Kiedy wysiada z białego, 280-konnego BMW X6 i w ciemnych okularach idzie wyluzowanym, pewnym krokiem – reportaż niemal wali się w gruzy. Miał być ludzki dramat, bankructwo, ściana płaczu. A tu zaskakujący anturaż: sportowe buty, gruby zegarek na ręku i wypasiona fura.
Ale potem Szymczak zdejmuje okulary. I nic już nie jest takie, na jakie wyglądało.
Mechanizm plajty jest prosty
Najpierw po prostu jeździł upominać się o pieniądze. Do Feliksowa, do siedziby zarządu Dolnośląskich Kopalni Skalnych SA, generalnego wykonawcy odcinka C autostrady A2. Koledzy z branży też. – Któregoś razu jeden z nich wyjął z auta tabliczki z hasłami, coś, że „Tusk złodziej" czy „DSS złodzieje", w każdym razie jakoś tak – opowiada pan Marek.
Szymczak wtedy uznał, że to bez sensu. – Ot, prezes sobie z wysokiego okna na nas popatrzy i tyle naszego. Powiedziałem, że jak mamy coś wskórać, to trzeba wyjść na ulicę.
Jak zrobili blokadę w Wiskitkach na odcinku Warszawa – Sochaczew, przestali być niewidzialni. Lawina ruszyła, gdy trafili do TVP, do programu „Bliżej" Jana Pospieszalskiego. „Wielu polskich przedsiębiorców jest na skraju bankructwa. Dlaczego? Bo jako podwykonawcy budowali autostrady dla wielkich konsorcjów" – zagaił znany publicysta. A potem pokazał wstrząsający reportaż ze spotkania bankrutujących drogowców z członkami Sejmowej Komisji Infrastruktury.
Szymczak stał obok przedsiębiorcy z Płońska Dariusza Smukowskiego, gdy ten, doprowadzony do granicy wytrzymałości, wykrzykiwał posłom w twarz słynne już zdanie: „Tu się urodziłem, tu chcę pracować, tu chcę żyć!". – Strasznie się wtedy bałem o pana Darka – mówi Szymczak.
Bo przeklinał rząd? Bo wyzwał oficjeli od oszustów? – Skąd! Przecież prawdę powiedział – wzrusza ramionami pan Marek. – Ja się bałem, żeby zawału nie dostał. Przecież ten człowiek stracił wszystko.
Kiedy dwa tygodnie temu Szymczak był u Smukowskiego w Płońsku, ten miał jeszcze jeden samochód ciężarowy i dwie naczepy. – Tydzień temu nie miał już nic – mówi pan Marek. – A to była kiedyś prężna firma transportowa, której nie położyli nawet chińscy poprzednicy DSS, dla których też pracował.
Mechanizm plajty jest równie okrutny, co prosty – podwykonawca prowadzi roboty, DSS nie płaci, ale faktury są wystawione, więc podatki są wymagalne. ZUS i urząd skarbowy nie pyta, czy winny jest DSS czy rząd, tylko ściąga co jego.
Dlatego Szymczak wie, że jego największym wrogiem jest czas. Wszyscy podwykonawcy to wiedzą. Zorganizowali się w liczący już około 70 członków Komitet Protestacyjny Przedsiębiorców Poszkodowanych przy Budowie Autostrad.
Odtąd pan Marek wciąż ma na telefonie albo jakiegoś dziennikarza, albo posła. Tak właśnie życie wybrało go na jednego z wojowników prawdy o aferze A2, choć sam szczerze przyznaje, że chciał tylko odzyskać należne mu pieniądze.
100 tysięcy pensji?
DSS SA jest winna Szymczakowi ok. 2 mln zł za siedem miesięcy pracy jego firmy. Budował dla nich przepusty pod A2 na odcinku Stryków – Konotopa. O ironio, dokładnie tam, gdzie zaczęła się głośna, ubiegłoroczna afera z Chińczykami z firmy Covec, która wycofała się z inwestycji, pozostawiając rozgrzebane odcinki. Ale Szymczak w najgorszych snach nie śnił, że ktoś może Azjatów przebić. – A jednak – mówi przedsiębiorca.
DSS, która zastąpiła Chińczyków, w międzyczasie wniosła o upadłość. A Szymczak ma 2 mln zł na papierze i pozajmowane konta. Z tych prawie 2 milionów ponad 800 tys. to ZUS i skarbówka, które musi oddać państwu. Natychmiast. – A ja tych pieniędzy przecież nie mam – mówi, dodając, że co miał w skarpecie, już oddał.
Mieszkanie ma na kredyt, podobnie wypasione BMW, które przedsiębiorca musi spłacać jeszcze przez siedem lat. Ale ma jeszcze porządne narzędzia i sprzęt budowlany: wiertarki, piły, koparki, auta dostawcze, bo ludzi trzeba było jakoś na budowy wozić. – Wszystko, czego się dorobiłem, włożyłem w firmę. A za chwilę mogę nie mieć nic.
Szymczak wie, że znajdą się tacy, którzy będą mówić, że na biednego nie trafiło. No to liczy: z 2 mln zł, które usiłuje wyrwać z gardła szefom DSS, prawie 1700 tys. zł to koszty – oprócz podatków są to wypłaty dla pracowników i zapłata za zakupione surowce i usługi. – Gdyby nas nie oszukano, mój zysk zamknąłby się w ok. 200 tysiącach – kalkuluje pan Marek. – Dwadzieścia kilka tysięcy pensji to nieźle, nawet jak się to podzieli na siedem miesięcy, prawda?