce być starym aktorem, któremu urządza się jubileusze i wręcza nagrody za całokształt twórczości. Dotrzymuje słowa. Nie zamienił się w rekwizyt z przeszłości. Podróżuje, gra. W wieku 85 lat udało mu się zachować wyśmienitą formę. Spotkałam się z nim podczas ostatniego festiwalu w Cannes. Pogodny i skłonny do żartów, w czasie rozmowy chętnie wspominał dawne lata, zdarzenia, ludzi. To prawda, czasami nie mógł sobie przypomnieć jakiegoś nazwiska, ale czy można się temu dziwić?

Michel Piccoli wygląda na człowieka spełnionego. To jego w filmie „Sto i jedna noc", zrealizowanym z okazji 100-lecia kina, Agnes Varda obsadziła w roli starca Simona Cinema, czyli pana Kino. Zagrał w ponad 170 filmach, w których uwodził kobiety, ścigał przestępców jako policjant albo sam był gangsterem. Grał inteligentów i ludzi bardzo prostych. Spotkał się na planie z największymi artystami XX wieku: z Luisem Bunuelem, Jeanem Renoirem i Alfredem Hitchcockiem na czele. Przyjaźnił się z Jeanem-Paulem Sartre'em i Simone de Beauvoir, do jego najbliższych znajomych należeli Yves Montand i Simone Signoret. Miał trzy żony: Eleonore Hirt, Juliette Greco i Ludivine Clerc, a także, czego nie ukrywa, mnóstwo kochanek.

– Świat bez kobiet byłby bez sensu – uśmiecha się. – Pewnie, nie wszystko się udaje, wielkie uczucia też się wypalają. Ja rozwodziłem się kilka razy, ale nie uważam tego za porażkę. Odwrotnie – rozstanie też może być sukcesem. Choćby dlatego, że potem można odkryć nową kobietę.

Ale nie ukrywa, że najbardziej liczyła się praca. – Ważne, aby człowiek potrafił kierować swoją zawodową karierą, aby lubił to, co robi – mówi zwyczajnie. – Ja taką szansę od życia dostałem i chyba dobrze ją wykorzystałem.

Znam Bunuela

Urodził się w Paryżu w rodzinie włoskich emigrantów. Jego matka była pianistką, ojciec skrzypkiem. – Chciałem być aktorem już w wieku dziewięciu lat – wspomina. – W moim gimnazjum na koniec roku szkolnego zawsze przygotowywano spektakle teatralne. Pracowaliśmy nad tymi sztukami bardzo długo. Kierował nami profesor geografii, pomagała mu żona dyrektora, która była aktorką, a nauczyciel rysunków – Austriak, który uciekł do Francji przed nazizmem – projektował scenografię. Po przedstawieniach matka pytała mnie: „Nie miałeś tremy?". Odpowiadałem: „Ani trochę". Dla mnie te spektakle były chwilami szczęścia. Byłem dzieckiem zamkniętym w sobie i samotnym. Tymczasem na scenie mówiłem, a inni mnie słuchali. Może właśnie to spowodowało, że zaczął we mnie kiełkować wirus teatru. Tak właśnie, od przełamywania nieśmiałości, zaczyna się wiele karier aktorskich. Ludzie śmiali i bez kompleksów zostają rzecznikami prasowymi, adwokatami, pracownikami agencji reklamowych. Ci, którzy mają z komunikacją problemy – idą do psychoanalityka albo sami walczą ze swymi słabościami. Aktorstwo to jeden ze sposobów tej walki.

W czasie wojny rodzice zafundowali mu prywatne lekcje aktorstwa, jeszcze jako nastolatek dostał się do grupy teatralnej Renault-Barrault, a w 1944 roku zadebiutował na ekranie małą rólką w filmie „Sortilege" Christiana Jacque'a. Stawał przed kamerą często, ale zawsze był w cieniu innych. A ambicje miał wielkie.

– Marzyłem o spotkaniu z Bunuelem – opowiada. – Dlatego, gdy pracował we Francji, zaprosiłem go na przedstawienie. Skontaktowałem się z jego asystentem, który poradził: „Zwróć się do niego bezpośrednio". Napisałem więc list: „Byłbym zaszczycony, gdyby przyszedł pan na mój spektakl. Jestem bardzo dobrym aktorem". W dniu, na który go zapraszałem, dostałem telegram: „Nie mogę przyjść dzisiaj wieczorem". Tego samego dnia zadzwonił: „Czy dostał pan telegram?". Był w takich sprawach bardzo zasadniczy. W końcu jednak wpadł do teatru. Na widowni spotkał się z Jeanem Renoirem, którego nie znosił, i natychmiast wyszedł. Byłem wściekły. W końcu jednak spotkaliśmy się i potem, gdy zaczynał produkcję nowego filmu, zgłosiłem się na próbne zdjęcia. Powiedziałem: „Znam Bunuela", ale nikt mi nie uwierzył. Wysłałem mu więc telegram: „Chcę zagrać księdza. Proszę, załatw z produkcją, żebym mógł wziąć udział w próbnych zdjęciach". I on to zrobił. Wygrałem te próbne zdjęcia i dostałem rolę.

To był rok 1956, Bunuel kręcił w Meksyku „La mort en ce jardin". Tak zaczęła się ich wieloletnia współpraca. Piccoli zagrał jeszcze w pięciu innych filmach hiszpańskiego mistrza, m. in. w „Piękności dnia", „Dyskretnym uroku burżuazji" i „Widmie wolności".

Piccoli wspomina, że ekipa i aktorzy Bunuela tworzyli coś w rodzaju rodziny. A sam mistrz? Był dowcipny, błyskotliwy, ale na planie ogromnie wstrzemięźliwy. – Nigdy nie starał się wprowadzić aktora w nastrój sceny, nie mówił: „Musisz mnie teraz wzruszyć albo zaskoczyć, albo rozwścieczyć". Dawał wskazówki w rodzaju: „Wchodzisz z prawej strony, siadasz, odwracasz twarz od kamery, wychodzisz".

Wspaniałą, przełomową rolą w karierze aktora stała się też kreacja w „Pogardzie" Jeana-Luca Godarda zrealizowanej na podstawie prozy Alberto Moravii. Zagrał tu scenarzystę, który podstawia swoją piękną, młodą żonę (Brigitte Bardot) hollywoodzkiemu producentowi. Jak sądzi ona sama, żeby wynegocjować dla siebie lepszą stawkę. To był właśnie moment, gdy Michel Piccoli znalazł się w pierwszym szeregu francuskich, a nawet europejskich gwiazd.

Poza Bunuelem i Godardem spotykał się na planie filmów z artystami tej miary co Alfred Hitchcock, Alain Resnais, Marco Ferreri, Agnes Varda, Jacques Rivette, Louis Malle, Claude Sautet, Manoel de Oliveira.

– To byli wspaniali ludzie, otwarci, wychodzący naprzeciw aktorowi – twierdzi. – Nie wiem, skąd się biorą te wszystkie opowieści o „świętych potworach". Na przykład o Hitchcocku mówiono, że nie znosi aktorów. Nieprawda. Hitchcock bardzo lubił aktorów. Z Jamesem Stuartem wręcz się przyjaźnił. Trudno uogólniać, ale większość z tych gigantów była bardzo skromna. Oni byli zakochani w kinie. Wielu z nich już odeszło. Ale stają jeszcze czasem za kamerą Resnais czy Rivette. I stale przychodzą ich następcy. Almodóvar, Moretti, fantastyczni Irańczycy.

Ci wielcy zaś oszczędne aktorstwo Michela Piccoli bardzo cenili. Sam aktor powiedział kiedyś w wywiadzie dla francuskiego „L'Express", że próbuje grać tak, jak malował Munch.

– Stojąc przed jego obrazem, najpierw przyglądam mu się z bliska, aby zobaczyć każde pociągnięcie pędzlem, a potem z daleka, by wczuć się w ogólny nastrój. Patrząc z bliska, widzę ogromny chaos. Kiedy się cofam, natychmiast dostrzegam precyzję i głębię. Pasja, tajemnica, bezład nabierają sensu. To niesamowite, czyż nie? Tak właśnie chciałbym grać...

Tajemnicą dobrego aktorstwa jest też według niego wsłuchiwanie się w siebie i w partnerów:

– Kiedy gram, dystansuję się od ekipy. Jestem sam. Tylko ze swoją postacią. No i z partnerem. Słucham go uważnie. Lubię improwizować. Nie uznaję automatycznego grania i tego, co inni nazywają profesjonalizmem. Pozwalam pracować wyobraźni.

Ceni w grze aktorskiej skromność, oszczędnie używa środków. Zachwyca się Busterem Keatonem – człowiekiem o kamiennej twarzy. Spośród współczesnych aktorów podziwia Roberta Mitchuma. On sam, poza Oscarem, ma wszystkie liczące się aktorskie nagrody świata. Gdy pytam, który z filmów uważa za swój największy sukces, odpowiada:

– Nie przesadzam z pokorą, więc powiem, że mam na koncie niejeden sukces. Ale może wymieniłbym dwa ulubione tytuły: „Okruchy życia" Claude'a Sauteta i „Dilinger nie żyje" Marka Ferreriego. Teraz też pewnie mogłyby powstawać takie dzieła. Tylko kto je w czasach dyktatu rynku sfinansuje? Kiedyś obrazy zamawiane były przez arystokrację. Może dzisiaj właśnie tej czułej na kulturę arystokracji brakuje nam najbardziej?

U stuletniego reżysera

Na stare lata Michel Piccoli nie zgorzkniał, nie stracił pogody ducha. Ale na ekranie wzruszająco zagrał umierającego aktora w filmie najstarszego czynnego reżysera świata Manoela de Oliveiry.

– Tylu bliskich mi ludzi odeszło – mówi. – Ale ja żyję i staram się nie rozpamiętywać. Nie boję się śmierci ani nie myślę o niej. Może z jednym wyjątkiem. Mam w sobie jakiś metafizyczny niepokój, kiedy myślę o moim bracie, który umarł jako niemowlę. Gdyby żył, pewnie moi rodzice nie zdecydowaliby się na drugie dziecko. Więc mnie by nie było. Więc czuję się tak, jakby mi ustąpił miejsca. I tym bardziej cenię życie.

Jest człowiekiem bardzo aktywnym. Był nawet czas, gdy nie stronił od polityki, zawsze związany z ruchami lewicowymi, tak jak wielu artystów jego pokolenia. Jeszcze w 2002 roku otwarcie popierał w wyborach prezydenckich Lionela Jospina, kandydata Partii Socjalistycznej. Jednak jego świat to sztuka. W ostatnim dwudziestoleciu wyreżyserował pięć filmów, jeden z nich, „Czarną plażę", w koprodukcji z Polską i z Jerzym Radziwiłowiczem w roli głównej. Poza tym stale gra. Już na przyszły rok zapowiadanych jest kilka filmów z jego udziałem: „Vous n'avez encore rien vu" („Znowu niczego nie widzieliście") Alaina Resnais, „As Linhas de Torres" Raoula Ruiza oraz „Gebo et l'ombre" Manoela de Oliveiry. Ten ostatni tytuł może się stać wydarzeniem. To ciekawe, co ma dziś do powiedzenia troje starych artystów: 104-letni Oliveira, 85-letni Piccoli i 83-letnia Jeanne Moreau.

Sam Piccoli tak tłumaczy swoją pasję do pracy: – Nie mam aż tyle pieniędzy, żeby żyć z procentów. A poza tym załóżmy nawet, że mogę sobie pozwolić na bezczynność. Co miałbym robić? Nie mam hobby, nigdy bym nie wpadł na to, żeby kolekcjonować znaczki. Za późno już, żebym został inżynierem agronomem. Więc wyobraźmy sobie, że kupiłbym dom na Lazurowym Wybrzeżu. Pojechałbym tam i leżał na słońcu. A po dwóch dniach pewnie bym ten dom sprzedał i ruszyłbym w drogę. Żeby pracować, spotykać ludzi. Żyć.

„Habemus papam" Nanniego Morettiego zaczyna się od autentycznych zdjęć z pogrzebu Jana Pawła II. Potem widz obserwuje konklawe. Kardynałowie modlą się, żeby wybór nie padł na nich. Po kilku głosowaniach szala przechyla się w kierunku francuskiego duchownego Melville'a. Ale nowo wybrany papież nie pojawia się na balkonie. Przerażony, nie jest w stanie się ruszyć. Ma ochotę zniknąć, rozpłynąć się. Potem, pogrążony w depresji, nie znajduje wspólnego języka ze sprowadzonym do Watykanu psychoanalitykiem, a wieziony do innego w mieście, ucieka. Nikomu jeszcze nieznany, w cywilnym ubraniu, melduje się w małym hotelu, włóczy po ulicach, odwiedza teatr, bo zawsze marzył, żeby zostać aktorem. Próbuje rozliczyć się z własnym życiem. Wie, że nie mógłby wziąć odpowiedzialności za rzesze wiernych, dopóki nie pogodzi się sam ze sobą. W filmie Morettiego ten wątpiący papież ma twarz Michela Piccoli.

– Chciałem, żeby był bardzo ludzki – powiedział mi reżyser. – A Piccoli ma w sobie dziecięcą dobroć, ale też charyzmę, która budzi szacunek.

Nie udawać clowna

Jednak zanim zaproponował mu rolę, poleciał do Paryża i zrobił z Piccolim zdjęcia próbne. Tłumaczył, że musiał sprawdzić, jak aktor da sobie radę z grą w języku włoskim. Sam Piccoli się śmieje: – To mi się nawet spodobało. Po latach zostałem potraktowany jak debiutant.

Ale chwali sobie późniejszą współpracę z Morettim: – Myślę, że wytworzył się między nami specjalny rodzaj porozumienia. Rozumiałem, jaki Nanni chce zrobić film, i on to chyba czuł. Wiedziałem, że nie powinienem na planie grać. Musiałem po prostu być papieżem. Księdzem. Człowiekiem skromnym, pełnym bólu, ale przecież nieobnoszącym się z tym swoim bólem. Miałem jako Melville tylko dwa kostiumy: kościelny i świecki. I równie dyskretnych środków postanowiłem używać. Zdawałem sobie sprawę, że muszę stworzyć portret człowieka w gruncie rzeczy bardzo nieśmiałego. Wobec Boga i wobec innych ludzi. Wszyscy byliśmy w tym filmie w pewien sposób onieśmieleni. Obaj z Nannim czuliśmy się onieśmieleni wobec tematu, z którym się mierzyliśmy. Jednego byłem pewien: że w „Habemus papam" nie mogłem udawać klowna.

Melville przypomina nieco Jana Pawła II: w młodości marzył o aktorstwie, przyjaźni się z Polakiem – rzecznikiem prasowym Watykanu, granym przez Jerzego Stuhra. I choć Nanni Moretti zapewnia, że nie tworzył swojego bohatera na wzór polskiego papieża, dziennikarze w czasie wywiadów często Michela Piccoli o niego pytają. A stary aktor odpowiada bez skrępowania, z francuską frywolnością i poczuciem humoru. – Trochę nas łączy. Byliśmy kolegami, bo Karol Wojtyła też był kiedyś aktorem. Ja nawet podejrzewam, że w młodości mógł mieć kochankę-aktorkę. W każdym razie życzyłbym mu tego. Myślę, że nie ma w tym żadnej nieuczciwości. Takie jest życie. A Jan Paweł II kochał życie. A przy tym był człowiekiem uduchowionym, religijnym, gotowym do walki o to, w co wierzył – mówi i zaraz dodaje:

– Zajęcie artysty, podobnie jak księdza, wymaga wiele energii i wiary. Tyle że niekoniecznie w Boga. Trzeba mieć wyobraźnię, żeby zdawać sobie sprawę, kim jest człowiek. Kim jest mężczyzna, kobieta. Trzeba być marzycielem. I trzeba być dostatecznie silnym, by umieć kochać ludzi.

Kiedyś powiedział, że nie chce być starym aktorem, któremu urządza się jubileusze i wręcza nagrody za całokształt twórczości. Dotrzymuje słowa. Nie zamienił się w rekwizyt z przeszłości. Podróżuje, gra. W wieku 85 lat udało mu się zachować wyśmienitą formę. Spotkałam się z nim podczas ostatniego festiwalu w Cannes. Pogodny i skłonny do żartów, w czasie rozmowy chętnie wspominał dawne lata, zdarzenia, ludzi. To prawda, czasami nie mógł sobie przypomnieć jakiegoś nazwiska, ale czy można się temu dziwić?

Michel Piccoli wygląda na człowieka spełnionego. To jego w filmie „Sto i jedna noc", zrealizowanym z okazji 100-lecia kina, Agnes Varda obsadziła w roli starca Simona Cinema, czyli pana Kino. Zagrał w ponad 170 filmach, w których uwodził kobiety, ścigał przestępców jako policjant albo sam był gangsterem. Grał inteligentów i ludzi bardzo prostych. Spotkał się na planie z największymi artystami XX wieku: z Luisem Bunuelem, Jeanem Renoirem i Alfredem Hitchcockiem na czele. Przyjaźnił się z Jeanem-Paulem Sartre'em i Simone de Beauvoir, do jego najbliższych znajomych należeli Yves Montand i Simone Signoret. Miał trzy żony: Eleonore Hirt, Juliette Greco i Ludivine Clerc, a także, czego nie ukrywa, mnóstwo kochanek.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą