Jest pracoholikiem na odwyku. Wielkim mówcą, który zaniemówił. Aktorem, który się schował przed publicznością. Midasem, który na razie nie chce niczego dotykać. Jeszcze niedawno budził się i zasypiał z futbolem, a teraz piłkę wykreślił z codziennego życia. Był symbolem Katalonii, najbardziej piłkarskiej krainy na świecie. Teraz jest obcym w Nowym Jorku, gdzie na futbol mówią soccer i gdzie ma szansę żyć niezauważony. Nieważne, czy z małą córeczką Valentiną karmi wiewiórki w Central Parku, czy zwiedza miasto z Cristiną, swoją muzą od ponad 20 lat, czy dyskutuje przy kolacji z Woodym Allenem.
On sam nazwał to ucieczką spod mikroskopu. Zmianą scenografii. Napełnianiem się. – Jestem pusty. Muszę odzyskać marzenia – mówił pół roku temu, gdy ogłaszał, że robi sobie przerwę w pracy. Dom w bogatej dzielnicy Barcelony zamienił na apartamentowiec na Manhattanie. Same luksusy, sławni sąsiedzi, 31 tysięcy dolarów miesięcznego czynszu. Blisko do elitarnej szkoły, do której zapisał dwójkę starszych dzieci, Marię i Mariusa. Wokół galerie, teatry, najlepsze restauracje. To wszystko, na co im z Cristiną brakowało czasu od chwili, gdy w szpitalu, w dniu narodzin czteroletniej dziś Valentiny, dowiedzieli się, że Pep zostaje trenerem Barcelony.
Odrabiają teraz zaległości w lekturach, zwiedzają, pustoszą sklepy, bo obydwoje w poszukiwaniu modnego ubrania przejdą pół świata. W końcu poznali się w sklepie z ubraniami należącym do rodziców Cristiny.
Tak im w tym nowojorskim życiu dobrze, że gdy właściciel Chelsea Roman Abramowicz chciał Guardiolę obsypać złotem, byle go tylko przekonać do przerwania urlopu, ten potraktował go jak byle natręta. Nie chciał 18 milionów euro rocznej pensji, nie chciał nawet postawić nogi na jachcie, na którym miliarder Roman zawsze inscenizuje swoje wielkie kuszenia. Abramowicz nie mógł zrozumieć, co zrobił nie tak, przecież dotychczas to na wszystkich działało. Ale Guardiola powtórzył swojemu agentowi: przez pierwsze pół roku nawet nie słucham propozycji. Dopiero od stycznia będę się zastanawiać, co dalej.
Czapka na oczy
Jest właśnie w połowie urlopu. Zniknął z radarów, tak jak sobie wymarzył. Tylko od czasu do czasu wpadnie w oko paparazzim czy przemknie jak duch przez rubrykę towarzyską, najczęściej przy okazji jakiegoś sportowego wydarzenia. Był z rodziną na golfowym Ryder Cup, meczu Europy z USA, bo golf to jego druga miłość, a z kapitanem Europy Jose Marią Olazabalem przyjaźnią się od lat. Zabierał Cristinę i dzieci na tenisowy US Open. Ale na piłkarskie mecze nie chodzi. Nie udziela wywiadów, nie komentuje tego, co się dzieje. Przyleciał teraz na święta do Barcelony, ale na lotnisku nasunął czapkę na oczy i nie dał się namówić na powiedzenie choćby słowa do kamery, na jakikolwiek temat.
Dziennikarzom zostało zgadywanie: zapewne odwiedzi Tito Vilanovę, przyjaciela, który przejął po nim Barcelonę i też bije z nią rekordy, ale teraz ma nawrót nowotworu ślinianki, jest po operacji, a przed chemioterapią. Pep pewnie będzie też 2 stycznia na meczu Katalonii z Nigerią, bo tym spotkaniem Johan Cruyff, trener, z którym zdobył kiedyś Puchar Europy, ale też partner do golfa, żegna się z pracą selekcjonera katalońskiej reprezentacji (to taka dziwna drużyna, której władze światowego futbolu nie uznają, ale też nie zabraniają innym reprezentacjom z nią grać). 7 stycznia ma być w Zurychu na gali, podczas której FIFA ogłosi wyniki plebiscytu na najlepszego piłkarza świata. W finałowej trójce jest dwóch jego uczniów, Leo Messi i Andres Iniesta. A on sam znów jest nominowany do tytułu trenera roku, choć pracował tylko do maja i pożegnalny sezon z Barceloną średnio mu się udał. Średnio, bo zdobywał trofea, ale nie wygrał mistrzostwa Hiszpanii ani Ligi Mistrzów.
Dalajlama pret-?-porter
Guardiola dał się ponoć nawet przekonać do wzięcia udziału w konferencji prasowej przy okazji gali FIFA, co byłoby sensacją. Bo przez ostatnie pół roku tylko raz zabrał głos oficjalnie i powiedział coś o swoim nowym życiu. – Wstaję rano, jem śniadanie, odwożę dzieci, przywożę dzieci. Szlifuję mój kiepski angielski. Mam się dobrze – mówił podczas charytatywnej konferencji w Meksyku. Tam, gdzie sześć lat temu kończył karierę piłkarza w prowincjonalnym klubie Dorados de Sinaloa. Mało kto o tym jeszcze pamięta. Tak jak o jego nieudanych wyprawach do Włoch: do Brescii i Romy (miał podczas gry w Serie A dopingową wpadkę, po której walczył o oczyszczenie z zarzutów przez siedem lat) i o zarabianiu w katarskim Al-Ahly. Wspomnienia z Barcelony przykryły wszystko. Choć on sam nigdy nie zapomniał tamtych lat i coraz większej frustracji, że jego czas jako piłkarza przemija, a futbol od artystów woli siłaczy, zamieniając się w lekkoatletykę z piłkami. Nie przypuszczał wtedy, że już rok po powrocie z Meksyku zostanie trenerem, najpierw rezerw Barcelony, potem pierwszej drużyny, i zacznie wychylać wahadło futbolu z powrotem w stronę pięknej gry.
Na wspomnianej konferencji w Meksyku prelegentami byli m.in. najbogatszy człowiek świata Carlos Slim, były brytyjski premier Tony Blair, były prezydent Brazylii Luiz Inacio Lula. A między nimi Guardiola, równie rozchwytywany. Najmłodszy trener, który wygrał Ligę Mistrzów. Ideolog pięknej gry. Sprzedawca marzeń. Steve Jobs futbolu, jak go kiedyś nazwał argentyński piłkarz, trener, działacz i myśliciel Jorge Valdano. Guardiola jak Jobs cały czas zaskakiwał wynalazkami, a innym zostało kopiowanie go, bo nie potrafili za nim nadążyć. Tak jak Jobs przekonał świat, że nadgryzione jabłko to coś więcej niż logo, to styl życia, tak Guardiola podbijał futbol z herbem Barcelony i sloganem „Więcej niż klub". Jobs nie był szefem Apple'a. On był Apple'em. Przeszedł drogę z garażu na szczyt. A Pep był Barceloną. Synem murarza z Santpedor, wychowanym w klubowym internacie, w pokoju z widokiem na Camp Nou. Był chłopcem do podawania piłek, potem piłkarzem, kapitanem, w końcu trenerem. „Mitem", jak go nazywano. Zwykle z uznaniem, ale czasem i z przekąsem, bo nie przystawał do szablonów przygotowanych dla piłkarzy.
Przyjaźnił się z poetami, reżyserami i projektantami, a nawet sam swego czasu defilował po wybiegach. Czytał wiersze, lubił balet, cytował Lluisa Llacha, barda katalońskości, któremu w Polsce nieśmiertelność zapewnił Jacek Kaczmarski, śpiewając jego „Mury". Guardiola słowami Llacha mówił na konferencjach prasowych o Katalonii, „małym kraju, w którym z mojej dzwonnicy widzę dzwonnicę następnej wioski". O narodzie, który od 800 lat mówi własnym językiem. Ale to nie przeszkadzało mu być lojalnym piłkarzem reprezentacji Hiszpanii i przyjaźnić się z Raulem, symbolem wszystkiego, co madryckie i związane z Realem. Guardiola wzywał do dumy z Katalonii, ale i do pokoju. Jego przyjaciel, reżyser David Trueba, powiedział, że Pep dla Katalończyków stał się kimś w rodzaju Dalajlamy w wersji pret-à-porter. Dziennikarze wisieli u jego ust, naśladowali jego akcent, zaczynali się ubierać jak on. Jego były szef, prezes Barcelony Joan Laporta, powiedział, że gdyby miał się urodzić jeszcze raz, to chciałby jako Pep.
Zapnijcie pasy
Piłkarz Guardiola zdobył z Barceloną 16 tytułów, w tym pierwszy dla Barcelony Puchar Europy. Trener Guardiola – kolejnych14, w tym dwa następne Puchary Europy, w oszałamiającym stylu, w zaledwie cztery lata, w swojej pierwszej pracy z seniorami. Zamienił Barcelonę w Rzym futbolu, do którego prowadzą wszystkie drogi i na którym wszyscy chcą się wzorować. Póki Pep pracował, szefowie klubów na całym świecie szukali jego klonów. Trenerów, którzy z nim grali, którzy przeszli szkołę Barcelony albo najlepiej mieszkali w tym samym co on internacie szkółki piłkarskiej La Masia. Kluby wyrywają sobie nawet nauczycieli z La Masii, żeby im pomagali budować takie akademie u siebie.