Piotr Zaremba: Od Ziemkiewicza do Jażdżewskiego czyli poczet hejterów polskich

Świat hejtu coraz mocniej pożera wszystko, co było normalne. Wyważone wystąpienie Donalda Tuska posłużyło za odskocznię dla promującego się agresją, do niedawna poważnego komentatora.

Publikacja: 10.05.2019 10:00

Grzegorz Braun

Grzegorz Braun

Foto: EAST NEWS

Przewidywania co powie 3 maja Donald Tusk, mniej więcej się sprawdziły. Postanowił Polaków olśnić, zwłaszcza młodszych. A przecież ten występ zyskał nagle tak nieoczekiwany kontekst, że mógłby być ważnym przyczynkiem do rozważań o różnicach między dawną polityką i obecną. Między dawnym światem i dzisiejszym.

Pierwsza uwaga dotyczy samego przemówienia, czy też wykładu, wygłoszonego na Uniwersytecie Warszawskim. Jeszcze nie przebrzmiały słowa przewodniczącego Rady Europejskiej, a ja miałem historyczne skojarzenie. Franklina Delano Roosevelta, prezydenta Stanów Zjednoczonych w latach 1933–1945, wielu uważało nie tylko za tęgi umysł, ale wręcz za intelektualistę. Jego następcę Harry'ego Trumana – za prostaczka. Tymczasem to Truman przeorał całą zawartość biblioteki miejskiej w rodzinnym prowincjonalnym Saint Louis. A Roosevelt... miał podobno okładki ważnych książek na półkach zamiast samych książek. Tak mówili złośliwi.

Otóż mowa czy wykład Tuska to były takie okładki, same tytuły. Wyliczył globalne problemy – od zmian klimatu po problem uzależnienia młodzieży od internetu. Zaświecił nimi nad polską szarzyzną, ponad banałem naszego prania się po pyskach. Ale jego pogląd na wszystkie te tematy pozostał nieznany. Ja rzucam pomysł, a wy go łapcie? Ale kto ma łapać? Grzegorz Schetyna i Ewa Kopacz obecni na uniwersyteckiej sali? Zajęci układaniem kolejnego kalamburu przeciw „złemu Kaczorowi" i jego potwornemu systemowi rządów?

Sprawą drugą stało się przesłonięcie tego występu przez support – słowo wstępne Leszka Jażdżewskiego, który jako naczelny pisma „Liberté!" organizował przybycie Tuska. Wbrew podejrzliwym dziennikarzom „prawicowe portale" zajęły się nim później nie dlatego, że kpiny z samego wykładu głównego gościa „nie żarły". Po prostu żadna telewizja, łącznie z TVN, mowy Jażdżewskiego nie nadała na żywo, a dziś mało które medium wysyła dziennikarza na miejsce zdarzenia. Zwłaszcza internetowe. Wystąpienie naczelnego „Liberté!" stało się głośne, gdy do internetu zaczęły spływać jego fragmenty.

Nie chodzi o to, że liberalny publicysta skrytykował, jak dowodzą jego obrońcy, niektórych hierarchów, niektóre praktyki i zjawiska. On ogłosił w wiecowym stylu: „Polski Kościół zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa". Oskarżenia były tak generalne i gromkie, że nawet obecny na widowni ksiądz Kazimierz Sowa, dyżurny kapłan środowisk PO, poczuł się zaniepokojony. A gdzie wyłączenie jego samego i jemu podobnych z takich werdyktów?

Zaszkodzi? Nie zaszkodzi?

Ale przy okazji Jażdżewski popsuł zasadnicze przesłanie Tuska, wzywającego wszystkich do współpracy. Passus o świniach uwielbiających zapasy w błocie faktycznie nie dotyczył – co podnoszą obrońcy – Kościoła (choć skądinąd był to jedyny podmiot napiętnowany z nazwy). Tyle że to klasyczny przykład jednej z najgorszych cech współczesnego dyskursu, kiedy to upominaniu innych za styl i niechęć do dialogu towarzyszą własne inwektywy i własna pogarda. Redaktor Jażdżewski, nie pierwszy i nie ostatni, wypowiedział wojnę o pokój: do jego ostatniego przeciwnika. Taką, że ma nie zostać kamień na kamieniu. Zrobił to na konto Tuska.

Pojawia się kolejne pytanie: o atrakcyjność tematyki antyklerykalnej, a może i antyreligijnej, w obecnej kampanii. Zdania są tu podzielone, trwa przerzucanie się sondażami i definicjami antyklerykalizmu. Politycy Koalicji Europejskiej są co najmniej niepewni strategii „antyklerykalizmu totalnego". Może bezpieczniej wzywać do wygaszania emocji i wykazywać, że to przeciwnik jest zacietrzewiony, a nie my. „Trzeba wiedzieć nie tylko, co mówić, ale i kiedy mówić" – orzekł na Twitterze jeden z jego weteranów Leszek Balcerowicz, sam niestroniący tam od dosadnych ataków na różnych oponentów. Podobnie upominano niedawno wiceprezydenta Warszawy Pawła Rabieja, kiedy wyszedł przed szereg w kwestii adopcji dzieci przez jednopłciowe pary.

Osobnym jest pytanie o miejsce Tuska w tym sporze. Na ile człowiek mówiący około roku 2005, że człowiek z dorastającymi dziećmi staje się naturalnym konserwatystą, godzi się dziś z antyklerykalnymi celami? Nie jest takim celem przecież tylko przycięcie finansowych i politycznych „przywilejów" Kościoła. Jest nim, co Jażdżewski wprost powiedział, pozbawienie go wpływu na ludzkie umysły, także w sferze nauczania czysto moralnego, choćby przez natrętne kompromitowanie.

Jest też pytanie inne: na ile fortunnie pomieszano ten cel z celami wizyty byłego premiera. Tu pojawiają się naturalnie co najmniej dwie teorie. Jedna zakłada porozumienie Tuska z Jażdżewskim, przynajmniej co do ogólnej wymowy antykościelnej połajanki. To by jednak było zaskakujące na tle tego wszystkiego, co wiemy o metodzie polityka, choćby z czasów, kiedy rządził Polską.

Teoria druga zakłada brak uzgodnień, zaskoczenie Tuska wojowniczą tromtadracją kogoś, na kogo niebacznie postawił. Tę drugą ewentualność wzmacnia czysto PR-owski wymiar historii – niezależnie czy szef Rady Europejskiej chce retoryki Jażdżewskiego w obecnym życiu publicznym, czy nie, popsuł mu on one man show. Tego Tusk musi być świadomy. Co więcej, musiałby to wiedzieć, akceptując mowę naczelnego „Liberté!" zawczasu.

Kiedy obserwuje się go na filmikach utrwalających tamte chwile, uderza jego zakłopotanie. Czy odegrał je zręcznie? Więcej wskazuje jednak na teorię drugą, choć naturalnie sytuacja mogła być mieszaniną obu wariantów. Tusk mógł rzucić: „Śmiało, młody człowieku", nie przewidując, że to będzie takie „śmiało".

Jak się lansować w mainstreamie

To pozwala śmielej przejść do kolejnego wątku. Nie ma wątpliwości co do jednego: Jażdżewski Tuskowi nie pomógł, może i zaszkodził. Dopiero zobaczymy, na ile to sensowna metoda wspierania szans Koalicji Europejskiej. Z pewnością jednak publicysta pomógł sobie. Przechodząc od statusu niszowego komentatora do pozycji kogoś, kogo nawet krzywiące się na niego dziś media głównego nurtu będą częściej prosić o głos. Nazwisko zrobił sobie jednego popołudnia.

To jeden z ciekawych, choć kuriozalnych fenomenów naszych czasów, widocznych w polityce, a jeszcze bardziej w mediach. Co więcej, i w życiu społecznym, ba, czasem i w nauce.

Nasuwa mi się od razu pierwszy przykład. Kiedy prawie trzy lata temu minister kultury Piotr Gliński wdał się w polemikę z pewną decyzją festiwalu filmowego w Gdyni, publicysta tematów wszelkich, z pewnością wyrazisty, Jakub Majmurek, wykazał się refleksem. Wezwał ministra, żeby się „odp... od Gdyni". Znany z erudycyjnych popisów autor znalazł się nagle na pierwszej linii frontu. Czy to pomogło mu przebić się z „Krytyki Politycznej" do gazet codziennych czy tygodników, portali? Nie twierdzę tego. Ale z pewnością nie zaszkodziło. Taka kalkulacja towarzyszy dziś wielu młodym autorom, wszelkich opcji, nawet tym osobiście pozbawionym genu wojowniczości.

Ale nasuwają się i przykłady przeciwne. Ilu ludzi w Polsce znało nobliwego prawnika Wojciecha Sadurskiego, rzecznika liberalizmu, garnącego się do publikacji w „Rzeczpospolitej" czy debat w Lucieniu pod patronatem kolegi ze studiów Lecha Kaczyńskiego? Zaryzykujmy: niewielu.

Kilkanaście lat temu Sadurski, dziś 70-letni, postawił na utarczki na stronie Salon24, na prowadzenie tam własnego bloga. Zaskakujące jak bardzo potrafi być zasłuchany w brawa internetowej publiki. Dla tych braw gotów był zrobić wszystko. Nic mnie tak nie zdziwiło jak sytuacja, w której szacowny profesor, wykładający w Australii, próbował wdeptać w ziemię chyba nieznanego sobie osobiście blogera. Posunął się do prostackich drwin z jego wyglądu.

W jego przypadku mieliśmy do czynienia z jakimś osobowościowym niespełnieniem, zaspokajanym dopiero w starszym wieku. Agresywność naukowca zapewniła mu poklask w sferach, które nie czytały jego książek. I prowadziła do eskalacji. Na jego blogu pojawił się atak na Węgry, które wbrew zasadom poprawności politycznej (jej strażników ona często nie obowiązuje) wyśmiał jako kraj, a Węgrów jako naród.

Dziś Sadurski jest wziętym komentatorem „Gazety Wyborczej", „Newsweeka" i TVN, które tabloidyzują się na potęgę. To już tam, nie tylko na blogu, profesor posuwa się do pomysłów, które kilka lat temu uznane byłyby za niedorzeczne, jak serio referowana idea delegalizacji PiS. Nie jest pierwszym uczonym, który zmienił się w strasznego dziadunia, ale chyba to on przekroczył najwięcej granic. Nagrodą jest popularność, obecność, pewnie pieniądze, a na pewno sława. Pytanie, czy nadal powaga.

Na prawicy także

Żeby jednak nie było, że rzecz dotyczy jednej tylko strony. Czy profesor prawa z UW Krystyna Pawłowicz przeszłaby do historii jako ceniona przez studentów i kolegów autorka wykładów? Jej przypadek jest o tyle inny, że zdecydowała się na rolę internetowego zagończyka już po innym wyborze – wcześniej została politykiem, posłem PiS. Jej kolejne wystąpienia można by więc potraktować jako część aktywności partii. Ona sama zgłaszała się do Jarosława Kaczyńskiego z gotowością jej wspierania „na własny rachunek". Zarazem nie działa na polecenie i czasem robi swemu ugrupowaniu kłopot – jak wtedy, gdy beszta na Twitterze amerykańską ambasador za życzenia z okazji żydowskiego święta Pesach w Wielkanoc.

Pawłowicz to typowy produkt systemu, w którym partia może wszystko, poza pacyfikowaniem głosów najbardziej skrajnych. Bo przecież obrasta się w takim przypadku fanami, którzy zareagują na „skrzywdzenie", na „zamykanie ust". Najbardziej drastyczne formy aktywności pani profesor to zresztą obelgi miotane bezpośrednio na sejmowej sali, te wszystkie „zamknij mordę" rzucane przy mikrofonach i kamerach. Tam ma wyraźny kłopot z opanowaniem się.

W internecie ogranicza się do nazywania tego, z czym się nie zgadza – „antypolskim", a swoich przeciwników „lewakami". Bywa szczera jak dziecko. „PiS szanuje wszystkich Polaków, którzy głosują na PiS" – zadeklarowała ostatnio w jakimś starciu z posłanką PO Joanną Muchą. Choć mechanizm jej wejścia w świat internetu był zgoła inny niż Sadurskiego, ta dwójka prawników nieraz tworzy pocieszną parę, niczym Koko i Friko z peerelowskiego kabaretu.

Nieco innym przypadkiem jest Rafał Ziemkiewicz. Pawłowicz próbuje pilnować ortodoksji partyjnej (choć czasem sama łamie dyscyplinę), a Sadurski – zwartości obozu ideologicznego. Ziemkiewicz co i rusz popada w konflikty na wszystkich flankach. To powoduje, że mamy tu do czynienia ze swoistym nadrabianiem. Mogę atakować PiS za rozmaite sprawy, ku zgrozie licznych „prawaków", także za takie, za które gani go i „druga strona", jeśli będę jeszcze mocniej bił w tą „drugą stronę". To filozofia kilku znanych prawicowych autorów. Nawet jeśli ową „drugą stroną" staje się w przypadku Ziemkiewicza papież Franciszek, nazwany całkiem niespodziewanie na Twitterze „idiotą".

Nie twierdzę, że postawa swoistego balansowania to jedyny motyw Ziemkiewicza, żeby być coraz twardszym hejterem. Próbuje on lansować poglądy spadkobierców endecji, co ma konsekwencje również i językowe. Zawsze był autorem wojowniczym i złośliwym, choć kiedyś unikał wulgaryzmów i inwektyw. Język wszystkich się zmienia, więc jego też. Kiedy jednak zdecydował się domniemanych przeciwników Polski w sporze o tematy żydowskie nazwać „parchami", działał chyba z rozmysłem. Zasłuchanie w brawa za własnymi plecami też ma swoje konsekwencje. Dla twitterowych autorów szczególnie.

Nienawiść kontra pogarda

Harcownikami stają się zgodnie z duchem czasów coraz to nowe postaci. Czasem bardzo szacowne, że przypomnę przypadek śp. Władysława Bartoszewskiego, który doczekał się w internecie parodii jako straszny dziadunio wyjący głosem jakiegoś piosenkarza. Zarazem specyfika różnych stron barykady pozwala zauważyć różnice.

Prawicowcy chętniej używają skojarzeń historycznych. „Parchy" Ziemkiewicza to jeden z najdrastyczniejszych przypadków (tłumaczył, że nie stosował go do wszystkich Żydów, ale sięgnął po język wulgarnych uprzedzeń dawnej Polski). Publicysta Stanisław Michalkiewicz każdy swój felieton inkrustuje czasem aluzyjnymi, a czasem bardzo otwartymi antyżydowskimi skojarzeniami przedwojennej endecji.

Prawica jest też bardziej skora do skojarzeń spiskowych. Ten sam Michalkiewicz wszystko, co mu się nie podoba, łączy z pojęciem „razwiedka" (czyli tajne służby). Reżyser Grzegorz Braun, też chętnie skądinąd sięgający po uprzedzenia antyżydowskie, potrafił wrocławskich polityków, lidera PO Grzegorza Schetynę, ale także Adama Lipińskiego z PiS wikłać w rzekomy układ wykreowany przez KGB. Nie każdy układ demaskowany z tej strony nie istnieje. Ale łatwość opisywania mechanizmów co najmniej zdemonizowanych, jeśli w ogóle realnych, jest tu ogromna.

Z kolei po stronie dawnego mainstreamu może nawet silniejszą emocją od nienawiści jest przywoływana na każdym kroku pogarda. Mająca często zabarwienie środowiskowe, a nawet klasowe. „Ja się nie boję nienawiści, ja się boję pogardy" – głosił kiedyś prezydent USA Woodrow Wilson. Tomasz Lis, naczelny „Newsweeka", swoje manifesty hejtu konstruuje jako nieustające opowieści o małych, niezdolnych, wręcz brzydkich ludziach. Domniemanym pięknym i dobrym jest przede wszystkim on, a za nim ludzie jego obozu.

Nie wyklucza to ogromnych emocji. Ludzie, którzy pracowali z Lisem w czasach, kiedy kierował telewizją Polsat, wspominali jego uzależnienie od mediów społecznościowych. Siedział nieustannie w internecie, wdając się w karczemne awantury z anonimowymi blogerami, z pewnością nie tak pięknymi i zdolnymi jak on. Przywołany wyżej atak Sadurskiego na człowieka, który był „tylko marynarzem" i prowadził bloga, pokazuje, że nikt nie jest tu odporny. Histerie i egzaltacje niszczą psychiki.

Świat zorganizowanego hejtu uprawianego przez celebrytów ma swoje różne specyficzności. Łamane są kolejne granice, szuka się nowych metod zranienia oponenta. Janusz Palikot to pierwowzór polityka hejtera, działającego chyba częściej z rozmysłu niż z emocji. Poza epitetami i szyderstwami postawił na trudne do weryfikacji, gołosłowne zarzuty – mając świadomość, że jest bezpieczny. Nie było w interesie prezydenta Lecha Kaczyńskiego prowadzenie przed sądem sporu o swój domniemany alkoholizm. W szczególności z kimś takim jak Palikot. Status błazna pozwala na więcej.

Mamy tu zresztą wielu prekursorów. Nieco dziś zapomniany jako hejter jest publicysta Cezary Michalski. To człowiek, który z łatwością Palikota orzekł kilka dni po 10 kwietnia 2010 r., że to Lech Kaczyński ponosi odpowiedzialność za smoleńską tragedię, bo kazał pilotom się spieszyć. Ten sam Michalski przetestował inne metody, po które nikt nie sięgał. W poważnej w teorii publicystyce chyba jako pierwszy sięgnął po zwyczaj ujawniania rozmów z dawnymi znajomymi. Z jednej strony miał porachunki z kiedyś sobie bliską prawicą, z drugiej – musiał się wykazać przed nowymi przyjaciółmi. Do dziś to robi, ale świat hejterów też ma swoją hierarchię. Na topie są inni. Jego zauważa się rzadko.

Logika narastającej zapaści

Charakterystyczna jest zresztą dla tego świata swoista banalizacja języka. Prof. Pawłowicz dziwi się, że zarzuca jej się brutalność, gdy ona pisze tylko „świętą prawdę". Chyba rzeczywiście w to wierzy. Ale przecież w międzyczasie jej wciąż powracający epitet „antypolski" cokolwiek spowszedniał. Prawicowe media oskarżają o to kogoś nieustannie. Ostatnio podobna formułka pada, przyznajmy – dużo rzadziej, ze strony liberałów czy lewicowców.

Mamy też przypadki powracającego kalizmu. Kiedy Janusz Palikot snuł wizje „upolowania" Jarosława Kaczyńskiego, rzecznik PiS Adam Hofman zapowiedział, że się z nim policzy. Liberalna opinia publiczna natychmiast uznała obie wypowiedzi za takie same, ale co charakterystyczne, sam Palikot przyzywał na pomoc – nie wiem, na ile serio – prokuraturę. Dziś posłanka Pawłowicz równie serio czuje się obrażana, kiedy którakolwiek z jej ofiar się odwinie. Słyszymy wtedy z kolei, że jest zranioną kobietą.

Taki typ hejtu to oczywiście produkt mechanizmów politycznych i medialnych opisywanych wielokrotnie. Politycy nauczyli się tak zabiegać o uwagę, media walczą często o życie. Agresja nagradzana jest trzódkami wyznawców, którzy zresztą naśladują swoich bogów. Memy, ponure rymowanki, insynuacje. Tym żyją dziś setki tysięcy Polaków.

Życie publiczne, tkanka społeczna, cierpią na tym. Ale debaty o naprawie też kończą się kolejnymi połajankami, jak po śmierci Pawła Adamowicza. To charakterystyczne – Leszek Jażdżewski też porównywał ludzi do świń w ramach „uzdrawiania". On tylko piętnował innych za to, że lubią ubliżać. Jego przypadek jest ciekawy z innego punktu widzenia. Po pierwsze, świat komentarza, analizy, ba, eksperckiego opisu rzeczywistości, też staje się coraz mniej szczelny wobec hejterskich igraszek. Oczywiście Jażdżewski nikogo nie patroszył słowami ani nie wyzywał od parchów. Ale jego pismo miało status poważnego uczestnika debaty.

Po drugie, mechanizm nieprzeszkadzania komuś, kto krzyczy głośniej od innych, bardziej kojarzył się z prawicą. Fenomen Pawłowicz to klasyczny przykład. Jeśli Tusk był niezadowolony z Jażdżewskiego, to nie zdecydował się nawet delikatnie go upomnieć. A jeśli nie był niezadowolony? A, to jeszcze gorsza wiadomość.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy