Taka przylgnęła do nich opinia po rewolucji francuskiej. Na mapie politycznej Europy Kościół katolicki umieszczany jest po prawej stronie, jako wróg wszelkiego postępu. A Polska stanowi tego wiodący przykład.
Rysuje się prosty obraz: kiedy świat pozbywa się przesądów religijnych, a ludzka wiedza rośnie, „klechy" ze swoją ciemną doktryną wciąż nie pozwalają człowiekowi się usamodzielniać i rozwijać. Gdy ktoś chce żyć wedle własnych pomysłów na swoje osobiste szczęście, wówczas zderza się z murem niezrozumienia ze strony Kościoła. „Czarni" narzucają społeczeństwu – jak w średniowieczu – jedyną słuszną prawdę. Nie wiadomo właściwie czemu wysuwają takie roszczenia, skoro Boga nikt nie widział, więc wszystko, co od niego pochodzi – w tym dziesięć przykazań – może być fikcją. Inaczej jest z oświeceniową ideą tolerancji. W tym przypadku nie ma mowy o zbawianiu ludzkości. Jest tylko jeden minimalistyczny postulat – żeby sobie wzajemnie w niczym nie przeszkadzać.
W krajach postkomunistycznych dopełnieniem tego obrazu jest jeszcze jeden element: Kościół zachowuje się tak, jak się zachowywali zwalczający go bolszewicy. Oni bowiem traktowali ideę tolerancji jako burżuazyjny, liberalny przeżytek, ponieważ uważali, że rację bytu ma wyłącznie ich ideologia. Z Kościołem jest podobnie. Wystarczy poczytać analizy literaturoznawcy Michała Głowińskiego, w których próbuje on wskazywać analogie między retoryką propagandy PZPR a retoryką listów pasterskich episkopatu w PRL.
Rzecz jasna to wywołuje wśród ludu Bożego zakłopotanie. Bo jak w Polsce odpowiadać na tak ciężkie zarzuty? Chodzi przecież o kraj, w którym komuniści Kościół represjonowali. Tymczasem warto przyjąć inny punkt widzenia. Chrześcijaństwo od swojego zarania to „projekt" rewolucyjny i modernizacyjny. I nic nie mają do tego przejawy sojuszu ołtarza z tronem, których było na przestrzeni dziejów mnóstwo. Gdyby Kościół był tylko konserwatywną instytucją troszczącą się o zachowanie status quo, tobyśmy żyli dziś w innym świecie, niż jest teraz. A jednak od narodzin Chrystusa coś się ważnego dokonało. I nie chodzi tu wyłącznie o zastępy osób wyniesio-nych na ołtarze.
Z jakiejś przyczyny to Europa stała się terenem, na którym wykuwały się wizje naprawy świata, koncepcje praw człowieka, postulaty emancypacyjne. Owszem, procesy te toczyły się w opozycji do Kościoła. Ale to właśnie chrześcijaństwo – a nie chociażby hinduizm w Indiach – wytworzyło na Starym Kontynencie podatny grunt do upominania się o ludzką godność. Taka jest logika postępu, tyle że fałszywie pojętego. Kiedyś wystarczyła obietnica zbawienia w odniesieniu do wieczności. Potem jednak pojawiły się pozornie bardziej ambitne pomysły. Kapłana w roli autorytetu zastąpił świecki intelektualista, przeświadczony o tym, iż może zmieniać kamień w chleb, czyli projektować rzeczywistość w taki sposób, że końcowym efektem będzie raj na ziemi. Tak się pojawiły obietnice zbawienia ograniczające jego perspektywę do doczesności. Tyle że nie dało się ich zrealizować.