W tej sytuacji po kryzysie euro w roku 2011 kluczowe decyzje zaczęły zapadać na szczytach duetu Merkel – Sarkozy, który następnie forsował swoje ustalenia na szczytach unijnych. Taka droga na skróty miała swoją cenę: skłaniała do uprawiania polityki w stylu hard power. Pewien rys brutalności objawił się jeszcze mocniej w inicjatywach (przede wszystkim niemieckich i francuskich) mających na celu bezpośredni wpływ na scenę polityczną w krajach, gdzie decydował się los euro.
Zaczęło się od Słowacji, gdzie nacisk Paryża i Berlina doprowadził do udziału tego kraju w europejskim funduszu stabilizacji: dokonało się to jednak kosztem przyspieszenia wyborów i otwarcia drogi powrotu do władzy populistycznej lewicy na czele z Robertem Fico. Można jedynie spekulować, jaką rolę odegrali ambasadorzy niemieccy i francuscy w odsunięciu od władzy premiera Grecji
Jeorjosa Papandreu i Włoch Silvio Berlusconiego. Okazało się, że gdy Berlinowi potrzebne są szybkie działania, dopuszczalne okazuje się ręczne sterowanie życiem politycznym innych krajów Unii. W kilku krajach lęk przed zapaścią euro był tak silny, że politycy, m. in. słowacki wiceminister gospodarki Vladimir Tvaroska, deklarowali wprost, że w kryzysie należy „trzymać się Niemiec" i robić wszystko, czego życzy sobie Berlin.
Ta brutalizacja polityki nie raziłaby tak bardzo, gdyby nie wcześniejsze wieloletnie doskonalenie przez Niemcy polityki soft power. Niemcom wyraźnie żal, że skuteczność tamtej metody się kończy. Ponieważ od lat odwykli od obecności w życiu publicznym prymitywnych antyniemieckich stereotypów, z ogromnym smutkiem reagują na greckie demonstracje, podczas których kukła Angeli Merkel ubierana jest w mundur Hitlera. Dla kraju, który naprawdę wiele zrobił, aby zwalczyć nazistowską przeszłość, takie wykorzystywanie skojarzeń z II wojny światowej budzi rozgoryczenie.
Znacznie rzadsze są już jednak w Niemczech głosy oburzenia na arogancję niemieckich polityków. Arogancję, która objawiła się choćby w pomyśle, aby Grecji narzucić „Sparkomissara" – specjalnego komisarza nadzorującego rząd, oraz w dywagacjach ministra finansów Wolfganga Schauble, czy nie powinno się odwołać greckich wyborów parlamentarnych. A kto pamięta incydent z listopada ub. r., kiedy to Irlandia złożyła zażalenie w Komisji Europejskiej na ujawnienie jej projektów podatkowych przez Niemcy? Wyszło wtedy na jaw, że budżetowe plany irlandzkiego rządu na następne dwa lata (m.in. podniesienie o 2 proc. podatku VAT) przeciekły z Komisji Europejskiej do niemieckiego Ministerstwa Finansów, a stamtąd do liczącej sobie 41 osób Komisji Finansów niemieckiego Bundestagu.
Również deklaracje Angeli Merkel, że chce wesprzeć w kampanii prezydenckiej swojego partnera w duecie znanym jako „Merkozy", to z pewnością przekroczenie pewnej bariery w relacjach Paryża i Berlina.
Szpileczki i łaskotki
Gdzie tkwi błąd? Być może w tym, że Niemcy widzą w utrzymaniu euro swoistą rację stanu Europy i nie są w stanie wyobrazić sobie jakiegokolwiek zróżnicowania waluty euro – np. na Euro-nord i Euro-süd, które różniłyby się kursami. Równie nerwowo reagował zawsze Berlin na bardzo spokojne stanowisko brytyjskich mediów, które wskazywały, że jeśli Grecja nie wytrzymuje rygorów euro, to należy ją z tego klubu usunąć lub pozwolić jej zbankrutować.
Tymczasem stanowisko niemieckie jest mieszanką idealizmu (powoływanie się na przyjaźń niemiecko-grecką i formułowanie przestróg, że odejście Grecji spowoduje rozpad całego systemu Euro) – z mocno obcesowym przymuszaniem Greków do dyscypliny oszczędnościowej. To ta mieszanka idealizmu z brutalnym praktycyzmem w stylu Schauble powoduje tak dużą agresję antyniemiecką na ulicach Aten.
Grecy nie są jednak w swej emocjonalności osamotnieni: Niemcom zdarzają się wybuchy irytacji, gdy ktoś zwróci uwagę, że maniera ustalania wszystkiego w cztery oczy przez Angelę i Nicolasa zbytnio weszła pani kanclerz w krew. Gdy podobną uwagę rzucił podczas wizyty w Berlinie włoski premier Mario Monti, niemieckie gazety rozpisywały się o bezczelności przybysza znad Tybru. Dalekie od miękkości stylu są również pojawiające się coraz częściej uwagi na temat „perfidii Anglosasów". Całkiem niedawno szef niemieckiej dyplomacji Guido Westerwelle zaczął lansować konieczność stworzenia europejskiej agencji ratingowej, sugerując, że największe amerykańskie agencje przygotowują swoje oceny z ukrytym zamiarem destabilizowania unijnej gospodarki. Martin Schulz zaczął z kolei kreować w swoich wypowiedziach wizerunek Wielkiej Brytanii i londyńskiego City jako centrum manipulacji finansowych, za które zapłacą uczestnicy strefy euro. Zabrzmiało to dosyć znajomo – coś jak slogan „Boże, ukarz Anglię". Tym bardziej, że takie postulaty Berlina jak wyrównanie CIT grozi „nowym państwom Unii" stratami. Zasada, iż „to, co dobre dla Niemiec, jest dobre dla całej Europy" nie zawsze się sprawdza.
W jaką stronę pcha Niemcy ich rosnąca rola superksięgowego Europy i nadzorcy dyscypliny euro? Widać już, że wchodząc w tę rolę, gotowi są roztrwonić wiele z tego, co osiągnęli przez lata stosowania polityki softpower. Teza, że skoro kiedyś to Niemcy zaprowadzili Europę nad skraj katastrofy, obecnie zobowiązani są pilnować wspólnoty kontynentalnej i strzec jej przed rozpadem, nie przyniesie nic dobrego. Dominacja jednego państwa nad całym kontynentem nie posłuży ani Niemcom, ani Europie. A nawyki, jakich nabywa się podczas walki z kryzysem, łatwo wchodzą w krew, gdy burza minie.
Zasada „less is more" jest warta rozważenia, nawet jeśli została ukuta przez straszny, eurosceptyczny Albion.
Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze"