Kazimierz Szymczak martwi się, co będzie z jego krzyżem. Solidny, metalowy, na nim rozpięty Jezus. Pijacy jak nic ukradną go na złom, żeby mieć parę groszy na wino. Wystarczy, jak przyuważą, że już nikt nie zajmuje się starym grobem przy torach. Szymczak opiekował się nim od 1973 roku. A przed nim – od końca II wojny światowej – poprzedni właściciel gospodarstwa. W grobie leżeli niemieccy żołnierze.
W zeszłym roku ich szczątki ekshumowali członkowie Stowarzyszenia Pomost. Na zlecenie Niemieckiego Związku Opieki nad Grobami zajmuje się ono poszukiwaniem takich miejsc pochówku. Szczątki spoczęły na cmentarzu wojennym w Poznaniu. – Został tylko krzyż i obmurowanie mogiły – tłumaczy Szymczak. – Nie wiem, co dalej. Sąsiad mówi: jak tych twoich Niemców zabrali, to zlikwiduj. Już nie ma po co palić zniczy. Ale jak mam podnieść rękę na krzyż?! Ci z Pomostu radzili, żeby zostawić i jeszcze posadzić pamiątkowy dąb. I przekazywać młodym, jak było.
Krzyż warto zostawić, posadzić pamiątkowy dąb. I przekazywać młodym, jak było
Szymczakowie przejęli niemiecki grób niejako z dobrodziejstwem inwentarza. Przyszli do Witaszyc z Olesi pod Dobrzycą. – Tam miałem niewielką ojcowiznę, tu kupiliśmy więcej hektarów – opowiada 80-letni Kazimierz. Z Olesi wszędzie było tak samo daleko. Do kościoła, sklepu – trzy kilometry. Autobus nie dojeżdżał. Jak zasypał śnieg, nie wychodziło się z chałupy... Chcieli zapewnić dzieciom lepszą przyszłość.
Czorty dopadły
Historię grobu Kazimierz poznał z opowieści. Pod koniec wojny z kolejowego transportu wyrzucono zwłoki żołnierzy, którzy zmarli w czasie podróży. Było ich sześciu. Mieszkańcy pochowali ich w jednym dole. Na skraju pola sąsiadującego z torowiskiem. Ktoś usypał kopczyk. Na Wszystkich Świętych zawsze paliły się znicze.
Mimo że od wojny minęły dziesięciolecia, Szymczaka wciąż prześladowało zdarzenie, którego był świadkiem w dzieciństwie. I dziś ma to przed oczami: do ich domu wchodzi pięciu niemieckich żołnierzy. Berlin dawno zdobyty, a oni błądzą po niedawnym Wartenlandzie. Obdarci, wystraszeni, bez broni. Dostali ciepłej zupy. Czterech poszło dalej, a jeden zamarudził w kuchni. „Panie, powiedział do ojca Kazimierza, ja jestem śląski Polak, pozwólcie mi tu zostać". Zanim Szymczakowie zdążyli pomyśleć, wróciło tamtych czterech i zabrali kompana ze sobą. Daleko nie doszli. – Czorty, czyli Rusy, ich dopadli – wspomina Szymczak. – Wszystkich zabili. Gdy po latach na swoim polu zobaczyłem nagrobek, poczułem, że muszę się nim zaopiekować. Tak po ludzku. Z pamięci po tamtym zdarzeniu. To co, że Niemcy. Przecież ludzie.