Wszyscy się z tym zgodzą, a potem i tak wrócą do odwiecznej awantury o postacie historyczne, która wcale nie dotyczy postaci historycznych, tylko naszych współczesnych postaw i wyborów, w które bohaterów zamierzchłych czasów wpisujemy jako wyraziste symbole.
Tak jest i ze Stanisławem Augustem Poniatowskim, nie wiedzieć czemu uważanym za ostatniego króla Polski. Bo formalnie rzecz biorąc, ostatnim królem Polski był car Rosji Mikołaj II, zamordowany wraz z całą rodziną w Jekaterynburgu przez bolszewików. A jeśli uparcie chcemy zamykać listę naszych władców na tym, który panował w Polsce niepodległej, to przecież utrata suwerenności nastąpiła dwie kadencje wcześniej, za Augusta II Sasa. Poniatowski, co podkreślają jego obrońcy, objął panowanie już w rosyjskim protektoracie i można mieć do niego pretensje najwyżej tylko o to, że jego starania o umocnienie pozycji lokalnej administracji skończyły się w sposób zupełnie nieprzewidziany. Ale tu można znaleźć szereg argumentów na jego rzecz.
***
Poprzednie pokolenia wszystkie te argumenty puszczały mimo uszu, bo w zupełności wystarczało im jedno – że „ostatni król" jak alkoholik od wódki przez cały czas swego panowania uzależniony był od pieniędzy otrzymywanych od Rosjan. Brać „pieniążek moskiewski", „ruble rosyjskie" było zbrodnią wystarczającą, by nie znajdować dla niej okoliczności łagodzących. Dziś, gdy wobec daleko posuniętego rozkładu państwa polskiego niemal cała nasza elita intelektualna żyje ze swoistego eurojurgieltu, z grantów, dotacji, zaproszeń i stypendiów fundowanych przez niemieckiego podatnika i dysponowanych przez przeważnie niemieckich urzędników, trudno się dziwić, że nie ma w wyższych sferach potępienia dla bycia utrzymankiem obcych dworów, zwłaszcza gdy pozyskane od nich granty iść mają na współczesne obiady czwartkowe i nowe Łazienki.
Choć, przyznajmy lojalnie, elita współczesna od przedrozbiorowej różni się przynajmniej rozróżnianiem kierunków geograficznych – tamta brała za jedno z Prus czy Rosji, czy od kogokolwiek, kto był dawać gotów. Obecnie tylko pieniądz z Zachodu nie budzi żadnego wstrętu, i to do tego stopnia, że etatowi pracownicy formalnie europejskich, a de facto głównie niemieckich instytutów robią w mediach za obiektywnych ekspertów od integracji europejskiej, pouczając nas, że myślenie w kategoriach narodowego interesu jest dziś nad Wisłą anachronizmem i zaściankowością (choć nad Sprewą czy Sekwaną, o dziwo, jakoś wręcz przeciwnie). Gdy natomiast swoją agenturę wpływu chciał tu zacząć budować Gazprom, podniósł się krzyk oburzenia. Ale to może tylko dowód, że jesteśmy w czasach analogicznych do epoki saskiej, to znaczy, na razie jeden z czarnych orłów ma nadzieję pożywić się całością polskiej kolonii i we własnym przemyślanym interesie nie wpuszcza do niej drugiego.
***
No i proszę – jak w obsesyjnej piosence Kelusa miało być o jeżach, a tak czy owak wychodzi o komunistach, to znaczy miało być o Stanisławie Auguście... któremu czas wreszcie oddać sprawiedliwość nie wedle czasów naszych, ale wedle wiedzy historycznej. Co powitałbym tym chętniej, że to kolejny spór, w którym front przechodzi przeze mnie samego. Sercem ukształtowanym przez romantyków po prostu faceta nie lubię, i cokolwiek by tam uczeni wyciągnęli z papierów, mam go za mięczaka i mydłka (za to, jeśli to jakieś usprawiedliwienie, za postać naprawdę wybitną, niesłusznie pomniejszoną i wartą przypomnienia uważam jego ojca, Stanisława Poniatowskiego). A chłopski rozum, ukształtowany w duchu nauk Dmowskiego, każe szukać w nieszczęsnym królu prekursora rzadkiego w Polsce politycznego realizmu. W efekcie robię to samo, co zarzucam innym – miało być o królu, a jak zawsze wyszło o bieżących zmaganiach, by i w naszym pokoleniu jeszcze nie zginęła.