Brutalni, subtelni, skuteczni

Przez ostatnie 40 lat Niemcy zabiegali o wizerunek sympatycznego kolosa. Teraz, walcząc z kryzysem, Berlin staje się obcesowy i despotyczny

Publikacja: 25.02.2012 00:01

Brutalni, subtelni, skuteczni

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Fritz Stern, amerykański politolog, emigrant z Niemiec, wspominał: „To był rok 1979. Raymond Aron i ja wybraliśmy się w Berlinie na wystawę okolicznościową  w związku z setną rocznicą urodzin Einsteina – wspominał . (...) Kiedy już byliśmy pogrążeni w myślach o wystawie, którą za chwilę mieliśmy zobaczyć, Aron nagle zatrzymał się, po czym bez wstępu  i z lekką nutą melancholii powiedział: „To przecież mógł być wiek Niemiec. Wypowiadając te słowa, przywołał pewnie w pamięci wspomnienie wielkości i jej utraty".



Aron miał rację, wiek XX mógł być przecież wiekiem Niemiec, dynamicznie pnących się w górę na początku XX stulecia. W historii nowoczesnej Europy zawsze istniał przecież  kraj, który w  pewnej epoce nie tylko panował, ale również odciskał na niej swoje piętno. W porządku chronologicznym wymieńmy tu Hiszpanię, Francję, Holandię i Wielką Brytanię. Tak więc na początku wieku można by oczekiwać, że podobny rodzaj supremacji stanie się udziałem Niemiec".



Pójdźmy tropem myśli Raymonda Arona i wyobraźmy sobie, co byłoby, gdyby w 1914 roku Niemcy kajzerowskie zachowały neutralność i nie byłoby wojen światowych. Boom eksportowy epoki Adenauera mógłby przypaść już na lata 20. wraz z rządami Gustava Stresemanna. Volkswageny „garbusy" mogłyby podbić świat już w końcu lat 30., a nazwa Junkers kojarzyłaby się na całym świecie z doskonałymi samolotami pasażerskimi. To wszystko Niemcy roztrwonili dwiema wojnami.

Nowe Niemcy, rozliczone z przeszłością, zaczynają kolejne stulecie w aurze lidera Europy



Dziś już prawie nikt w dyplomacji nie przypomina Niemcom hańby wojny, a nowe, rozliczone z przeszłością Niemcy zaczynają kolejne stulecie ponownie w aurze lidera Europy. Czy to druga szansa Niemiec na dominację? I jakie czynniki złożyły się na ten sukces?



Soft power po niemiecku



Ostatnie 20 lat to mistrzowskie dokonania Niemiec w dziedzinie syntezy klasycznej dyplomacji i politycznych działań PR-owych. Termin „soft power" stworzył amerykański politolog Joseph Samuel Nye, który zauważył, że rola mediów i ciśnienie popkultury daje we współczesnej polityce międzynarodowej największą szansę tym krajom, które uzupełnią swój hard power, czyli siłę zbrojną lub gospodarczą nowym czynnikiem. Soft power to kombinacja dobrego wizerunku państwa i podkreślania, że działa się w interesie globalnym, połączonych z dużą dawką deklaratywnego idealizmu. Zdaniem Nye „soft power" sprzężona z „hard power" tworzy „inteligentną siłę" (smart power). W przypadku Niemiec hard power to silna struktura państwowa, sprawna gospodarka i wysokie standardy elit politycznych. Demonstracją chęci utrzymania tych wysokich standardów była niedawna dymisja prezydenta Christiana Wulffa za wątpliwe powiązania z biznesem w okresie przed objęciem urzędu.



Wyzwaniem dla polityki soft power było zmazanie hańby epoki Hitlera i sprawienie, by powielanie stereotypu Niemca jako nazisty stało się czymś niestosownym. Reputacja kraju po II wojnie światowej była tak fatalna, że Niemcy musiały sięgnąć po wyrafinowane techniki polepszania swojego wizerunku.

Otwarte mówienie o własnych interesach w przypadku Niemiec z racji złych skojarzeń historycznych było szczególnie niezręczne. Berlin nauczył się więc ubierać swoje postulaty w szatę projektów niosących korzyści wszystkim członkom Unii. Tak powstało hasło: „Co jest dobre dla Niemiec, jest dobre także i dla Europy". Promowaniu tego poglądu przyświecała nadzieja, że zamiar zwiększania potencjału nie będzie budził obaw przed  wyborem aroganckiej mocarstwowości.

W prowadzeniu soft power pomagała Niemcom wysoka klasa dyplomacji, zdolność do prowadzenia działań w długim horyzoncie czasowym, determinacja w staraniach o wyplenienie nieufności wobec Niemiec, wreszcie  – hojność, z jaką finansowano niemieckie instytucje za granicą. Ani British Council, ani Institut Francaise pod względem skuteczności nie mogą konkurować z niemieckimi placówkami, od Instytutu Goethego po niemieckie instytuty historyczne. Dodajmy do  tego fundacje stworzone przez wszystkie liczące się niemieckie partie – fundacje Adenauera, Neumanna, Eberdta, Bölla. Wszystkie te instytucje na  czele z najsilniejszą fundacją Adenauera po 1989 roku wpływały w krajach Europy Wschodniej, niekiedy bardzo konkretnie, na kształt sceny politycznej.

O ile stosowanie soft power w krajach zachodnich w latach 1949-1989 koncentrowało się na zwalczania antyniemieckich stereotypów i podkreślaniu europejskiej orientacji RFN, o tyle w przypadku wschodniej części kontynentu było to (po 1989 roku) kreowanie całego świata wyobrażeń o demokracji. W tle tych prezentacji pojawiał się RFN jako wzór przyjaznego partnera nowych kandydatów do  Unii i NATO.

W ciągu ostatnich 20 lat dziesiątki tysięcy ludzi zamieszkujących obszar między Tallinem a Sofią albo otarło się o niemieckie stypendia, albo korzystało z niemieckich dotacji przy wydawaniu swoich książek. Również w opinii specjalistów w dziedzinie modernizacji gospodarki Niemcy to główny czynnik wzrostu ekonomicznego. Jaskrawo kontrastuje to z polityką Francji, która po „jesieni narodów" zaczęła mocno lekceważyć region wschodnioeuropejski. A przecież jeszcze w Międzywojniu Paryż dbał i zabiegał o silną pozycję w Polsce, Czechosłowacji, Rumunii czy Jugosławii. Po 1989 roku jedynym rywalem, który mógł konkurować z pozycją Berlina w tym regionie, był Waszyngton, które w epoce Busha juniora pamiętał jeszcze o Międzymorzu. W 2008 roku jednak nowy prezydent Barack Obama odwrócił się do tych ziem plecami.

Warto przypomnieć, że niemiecka maszyna dyplomatyczna to nie tylko siedziba niemieckiej dyplomacji Auswärtige Amt, ale i subtelnie walczące o interesy kraju niemieckie delegacje w Parlamencie Europejskim, Komisji Europejskiej i innych agendach unijnych. Nieważne, czy Brukselą rządzi chadek Hans-Gert  Pöttering czy socjalista Martin Schulz – niemieckie interesy są pilnowane delikatnie, lecz stanowczo, a przy tym – zawsze z powoływaniem się na interes europejski.

Skuteczności berlińskiej soft power sprzyjał konsensus najważniejszych sił politycznych dotyczący polityki zagranicznej, obowiązujący przynajmniej od połowy lat 80. Koordynacji tych działań dodatkowo posłużyło powstanie w 2005 r. wielkiej koalicji SPD-CDU. Dość odwołać się do jednego przykładu: gdy akceptowane przez Berlin standardy stosunków polsko-niemieckich zakłócili bracia Kaczyńscy, niemiecka lewica i prawica zgodnym głosem rzucali gromy na „strasznych bliźniaków". Prawicę irytował Kaczyński przypominający o skali ofiar polskich w ostatniej wojnie, lewicę bliźniacy doprowadzali do furii ze względu na swój dystans wobec postulatów homoseksualistów. Również dzisiaj zarówno niemiecka prawica, jak lewica nie mają nic przeciwko objęciu przez Niemcy funkcji lidera w Europie. Lewicowcy uznają, że stanowi to okazję, by promować w dawnej strefie sowieckiej postęp obyczajowy i realizować postulaty sprawiedliwości społecznej, prawicowcy natomiast przekonani są, że Niemcy powinny rządzić Europą, bo są najsilniejszym gospodarczo państwem, a niemieckie rozwiązania są trafne i użyteczne.

Oczywiście, czasem dochodzi do  sporów: CDU uważało, że kanclerz Gerhard Schroeder jest zbyt uległy wobec Moskwy w kwestii rurociągu bałtyckiego, lewicę drażnił z kolei choćby eksport broni do reakcyjnej Arabii Saudyjskiej. Ale konsensus był tak spójny, że prawica nie zanegowała projektu „Nordstream", a lewica nie żąda lekkomyślnie, by w ogóle zlikwidować eksport broni z RFN na cały świat.

W prowadzeniu polityki soft power bez wątpienia pomocny jest fakt, że krajem rządzi już od siedmiu lat kanclerz Angela Merkel. Bez personalnej ciągłości walka o przywództwo nad  Europą byłaby trudniejsza. Niedoceniona w chwili wyboru szefowa CDU okazała się silniejszą osobowością, niż przypuszczano, i popełnia mniej błędów niż inni liderzy europejscy. W rezultacie wywiad pięciu najważniejszych gazet kontynentu z panią kanclerz przed styczniowym szczytem w  Brukseli został przeprowadzony niemal na kolanach.

Niemiecki rozkwit w początkach nowego wieku zbiegł się z trwającym od dekady słabnięciem Francji, która w ramach wspólnego unijnego francusko-niemieckiego silnika miała stanowić przeciwwagę dla Niemiec. Już rządy prezydenckie Jacques'a Chiraca znamionował schyłek, a gdy władzę przejął w 2007 roku Nicolas Sarkozy, Francja zaczęła ocierać się o śmieszność. Dumni Gallowie doczekali się odebrania Francji przez agencje ratingowe klauzuli AAA, co symbolicznie zdetronizowało Paryż jako gospodarkę równą Niemcom. Na szczycie została wszechpotężna Angela Merkel.

Last but not least – gospodarka, której siła w momencie kryzysu zadecydowała o wiodącej pozycji RFN i ocaliła projekt soft power. Niemcy znów spadły na cztery łapy, budząc zazdrość innych krajów europejskich i zyskując status jedynej siły, która może ocalić euro, a zarazem korzystając ze słabości południowych państw-bankrutów.

Są tacy, którzy twierdzą, że sama koncepcja euro była jednym z najśmielszych pomysłów z repertuaru niemieckiej soft power. Zwiększała ona szanse na zwiększenie eksportu z Niemiec do biedniejszych krajów, zarazem promując ideę waluty, która zapewnia europejski sukces i zapobiega groźbom wybuchu nowej wojny na kontynencie. Oczywiście to, że euro było tak korzystne dla Niemców, było również konsekwencją wysokiego poziomu innowacyjności w niemieckim przemyśle i dyscypliny społecznej pozwalającej utrzymać stosunkowo niskie koszty pracy. To z kolei osiągnięto dzięki zdrowym relacjom pracodawców ze związkami zawodowymi.

Ktoś tym musi rządzić

Niemcy, którzy włożyli mnóstwo energii w budowanie systemu euro jako fundamentu integracji unijnej, ale i ważnego narzędzia, zapewniającego sukces ich gospodarce, zareagowali na kryzys nerwowo. Od Berlina oczekiwano bowiem płacenia na fundusze mające zalepić dziury w budżetach państw strefy oliwki, a jednocześnie przyszło mu obserwować, że instytucje unijne na czele z Komisją Europejską działają powoli i nie są zdolne do podjęcia zdecydowanych działań. Mało kto jednak w Niemczech przypominał, że to rosnąca siła Paryża i Berlina prowadziła do słabnięcia znaczenia komisji europejskiej, a z czasem również pozycji przewodniczącego Rady Europejskiej Hermanna Van Rompuya.

W tej sytuacji po kryzysie euro w roku 2011 kluczowe decyzje zaczęły zapadać na szczytach duetu Merkel – Sarkozy, który następnie forsował swoje ustalenia na szczytach unijnych. Taka droga na skróty miała swoją cenę: skłaniała do uprawiania polityki w stylu hard power. Pewien rys brutalności objawił się jeszcze mocniej w inicjatywach (przede wszystkim niemieckich i francuskich) mających na celu bezpośredni wpływ na scenę polityczną w krajach, gdzie decydował się los euro.

Zaczęło się od Słowacji, gdzie nacisk Paryża i Berlina doprowadził do udziału tego kraju w europejskim funduszu stabilizacji: dokonało się to jednak kosztem przyspieszenia wyborów i otwarcia drogi powrotu do władzy populistycznej lewicy na czele z Robertem Fico. Można jedynie spekulować, jaką rolę odegrali ambasadorzy niemieccy i francuscy w odsunięciu od władzy premiera Grecji

Jeorjosa Papandreu i Włoch Silvio Berlusconiego. Okazało się, że gdy Berlinowi potrzebne są szybkie działania, dopuszczalne okazuje się ręczne sterowanie życiem politycznym innych krajów Unii. W kilku krajach lęk przed zapaścią euro był tak silny, że politycy, m. in. słowacki wiceminister gospodarki Vladimir Tvaroska, deklarowali wprost, że w kryzysie należy „trzymać się Niemiec" i robić wszystko, czego życzy sobie Berlin.

Ta brutalizacja polityki nie raziłaby tak bardzo, gdyby nie wcześniejsze wieloletnie doskonalenie przez Niemcy polityki soft power. Niemcom wyraźnie żal, że skuteczność tamtej metody się kończy. Ponieważ od lat odwykli od obecności w życiu publicznym prymitywnych antyniemieckich stereotypów, z ogromnym smutkiem reagują na greckie demonstracje, podczas których kukła Angeli Merkel ubierana jest w mundur Hitlera. Dla kraju, który naprawdę wiele zrobił, aby zwalczyć nazistowską przeszłość, takie wykorzystywanie skojarzeń z  II wojny światowej budzi rozgoryczenie.

Znacznie rzadsze są już jednak w Niemczech głosy oburzenia na arogancję niemieckich polityków. Arogancję, która objawiła się choćby w pomyśle, aby Grecji narzucić „Sparkomissara" – specjalnego komisarza nadzorującego rząd, oraz w dywagacjach ministra finansów Wolfganga Schauble, czy nie powinno się odwołać greckich wyborów parlamentarnych. A kto pamięta incydent z listopada ub. r., kiedy to Irlandia złożyła zażalenie w Komisji Europejskiej na ujawnienie jej projektów podatkowych przez Niemcy? Wyszło wtedy na jaw, że budżetowe plany irlandzkiego rządu na następne dwa lata (m.in. podniesienie o 2 proc. podatku VAT) przeciekły z Komisji Europejskiej do niemieckiego Ministerstwa Finansów, a stamtąd do liczącej sobie 41 osób Komisji Finansów niemieckiego Bundestagu.

Również deklaracje Angeli Merkel, że chce wesprzeć w kampanii prezydenckiej swojego partnera w duecie znanym jako „Merkozy", to z pewnością przekroczenie pewnej bariery w relacjach Paryża i Berlina.

Szpileczki i łaskotki

Gdzie tkwi błąd? Być może w tym, że Niemcy widzą w utrzymaniu euro swoistą rację stanu Europy i nie są w stanie wyobrazić sobie jakiegokolwiek zróżnicowania waluty euro – np. na Euro-nord i Euro-süd, które różniłyby się kursami. Równie nerwowo reagował zawsze Berlin na bardzo spokojne stanowisko brytyjskich mediów, które wskazywały, że jeśli Grecja nie wytrzymuje rygorów euro, to należy ją z tego klubu usunąć lub pozwolić jej zbankrutować.

Tymczasem stanowisko niemieckie jest mieszanką idealizmu (powoływanie się na przyjaźń niemiecko-grecką i formułowanie przestróg, że odejście Grecji spowoduje rozpad całego systemu Euro) – z mocno obcesowym przymuszaniem Greków do dyscypliny oszczędnościowej. To ta mieszanka idealizmu z brutalnym praktycyzmem w stylu Schauble powoduje tak dużą agresję antyniemiecką na ulicach Aten.

Grecy nie są jednak w swej emocjonalności osamotnieni: Niemcom zdarzają się wybuchy irytacji, gdy ktoś zwróci uwagę, że maniera ustalania wszystkiego w cztery oczy przez Angelę i Nicolasa zbytnio weszła pani kanclerz w krew. Gdy podobną uwagę rzucił podczas wizyty w Berlinie włoski premier Mario Monti, niemieckie gazety rozpisywały się o bezczelności przybysza znad Tybru. Dalekie od miękkości stylu są również pojawiające się coraz częściej uwagi na temat „perfidii Anglosasów". Całkiem niedawno szef niemieckiej dyplomacji Guido Westerwelle zaczął lansować konieczność stworzenia europejskiej agencji ratingowej, sugerując, że największe amerykańskie agencje przygotowują swoje oceny z ukrytym zamiarem destabilizowania unijnej gospodarki. Martin Schulz zaczął z kolei kreować w swoich wypowiedziach wizerunek Wielkiej Brytanii i londyńskiego City jako centrum manipulacji finansowych, za które zapłacą uczestnicy strefy euro. Zabrzmiało to dosyć znajomo – coś jak slogan „Boże, ukarz Anglię". Tym bardziej, że takie postulaty Berlina jak wyrównanie CIT grozi „nowym państwom Unii" stratami. Zasada, iż „to, co dobre dla Niemiec, jest dobre dla całej Europy" nie zawsze się sprawdza.

W jaką stronę pcha Niemcy ich rosnąca rola superksięgowego Europy i nadzorcy dyscypliny euro? Widać już, że wchodząc w tę rolę, gotowi są roztrwonić wiele z tego, co osiągnęli przez lata stosowania polityki softpower. Teza, że skoro kiedyś to Niemcy zaprowadzili Europę nad skraj katastrofy, obecnie zobowiązani są pilnować wspólnoty kontynentalnej i strzec jej przed rozpadem, nie przyniesie nic dobrego. Dominacja jednego państwa nad całym kontynentem nie posłuży ani Niemcom, ani Europie. A nawyki, jakich nabywa się podczas walki z kryzysem, łatwo wchodzą w krew, gdy burza minie.

Zasada „less is more" jest warta rozważenia, nawet jeśli została ukuta przez straszny, eurosceptyczny Albion.

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze"

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał