Fakty są w miarę proste do ustalenia. David Cameron odmówił udziału w negocjacjach, których skutkiem mogłoby być – jak to zgrabnie ujął jeden z brytyjskich komentatorów – przejęcie londyńskiej City przez Komisję Europejską. W roku podatkowym 2009/2010 City oddało do budżetu brytyjskiego ponad 50 mld funtów, czyli ponad 11 procent całości dochodu z brytyjskich podatków. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien oczekiwać, że premier brytyjski – albo jakiegokolwiek innego kraju – po prostu odda tyle pieniędzy za cenę tzw. interesu europejskiego.
Mimo to Cameron politycznie przegrał to rozdanie. Przegrał, bo w przeciwieństwie do swoich wielkich poprzedników takich jak James Callaghan, Margaret Thatcher, John Major czy Tony Blair nie zdołał utrzymać zasadniczej linii europejskiej polityki Wielkiej Brytanii. Od lat polega ona z grubsza na tym, by zachować dystans wobec ścisłej integracji europejskiej zwłaszcza w dziedzinie finansów, ale równocześnie nie tracić wpływu na wszystko to, co dotyczy Wielkiej Brytanii. Odchodząc od stołu rokowań Cameron takiego wpływu nie ma i – co najważniejsze – zdaniem wielu ekspertów londyńska City i tak może znaleźć się w strefie regulacji Unii Europejskiej. Dodatkowo decyzja premiera bardzo poważnie zachwiała koalicją torysów z Liberalnymi Demokratami.
Resztki rozsądku
Nie jest jasne, czy porażka Camerona będzie długotrwała i czy w ogóle będzie za taką uznana nawet za kilka miesięcy. Jeśli strefa euro się rozpadnie, to ustalenia brukselskiego szczytu nie będą w ogóle istotne. Niewykluczone również, że gdy dojdzie do realnych negocjacji międzyrządowych, więcej krajów odejdzie od stołu – wtedy podział na Unię Europejską pod kierunkiem Londynu i „unię fiskalną" pod wodzą Niemiec i Francji może nabrać konkretnych kształtów.
W każdym razie w tej chwili Cameron poniewierany jest przez proeuropejską prasę, posłów PE i Francuzów (czy ktoś mógłby podać choćby jeden przykład z historii Unii Europejskiej, gdy Francja zrezygnowała z obrony własnego interesu narodowego „dla dobra Europy"?) oraz fetowany przez większość Brytyjczyków. Charakterystyczne, że lider Partii Pracy Ed Milliband w trakcie debaty w Izbie Gmin po szczycie odmówił Cameronowi odpowiedzi na pytanie, czy będąc na jego miejscu, przyjąłby warunki w Brukseli. Odmówił z jednego powodu: Milliband lub jakikolwiek inny brytyjski polityk na miejscu Camerona postąpiłby dokładnie tak samo jak premier.
To dlatego, że Cameron swoim sprzeciwem dotknął istoty brytyjskich obiekcji wobec euro i ścisłej integracji. Od ponad 20 lat wielu Brytyjczyków twierdzi, że euro nie ma szans powodzenia bez europejskiej unii fiskalnej, a unia fiskalna nie jest możliwa, jeśli Europa ma pozostać zbiorem niezależnych państw demokratycznych. Dziś widać jak na dłoni, że taka ocena jest słuszna.
Od miesięcy europejskie elity prowadzą walkę na dwa fronty: po pierwsze kopią się z koniem, próbując pobić rynek i bardzo irytują się, gdy kolejne nic nieznaczące deklaracje polityczne niepoparte realnymi działaniami (np. zagwarantowaniem przez EBC wspólnych europejskich obligacji) nie uspokajają inwestorów; a po drugie metodycznie ograniczają sferę władzy odpowiedzialnej przed europejskimi narodami.
W Grecji i we Włoszech demokratyczne rządy pod ogromnym wpływem niemieckiej kanclerz, francuskiego prezydenta i europejskich komisarzy zostały zastąpione rządami technokratów. Grekom wcześniej zakazano w referendum wygłosić opinii na temat programu gospodarczego, który nie tylko oznacza dla nich dramatyczny spadek poziomu życia, ale – co już widać – nie musi uchronić ich przed bankructwem.