Król duch na wakacjach

Widmo krąży po futbolu, widmo cudotwórcy na urlopie. Każdy bogacz marzy, że święty Pep z Katalonii, gdy już odpocznie, wybierze jego klub. I – pstryk – zrobi tam drugą Barcelonę

Publikacja: 29.12.2012 00:01

FC Barcelona pokonała właśnie Manchester United 3:1

FC Barcelona pokonała właśnie Manchester United 3:1

Foto: AFP

Jest pracoholikiem na odwyku. Wielkim mówcą, który zaniemówił. Aktorem, który się schował przed publicznością. Midasem, który na razie nie chce niczego dotykać. Jeszcze niedawno budził się i zasypiał z futbolem, a teraz piłkę wykreślił z codziennego życia. Był symbolem Katalonii, najbardziej piłkarskiej krainy na świecie. Teraz jest obcym w Nowym Jorku, gdzie na futbol mówią soccer  i gdzie ma szansę żyć niezauważony. Nieważne, czy z małą córeczką Valentiną karmi wiewiórki w Central Parku, czy zwiedza miasto z Cristiną, swoją muzą od ponad 20 lat, czy dyskutuje przy kolacji z Woodym Allenem.

On sam nazwał to ucieczką spod mikroskopu. Zmianą scenografii. Napełnianiem się. – Jestem pusty. Muszę odzyskać marzenia – mówił pół roku temu, gdy ogłaszał, że robi sobie przerwę w pracy. Dom w bogatej dzielnicy Barcelony zamienił na apartamentowiec na Manhattanie. Same luksusy, sławni sąsiedzi, 31 tysięcy dolarów miesięcznego czynszu. Blisko do elitarnej szkoły, do której zapisał dwójkę starszych dzieci, Marię i Mariusa. Wokół galerie, teatry, najlepsze restauracje. To wszystko, na co im z Cristiną brakowało czasu od chwili, gdy w szpitalu, w dniu narodzin czteroletniej dziś Valentiny, dowiedzieli się, że Pep zostaje trenerem Barcelony.

Odrabiają teraz zaległości w lekturach, zwiedzają, pustoszą sklepy, bo obydwoje w poszukiwaniu modnego ubrania przejdą pół świata. W końcu poznali się w sklepie z ubraniami należącym do rodziców Cristiny.

Tak im w tym nowojorskim życiu dobrze, że gdy właściciel Chelsea Roman Abramowicz chciał Guardiolę obsypać złotem, byle go tylko przekonać do przerwania urlopu, ten potraktował go jak byle natręta. Nie chciał 18 milionów euro rocznej pensji, nie chciał nawet postawić nogi na jachcie, na którym miliarder Roman zawsze inscenizuje swoje wielkie kuszenia. Abramowicz nie mógł zrozumieć, co zrobił nie tak, przecież dotychczas to na wszystkich działało. Ale Guardiola powtórzył swojemu agentowi: przez pierwsze pół roku nawet nie słucham propozycji. Dopiero od stycznia będę się zastanawiać, co dalej.

Czapka na oczy

Jest właśnie w połowie urlopu. Zniknął z radarów, tak jak sobie wymarzył. Tylko od czasu do czasu wpadnie w oko paparazzim czy przemknie jak duch przez rubrykę towarzyską, najczęściej przy okazji jakiegoś sportowego wydarzenia. Był z rodziną na golfowym Ryder Cup, meczu Europy z USA, bo golf to jego druga miłość, a z kapitanem Europy Jose Marią Olazabalem przyjaźnią się od lat. Zabierał Cristinę i dzieci na tenisowy US Open. Ale na piłkarskie mecze nie chodzi. Nie udziela wywiadów, nie komentuje tego, co się dzieje. Przyleciał teraz na święta do Barcelony, ale na lotnisku nasunął czapkę na oczy i nie dał się namówić na powiedzenie choćby słowa do kamery, na jakikolwiek temat.

Dziennikarzom zostało zgadywanie: zapewne odwiedzi Tito Vilanovę, przyjaciela, który przejął po nim Barcelonę i też bije z nią rekordy, ale teraz ma nawrót nowotworu ślinianki, jest po operacji, a przed chemioterapią. Pep pewnie będzie też 2 stycznia na meczu Katalonii z Nigerią, bo tym spotkaniem Johan Cruyff, trener, z którym zdobył kiedyś Puchar Europy, ale też partner do golfa, żegna się z pracą selekcjonera katalońskiej reprezentacji (to taka dziwna drużyna, której władze światowego futbolu nie uznają, ale też nie zabraniają innym reprezentacjom z nią grać). 7 stycznia ma być w Zurychu na gali, podczas której FIFA ogłosi wyniki plebiscytu na najlepszego piłkarza świata. W finałowej trójce jest dwóch jego uczniów, Leo Messi i Andres Iniesta. A on sam znów jest nominowany do tytułu trenera roku, choć pracował tylko do maja i pożegnalny sezon z Barceloną średnio mu się udał. Średnio, bo zdobywał trofea, ale nie wygrał mistrzostwa Hiszpanii ani Ligi Mistrzów.

Dalajlama pret-?-porter

Guardiola dał się ponoć nawet przekonać do wzięcia udziału w konferencji prasowej przy okazji gali FIFA, co byłoby sensacją. Bo przez ostatnie pół roku tylko raz zabrał głos oficjalnie i powiedział coś o swoim nowym życiu. – Wstaję rano, jem śniadanie, odwożę dzieci, przywożę dzieci. Szlifuję mój kiepski angielski. Mam się dobrze – mówił podczas charytatywnej konferencji w Meksyku. Tam, gdzie sześć lat temu kończył karierę piłkarza w prowincjonalnym klubie Dorados de Sinaloa. Mało kto o tym jeszcze pamięta. Tak jak o jego nieudanych wyprawach do Włoch: do Brescii i Romy (miał podczas gry w Serie A dopingową wpadkę, po której walczył o oczyszczenie z zarzutów przez siedem lat) i o zarabianiu w katarskim Al-Ahly. Wspomnienia z Barcelony przykryły wszystko. Choć on sam nigdy nie zapomniał tamtych lat i coraz większej frustracji, że jego czas jako piłkarza przemija, a futbol od artystów woli siłaczy, zamieniając się w lekkoatletykę z piłkami. Nie przypuszczał wtedy, że już rok po powrocie z Meksyku zostanie trenerem, najpierw rezerw Barcelony, potem pierwszej drużyny, i zacznie wychylać wahadło futbolu z powrotem w stronę pięknej gry.

Na wspomnianej konferencji w Meksyku prelegentami byli m.in. najbogatszy człowiek świata Carlos Slim, były brytyjski premier Tony Blair, były prezydent Brazylii Luiz Inacio Lula. A między nimi Guardiola, równie rozchwytywany. Najmłodszy trener, który wygrał Ligę Mistrzów. Ideolog pięknej gry. Sprzedawca marzeń. Steve Jobs futbolu, jak go kiedyś nazwał argentyński piłkarz, trener, działacz i myśliciel Jorge Valdano. Guardiola jak Jobs cały czas zaskakiwał wynalazkami, a innym zostało kopiowanie go, bo nie potrafili za nim nadążyć. Tak jak Jobs przekonał świat, że nadgryzione jabłko to coś więcej niż logo, to styl życia, tak Guardiola podbijał futbol z herbem Barcelony i sloganem „Więcej niż klub". Jobs nie był szefem Apple'a. On był Apple'em. Przeszedł drogę z garażu na szczyt. A Pep był Barceloną. Synem murarza z Santpedor, wychowanym w klubowym internacie, w pokoju z widokiem na Camp Nou. Był chłopcem do podawania piłek, potem piłkarzem, kapitanem, w końcu trenerem. „Mitem", jak go nazywano. Zwykle z uznaniem, ale czasem i z przekąsem, bo nie przystawał do szablonów przygotowanych dla piłkarzy.

Przyjaźnił się z poetami, reżyserami i projektantami, a nawet sam swego czasu defilował po wybiegach. Czytał wiersze, lubił balet, cytował Lluisa Llacha, barda katalońskości, któremu w Polsce nieśmiertelność zapewnił Jacek Kaczmarski, śpiewając jego „Mury". Guardiola słowami Llacha mówił na konferencjach prasowych o Katalonii, „małym kraju, w którym z mojej dzwonnicy widzę dzwonnicę następnej wioski". O narodzie, który od 800 lat mówi własnym językiem. Ale to nie przeszkadzało mu być lojalnym piłkarzem reprezentacji Hiszpanii i przyjaźnić się z Raulem, symbolem wszystkiego, co madryckie i związane z Realem. Guardiola wzywał do dumy z Katalonii, ale i do pokoju. Jego przyjaciel, reżyser David Trueba, powiedział, że Pep dla Katalończyków stał się kimś w rodzaju Dalajlamy w wersji pret-à-porter. Dziennikarze wisieli u jego ust, naśladowali jego akcent, zaczynali się ubierać jak on. Jego były szef, prezes Barcelony Joan Laporta, powiedział, że gdyby miał się urodzić jeszcze raz, to chciałby jako Pep.

Zapnijcie pasy

Piłkarz Guardiola zdobył z Barceloną 16 tytułów, w tym pierwszy dla Barcelony Puchar Europy. Trener Guardiola – kolejnych14, w tym dwa następne Puchary Europy, w oszałamiającym stylu, w zaledwie cztery lata, w swojej pierwszej pracy z seniorami. Zamienił Barcelonę w Rzym futbolu, do którego prowadzą wszystkie drogi i na którym wszyscy chcą się wzorować. Póki Pep pracował, szefowie klubów na całym świecie szukali jego klonów. Trenerów, którzy z nim grali, którzy przeszli szkołę Barcelony albo najlepiej mieszkali w tym samym co on internacie szkółki piłkarskiej La Masia. Kluby wyrywają sobie nawet nauczycieli z La Masii, żeby im pomagali budować takie akademie u siebie.

A teraz, kiedy do wzięcia jest sam Guardiola, futbolowi bogacze oszaleli. Rosyjscy miliarderzy, jak Abramowicz z Chelsea, katarscy szejkowie z Paris Saint Germain, książęta z Abu Zabi rządzący Manchesterem City, bawarscy milionerzy z Bayernu Monachium – wszyscy oni przekrzykują się, kusząc Pepa: „Do nas, do nas przyjdź! Dostaniesz, co tylko będziesz chciał".

Manchester City zatrudnił już nawet byłych współpracowników Guardioli z Barcelony, działaczy Txikiego Beguiristaina i Ferrana Soriano. Bayern jest gotów oddać Pepowi pełną władzę, by ułożył sobie klub, jak chce. Każdy liczy na to, że Guardiola zrobił u niego to, co w Barcelonie. Że, jak cztery i pół roku temu, powie do kibiców podczas prezentacji: „Nie obiecam wam konkretnych tytułów. Ale lepiej zapnijcie pasy. Będzie wam się podobała ta podróż" – i zacznie zdobywać jedno trofeum za drugim.

Wierny Manel

Oni się umizgują, Guardiola milczy. Ponoć ma zdecydować najpóźniej w lutym, ale to wiemy nie od niego, tylko od jego agenta Josepa Marii Orobitga. A telefony z propozycjami dla Pepa odbierają też Pere Guardiola, brat trenera i menedżer piłkarski. Oraz Manel Estiarte, cień Pepa. Legenda hiszpańskiej piłki wodnej, sześciokrotny olimpijczyk, przyjaciel tak bliski, że wielu się spodziewało i jego przeprowadzki do Nowego Jorku. Bywa tam tylko od czasu do czasu, ale w nowym klubie zapewne będą nierozłączni jak w Barcelonie. Tam Guardiola poprosił, by Manela – jednego z niewielu przyjaciół, którzy go wspierali, gdy miał problemy we Włoszech – zrobić jednym z dyrektorów w klubie. Estiarte był na każdej konferencji prasowej, w pierwszym rzędzie, jak wierny pies Pepa. I zły policjant, by Guardiola mógł być tym dobrym.

Zresztą bywał i złym policjantem. O tym się często zapomina, opisując jego zwycięski marsz. To nie był tylko czas romantyzmu i pięknych słów na konferencjach, ale też czas wykrzykiwania na treningach i drakońskich kar dla tych, którzy nie chcieli przyjąć do wiadomości, że minuta spóźnienia na ćwiczenia i kilogram nadwagi to jednak jest koniec świata, gdy się chce zbudować drużynę wszech czasów. Trening był dla niego świętością. Xavi, rozgrywający i taki symbol Barcy, jakim kiedyś był Guardiola, mówi, że Pep od pierwszego dnia siedział im na karku jak jastrząb. Nigdy nie krzyczał dla samego krzyku, zawsze wszystko tłumaczył. Ale egzekwował swoje bez litości. Za minutę spóźnienia – 6 tysięcy euro. Za to, że ktoś nie odebrał domowego telefonu, gdy Guardiola dzwonił po północy, sprawdzając, czy wszyscy są grzeczni – 2 tysiące euro. Treningi wyprowadził z boiska w cieniu Camp Nou do ośrodka pod miastem i zamknął w nim drużynę, odcinając od dziennikarzy. Gdy to kilka lat wcześniej proponował holenderski trener Louis van Gaal, grożono mu linczem. Ale Guardioli wolno było więcej. Wszyscy zrozumieli, że ten klub potrzebuje profesjonalizmu, bo pod rządami poprzedniego trenera Franka Rijkaarda wygrał wprawdzie Ligę Mistrzów, ale potem drużyna zaczęła pikować, fochy gwiazd stały się obowiązującymi regułami, a przykład Ronaldinho, przepijającego karierę, stał się tak zaraźliwy, że nawet Leo Messi zaczął się z nim szwendać po barach.

U Guardioli Messi stał się najlepszym piłkarzem świata, strzelającym gole kilka razy częściej niż za Rijkaarda. Ale najpierw musiał od Pepa dostać reprymendę. A Gerard Pique, który w Manchesterze United poznał słynne „suszarki" Aleksa Fergusona, czyli stek przekleństw wykrzykiwany prosto w twarz, mówi o Guardioli, że niewiele w tym ustępuje mistrzowi Fergusonowi i gdy się rozpędzi, trudno go zatrzymać.

Labirynt Guardioli

Pełno w Pepie sprzeczności, wymyka się schematom. Tych, którym się wydawało, że go rozszyfrowali, zostawia z pustymi rękami. Jest i mądry, i przebiegły. Raz nadwrażliwy, raz bardzo mocny psychicznie. Sprawiający wrażenie, że do swojego futbolu zaprasza wszystkich, ale ufający tylko wąskiemu gronu przyjaciół, tych poznanych w biedzie. Stał się symbolem romantyzmu, ale przecież wspierał też w walce o mundial 2022 katarskich szejków. I nie przeszkadzało mu, że jego menedżer Orobitg i brat Pere reprezentują piłkarzy Barcelony (Pere to menedżer m.in. Andresa Iniesty). Namawiał piłkarzy, by jak on podpisywali umowy reklamowe z Nike. Jose Mourinho, trenerowi Realu, który uchodzi za anty-Guardiolę, takich zagrań byśmy nie wybaczyli.

Jest w labiryncie Pepa więcej zaułków. To obsesjonat, który po wygranym z rozmachem finale Ligi Mistrzów 2011 r. nie mógł sobie wybaczyć taktycznej pomyłki. A jednocześnie jest w nim taka pewność siebie i swoich decyzji, że wszystkim się to udziela. Spala się w pracy nad szczegółami, by być przygotowanym na wszystko, gdy na scenie przyjdzie czas próby. A jednocześnie bez sceny nie może żyć, zawsze się na nią wpychał, czując, że nikt nie zagra jak on.

Już jako chłopak od podawania piłek zasłynął tym, że dwa razy wbiegł na boisko i świętował sukcesy z piłkarzami, jakby grał razem z nimi. Potem to on, choć miał dopiero 21 lat i jeszcze nie był kapitanem, w imieniu zdobywców Pucharu Europy 1992 r. krzyczał z balkonu siedziby Generalitat, katalońskiego rządu: „Obywatele Katalonii, mamy go tu!", robiąc aluzję do przemówienia polityka Josepa Taradellasa, który wracając z wygnania po śmierci Franco, witał swój lud, krzycząc: „Obywatele Katalonii, jestem tu!".

Guardiola był piłkarzem dla koneserów. Ani szybkim, ani twardym, ani bramkostrzelnym, a jednak sprawiał, że wszyscy wokół niego grali lepiej. Jego siłą były podania i to, że widział więcej niż inni, a usta mu się nie zamykały. Wszystkich rozstawiał, pouczał, podpowiadał.  Kiko, jego kolega z drużyny mistrzów olimpijskich z 1992 r., wspominał, że Pep już na porodówce dyrygował: ty do tego łóżeczka, ty do tego. A Fernando Hierro, kolega z reprezentacji, mówił, że grając z Guardiolą, miało się wrażenie, iż on mecz komentuje dla telewizji.

Ulepszanie dobrego

Taki sam jest jako trener, pilnujący najdrobniejszych szczegółów. To go wyniosło do sukcesów i to go zamęczyło w czwartym sezonie pracy w Barcelonie. Swoje dołożył Jose Mourinho, którego Guardiola pamiętał jako przyjaciela z kilku lat wspólnej pracy na Camp Nou, ale Portugalczyk prowadząc Real przeciw Barcelonie, nie miał żadnych skrupułów. Przemęczony Pep stracił ostrość spojrzenia, zaczął się gubić. Popadać w cruyffizm, czyli ulepszanie dobrego. Przesadzać z pomysłami, kwestionować niekwestionowane. Zaczął się wdawać w konflikty z piłkarzami, którzy kręcili nosem na jego decyzje. Obie strony się sobą zmęczyły. Guardiola stracił siłę słowa, to, w co najbardziej wierzył. Zrozumiał, że nie jest w stanie więcej wycisnąć z drużyny. Powiedział, odchodząc, że cztery lata na Camp Nou to wieczność. Piłkarze też to odczuli, bardzo im zależało, żeby pokazać po odejściu Pepa, że bez niego też będą zwycięskim zespołem. Z jego byłym adiutantem Tito Vilanovą zaczęli obecny sezon w lidze najlepiej w historii.

To dodaje powrotowi Guardioli dodatkowego smaku. Będzie musiał udowodnić w nowym miejscu, że potrafi budować na ziemi nieznanej. Że jego czar działa również na tych, którzy nie dorastali z jego plakatami zawieszonymi nad łóżkiem.

Nie wiadomo jeszcze, co wybierze: nieograniczony budżet szejków z Manchesteru lub Paryża, czy Monachium, które wbrew pozorom, jeśli chodzi o futbolowy genius loci, jest najbliższe Barcelonie. A może jak kiedyś Cruyff, tak długo będzie się zbierał z powrotem do pracy w klubie, że nigdy nie wróci? – Zawsze się starałem robić wszystko ze smakiem – tłumaczył kiedyś. Przyjaciół też nigdy nie dał sobie wybierać, wierzył intuicji. Więc niewykluczone, że decyzja jest już podjęta. A teraz aktor Pep buduje napięcie. I już obmyśla, jakie będzie miał wejście w drugim akcie.

Jest pracoholikiem na odwyku. Wielkim mówcą, który zaniemówił. Aktorem, który się schował przed publicznością. Midasem, który na razie nie chce niczego dotykać. Jeszcze niedawno budził się i zasypiał z futbolem, a teraz piłkę wykreślił z codziennego życia. Był symbolem Katalonii, najbardziej piłkarskiej krainy na świecie. Teraz jest obcym w Nowym Jorku, gdzie na futbol mówią soccer  i gdzie ma szansę żyć niezauważony. Nieważne, czy z małą córeczką Valentiną karmi wiewiórki w Central Parku, czy zwiedza miasto z Cristiną, swoją muzą od ponad 20 lat, czy dyskutuje przy kolacji z Woodym Allenem.

On sam nazwał to ucieczką spod mikroskopu. Zmianą scenografii. Napełnianiem się. – Jestem pusty. Muszę odzyskać marzenia – mówił pół roku temu, gdy ogłaszał, że robi sobie przerwę w pracy. Dom w bogatej dzielnicy Barcelony zamienił na apartamentowiec na Manhattanie. Same luksusy, sławni sąsiedzi, 31 tysięcy dolarów miesięcznego czynszu. Blisko do elitarnej szkoły, do której zapisał dwójkę starszych dzieci, Marię i Mariusa. Wokół galerie, teatry, najlepsze restauracje. To wszystko, na co im z Cristiną brakowało czasu od chwili, gdy w szpitalu, w dniu narodzin czteroletniej dziś Valentiny, dowiedzieli się, że Pep zostaje trenerem Barcelony.

Odrabiają teraz zaległości w lekturach, zwiedzają, pustoszą sklepy, bo obydwoje w poszukiwaniu modnego ubrania przejdą pół świata. W końcu poznali się w sklepie z ubraniami należącym do rodziców Cristiny.

Tak im w tym nowojorskim życiu dobrze, że gdy właściciel Chelsea Roman Abramowicz chciał Guardiolę obsypać złotem, byle go tylko przekonać do przerwania urlopu, ten potraktował go jak byle natręta. Nie chciał 18 milionów euro rocznej pensji, nie chciał nawet postawić nogi na jachcie, na którym miliarder Roman zawsze inscenizuje swoje wielkie kuszenia. Abramowicz nie mógł zrozumieć, co zrobił nie tak, przecież dotychczas to na wszystkich działało. Ale Guardiola powtórzył swojemu agentowi: przez pierwsze pół roku nawet nie słucham propozycji. Dopiero od stycznia będę się zastanawiać, co dalej.

Czapka na oczy

Jest właśnie w połowie urlopu. Zniknął z radarów, tak jak sobie wymarzył. Tylko od czasu do czasu wpadnie w oko paparazzim czy przemknie jak duch przez rubrykę towarzyską, najczęściej przy okazji jakiegoś sportowego wydarzenia. Był z rodziną na golfowym Ryder Cup, meczu Europy z USA, bo golf to jego druga miłość, a z kapitanem Europy Jose Marią Olazabalem przyjaźnią się od lat. Zabierał Cristinę i dzieci na tenisowy US Open. Ale na piłkarskie mecze nie chodzi. Nie udziela wywiadów, nie komentuje tego, co się dzieje. Przyleciał teraz na święta do Barcelony, ale na lotnisku nasunął czapkę na oczy i nie dał się namówić na powiedzenie choćby słowa do kamery, na jakikolwiek temat.

Dziennikarzom zostało zgadywanie: zapewne odwiedzi Tito Vilanovę, przyjaciela, który przejął po nim Barcelonę i też bije z nią rekordy, ale teraz ma nawrót nowotworu ślinianki, jest po operacji, a przed chemioterapią. Pep pewnie będzie też 2 stycznia na meczu Katalonii z Nigerią, bo tym spotkaniem Johan Cruyff, trener, z którym zdobył kiedyś Puchar Europy, ale też partner do golfa, żegna się z pracą selekcjonera katalońskiej reprezentacji (to taka dziwna drużyna, której władze światowego futbolu nie uznają, ale też nie zabraniają innym reprezentacjom z nią grać). 7 stycznia ma być w Zurychu na gali, podczas której FIFA ogłosi wyniki plebiscytu na najlepszego piłkarza świata. W finałowej trójce jest dwóch jego uczniów, Leo Messi i Andres Iniesta. A on sam znów jest nominowany do tytułu trenera roku, choć pracował tylko do maja i pożegnalny sezon z Barceloną średnio mu się udał. Średnio, bo zdobywał trofea, ale nie wygrał mistrzostwa Hiszpanii ani Ligi Mistrzów.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy