Sułtan gitary i żubrówka

Mark Knopfler to wyjątkowa gwiazda: zamiast ekscesów lubi ciszę i spokój. Nie szczędzi też cierpkich słów branży muzycznej. Były lider Dire Straits zagra 8 maja w Łodzi.

Aktualizacja: 04.05.2013 11:02 Publikacja: 04.05.2013 01:01

Z gryfu został wiór: Mark Knopfler w roku 1970

Z gryfu został wiór: Mark Knopfler w roku 1970

Foto: Getty Images

Wiadomo, rockman to hulaka, pijak, narkoman, pies na baby. Mark Knopfler w tym schemacie się jednak nie mieści. Miałem okazję rozmawiać z nim kilkakrotnie. Mogę zaręczyć, że jest to człowiek wiarygodny, solidny, ciepły. Pewnie dwie pierwsze jego żony będą innego zdania, ale trzecia podziwia w nim fantastycznego męża. Jest też rewelacyjnym ojcem. Spokojnym, rozsądnym, nie apodyktycznym, skorym do rozmowy. Z alkoholem nie przesadza. Lubi wypić odrobinę żubrówki, którą po raz pierwszy dostał od polskich dziennikarzy. Teraz nie ma kłopotu, żeby kupić ją w Londynie. Nauczył się, że tak zwaną szarlotkę można skomponować, dolewając do polskiej wódki soku jabłkowego.

Zobacz na Empik.p.pl


Kiedyś ucięliśmy sobie na ten temat rozmowę: Knopfler wyznał: – Mam teraz schłodzoną butelkę w lodówce. Po opakowaniu poznaję, że zmienił się właściciel marki. A czy Polacy piją jeszcze tyle wódki co kiedyś? Na co ja: – Ciężko pracujemy, więc nie ma czasu na takie ekstrawagancje. A on: – Ja też nie mam głowy do mocnych alkoholi. Wolę kieliszek wina. Od czasu do czasu kieliszeczek żubrówki. Wypiję za zdrowie wszystkich Polaków, których widuję w Anglii. Teraz nigdy nie wiadomo, czy napotkany przechodzień nie jest Polakiem. Cieszy mnie wasz widok w Londynie.

Knopfler zna naszą historię. Na płycie „Kill To Get Crimson" wspomniał Polskę. – Napisałem o waszym kraju, bo od inwazji na Polskę zaczęła się druga wojna światowa – wyjaśniał.

Wie, co działo się w naszym kraju po wojnie. Dlatego gdy przyjechał do Warszawy promować na Torwarze album „Sailing To Philadelfia", w przeciwieństwie do towarzyszącego mu reportera „Rolling Stone'a" nie był przerażony ciemnymi korytarzami hali i dość skromnym wyposażeniem.

– Przypominają mi się czasy mojego dzieciństwa i młodości – powiedział amerykańskiemu dziennikarzowi, który przyleciał z nim do Polski na pokładzie prywatnego jeta.

Naród wybrany

Duże zainteresowanie w Polsce wywołują żydowsko-węgierskie korzenie Knopflera.

– Mój ojciec urodził się Budapeszcie – mówił mi. – W 1938 r. musiał uciekać z Węgier, zagrożony politycznymi prześladowaniami, bo był młodym marksistą o żydowskim pochodzeniu. Dostał wyrok z trzech paragrafów. Zatrzymał się na krótko w Wiedniu. A gdy i tam nie było zbytnio bezpiecznie, zbiegł do Anglii. Pracował jako lokalny architekt. Szukając pracy, często zmieniał miejsce zamieszkania. Mama pochodziła z robotniczej rodziny. Kiedy byłem nastolatkiem, wykształciła się na nauczycielkę. Zaliczaliśmy się do klasy średniej, ale w domu nie było zbyt wiele pieniędzy.

Knopfler pamięta o swoich korzeniach, ale nie kreuje wizerunku syna narodu wybranego.

– Nie mogę powiedzieć, żeby interesowała mnie bardzo historia i religia moich dziadów – tłumaczył. – Ojciec pochodził z agnostyckiej rodziny i nie dbał o te sprawy. Może i chodził do synagogi, kiedy był dzieckiem, ale potem przestał i nigdy do niej już nie wrócił. Ja pierwszy raz byłem w synagodze kilka lat temu. To bardzo piękne doświadczenie. Grałem wtedy z Dire Straits w Izraelu. Ale od tego czasu nie pogłębiłem swej wiedzy o judaizmie. Słyszałem o takich świętach jak Yom Kipur, ale nie wiem z czym się wiążą. Nie znam też historii Węgier. Ale gdy byłem w ojczyźnie mojego ojca, wszyscy wiedzieli, że tam są nasze korzenie. Byli z tego dumni. Myślę, że to fenomen Europy Wschodniej, każdy pamięta skąd pochodzi, mimo powikłanej historii. A może właśnie dlatego?

Skromność kontra sława

Były lider Dire Straits to wyjątkowo skromny człowiek. Wydaje mi się, że sukces jest zawsze bardziej zauważalny dla tych, którzy go obserwują lub zazdroszczą niż dla tych, którzy właśnie go odnoszą – mówił w wywiadzie dla „Rolling Stone'a". – Z prostego względu: ludzie realnego sukcesu są zawsze bardzo zajęci, pochłonięci i nie mają czasu zastanawiać się nad tym, cieszą się wielkim powodzeniem.

Wielka sława zawsze przerażała go. – Z ogromnym niepokojem przyjmowałem komplementy. Źle się czułem, kiedy zaczęto o mnie i mojej muzyce mówić: „To dzieło w stylu geniusza" albo „O, to muzyczne arcydzieło". Lubię grać standardy, podoba mi się muzykowanie w studiu. Nie lubię, jak ktoś robi ciśnienie, nie lubię wyścigu sznurów. Naprawdę nie dbam o robienie wielkich pieniędzy. Niby co miałbym z nimi zrobić? Mam sobie kupić jacht? Nie chcę jachtu. Mam wiele gitar i one mi wystarczają.

W końcu przyszedł czas, gdy nawet dwie Grammy nie mogły zniwelować zmęczenia po 250 koncertach rocznie. Rozwiązanie Dire Straits zaskoczyło wszystkich, ale on powtarzał jak mantrę: – Dire Straits stał się zbyt wielkim zespołem, cała sytuacja zaczęła mnie przerastać. Lubię czasami zdecydować się na mały eksperyment, dodać do gitary instrument dęty. Tymczasem musieliśmy zmagać się z wielotysięczną widownią na stadionach. Nie pasowaliśmy do takiej sytuacji. Trzeba było się rozstać. Ucieczka w bardziej kameralny projekt była jedynym ratunkiem dla mnie. Już pojawiały się złe symptomy. Uciekałem z prawdziwego życia na tournee, uciekałem przed żoną, rodziną. Zacząłem się gubić.

O tym, jakim Mark Knopfler jest człowiekiem, najlepiej świadczy zdanie, które inne gwiazdy rocka, topiące swoje lęki w ciężkich narkotykach, doprowadziłoby do dzikiego śmiechu. Gitarzysta tak mówił o sobie: – Paliłem non stop, niszczyłem zdrowie, zabijałem siebie, niszczyłem swój talent. W czasie tego rozgardiaszu cierpiało moje komponowanie. Chciałem wrócić do roli faceta, który zamyka się w skromnym pokoju i pisze dobre piosenki, nagrywa je i wykonuje, ale dla konkretnych ludzi, a nie wielotysięcznego tłumu.

Odchodząc z Dire Straits zmienił formę muzyki. Postawił na kameralne brzmienie. Chciał dołączyć do grona takich artystów jak Bob Dylan, Joni Mitchell, Leonard Cohen. To zmniejszyło zainteresowanie masowej publiczności i dało pożądany efekt muzycznego spotkania z najwierniejszymi fanami w mniejszych salach i halach.

Zawsze grał dla siebie i to, co lubił, Dire Straits zaś robiło przecież wrażenie straceńców. Pod koniec lat 70., kiedy grupa zaczynała, z jednej strony królowało disco, na listach przebojów panowała Donna Summer, z drugiej – zbuntowana młodzież słuchała punk rocka i nowej fali. Klasyczny, gitarowy skład nawiązujący do nagrań starej wytwórni Sun był czymś kompletnie zaskakującym. A mimo to pierwsza płyta weszła do pierwszej dziesiątki listy przebojów. Łącznie grupa sprzedała sto milionów albumów. Królowała w MTV, grając tam szyderczą wobec telewizji piosenkę „Money for nothing". „Brother In Arms" był pierwszym singlem wydanym na CD.

Prości bohaterowie

Knopfler zawsze potrafił postawić na swoim.

Kiedy amerykański wydawca nalegał, by epicki, trwający 15 minut, „Telegraph Road" o mocnym, socjalnym i ekonomicznym wydźwięku, został skrócony do rozmiarów pięciominutowego singla, odmówił. – Na takie prośby odpowiadać w ogóle nie warto, ale postanowiłem zachować się jak brytyjski dżentelmen i powiedziałem: nie, dziękuję.

Lekcję stanowczości odebrał na początku kariery, kiedy wszystkie amerykańskie firmy fonograficzne odrzucały nagrania Dire Straits. A potem Ameryka stanęła przed Knopflerem otworem, gdy w 1978 r. ukazał się singel „Sultans of Swing". Tytuł piosenki zaczerpnął z zapowiedzi zespołu, którego lider oznajmił podniośle: „Jesteśmy sułtanami swingu! Witamy was". Tymczasem grał w podłej knajpie, w deszczowy dzień, dla kilku pijanych gości.

Zanim Knopfler zajął się muzyką, postawił na dziennikarstwo. Pracę w „Yorkshire Evening Post" rozpoczął jako siedemnastolatek. Potem były studia, ale kiedy je skończył, od razu wyjechał do Londynu, żeby grać. Pierwsza próba zakończyła się katastrofą. Z pierwszą żoną się rozwiódł. Żeby przeżyć, sprzedał gitarę. Pracował pod Londynem, ucząc angielskiego Arabów i dzieci z problemami wychowawczymi.

– Zdecydowałem się na zawód nauczyciela tylko dlatego, żeby przetrwać i doczekać lepszych czasów, by znowu założyć zespół – opowiadał.

Jego muzyczna historia ma chyba tylko jeden ciemny rozdział – odejście z zespołu brata Davida.

– Opuściłem Dire Straits z takich samych powodów, z jakich robią to wszyscy: nie mogłem spełnić własnych marzeń, a nie chciałem być popychadłem – przedstawiał swoje racje David.

Mark uspokajał atmosferę: – Prawda jest taka, że graliśmy mnóstwo koncertów, było dużo szumu wokół nas. Nie mogłem o tym mówić naokoło, ale sam nie miałem pojęcia, jak to wszystko przetrwać. Wiedziałem jedno: że muszę być twardy. Uważam, że żadne kłopoty nie mogą mnie zepchnąć z raz obranej drogi.

Muzyka zawsze była największą pasją. W szkole uwielbiał The Kinks. Jako nastolatek oszałamiał się kawą, papierosami i słuchał obsesyjnie Boba Dylana.

– Poprosiłem ojca, żeby kupił mi gitarę, ale nie śmiałem naciągać go na dodatkowe koszty związane z odtwarzaczem. Grałem akustycznie i to był świetny warsztat. Poza tym szedłem drogą Dylana, który też zaczynał na skromnej gitarce. Uważam, że na każdym amerykańskim wybrzeżu powinna stać statua Boba. Jest jednym z największych ambasadorów amerykańskiej kultury. Kochałem każdą jego piosenkę już po pierwszym wysłuchaniu.

Po latach spełnił się największy sen Marka. Producent albumu Boba Dylana „Slow Train Coming" zaprosił go do studia. – Jeździłem codziennie z Los Angeles do Santa Monica do domu Boba. Byliśmy w studiu tylko dwaj. On grał na pianinie, a ja na jego Fenderze. Dla gościa z północy Anglii, takiego jak ja, to zaszczyt, jaki trudno sobie wyobrazić.

Upłynęło trochę czasu i zaproszenie zostało ponowione. Knopfler zagrał na jeszcze lepiej przyjętej płycie „Infidels". – Mieszkałem wtedy w Nowym Jorku, a Bob przeżywał chyba falę nostalgii do Greenwich Village, gdzie zaczynał. Przychodził do nas w ciepłym kapeluszu i kaszmirowym futrze. Parzyłem kawę i graliśmy w bilard.

Knopfler uważa siebie za rzemieślnika starej daty. Podziwia ludzi ciężkiej pracy. W wielu melancholijnych piosenkach sportretował robotników, którzy z dużym wysiłkiem pracują na chleb. Muszą mieć twarde karki i silne muskuły. W piosence „Border Reiver" śpiewa o kierowcy ciężarówki – jednym z wielu, jakich zapamiętał z czasów, gdy mieszkał przy drodze A1 łączącej północ i południe Wielkiej Brytanii. Wspomina sprzedawców z jarmarku, tragarzy owoców i warzyw. Obieżyświatów. To są jego bohaterowie.

Akuszer piosenek

Tymczasem obyczaje młodych gwiazd i ludzi, którzy w nazbyt łatwy sposób zarabiają wielkie pieniądze, smucą go. – Zauważam z przerażeniem, że zbyt wielu młodych muzyków nie wie, co to jest praca, nie wie, co to są próby – ciężkie próby. To jest zupełnie inna kategoria niż talent albo bycie sławnym. Przecież można mieć talent i bez pracy go zmarnować. Podobnie jest z popularnością. Bez pracy przemija.

Od początku w ten sposób budował swoją pozycję. Gdy musiał pracować w szkole – odkładał część pieniędzy na instrument. Żył skromnie, a nawet w opłakanych warunkach, ale od tego czasu docenia każdy sukces, każdy uśmiech losu. Właśnie za wytrwałość i pracowitość podziwia męża żona, aktorka telewizyjna Kitty Aldridge. Kiedy muzyk w wyniku wypadku na motorze mocno się poturbował, komplementowała ukochanego mężczyznę: - Nikt nie był pewien do końca, czy stanie znowu na scenie, czy zagra i czy na takim poziomie jak wcześniej. A przecież nie było żadnych przejawów depresji, Mark nie biadolił.

Chodził na terapię, ćwiczył aż wreszcie mógł wziąć instrument do ręki i wracać do formy.

To nie koniec komplementów żony: – Mark absolutnie nie przystaje do stereotypu gwiazdy. Bardzo zwraca uwagę na rodzaj zachowania i nie znosi gruboskórności. Nie kaprysi, nie zachowuje się jak król rocka. Oboje zajmujemy się domem. Zawsze spotykamy się w kuchni na obiedzie. Może do nocy rozmawiać o sztuce, książkach, pisarzach, o tym, skąd biorą się ich fascynujące pomysły. Ale kiedy przychodzi do rozmowy o jego twórczości, staje się cichy i skromny. Nie domaga się aplauzu ani pomocy, nie trzeba go dopieszczać.

– Traktuję moją rolę służebnie – Mark tłumaczy się skromnie. – Czuję się akuszerem, pomagam piosenkom przyjść na świat. Kocham to, co robię. Dlatego jestem bardzo szczęśliwym muzykiem.

Ze skromnością mówi również o ojcostwie. – Wychowanie to bardzo trudna sprawa. Starałem się, by dzieci dawały z siebie to, co najlepsze, unikały pychy, przechwałek, nie marnotrawiły nikomu czasu. Mam też nadzieję, że nauczyłem moje dzieci, czym jest prawdziwe życie i ciężka praca. Nie są dziećmi, które żyją na koszt rodziców i włóczą się po nocnych klubach.

Cynicy z show-biznesu

Z wyrozumiałością, jak o córce wypowiadał się Knopfler o Amy Winehouse. – Myślę, że współczesne dzieciaki, a i debiutujący artyści, są w niezwykle trudnej sytuacji. Im jest ciężej odnaleźć się w świecie niż mojemu pokoleniu. I być na scenie dłużej niż jeden sezon. To również wina koncernów fonograficznych. W krótkim czasie wyciskają z nich wszystkie soki i zostawiają na lodzie.

Zanim wokalistka zmarła, powiedział: – Amy Winehouse to wstyd dla muzycznej branży. Ktoś, kto zarabia na jej muzyce, powinien się nią zaopiekować. Przecież ona jest jeszcze dzieckiem. Znam cynicznych ludzi z show-biznesu, którzy lubią patrzeć, jak młode gwiazdy spalają się niczym ćmy w ogniu świecy. Ich talent wybucha i za chwilę już ich nie ma. Przychodzi czas na następny zespół.

Fani Dire Straits wiedzą, że powodem rozwiązania zespołu była zbyt wielka popularność. A mimo to mają nadzieję, że dojdzie do come backu, że jest to tylko kwestia czasu. Bo Dire Straits to bodaj jedyny wielki zespół z lat 70. i 80., który nie zdecydował się na powrót.

– Wszyscy fani mnie o to pytają – powiedział mi Knopfler w jednym z wywiadów. – Graliśmy już razem po rozwiązaniu zespołu na koncertach charytatywnych i byliśmy szczęśliwi, występując wspólnie. Niedawno rozmawiałem z Halem Lindesem, który nagrywał w moim studiu. Pozostaję w przyjaźni z basistą Johnem Isleyem, jesteśmy niemal sąsiadami. Nigdy nie mówiłem, że powrót Dire Straits jest niemożliwy.

Wiadomo, rockman to hulaka, pijak, narkoman, pies na baby. Mark Knopfler w tym schemacie się jednak nie mieści. Miałem okazję rozmawiać z nim kilkakrotnie. Mogę zaręczyć, że jest to człowiek wiarygodny, solidny, ciepły. Pewnie dwie pierwsze jego żony będą innego zdania, ale trzecia podziwia w nim fantastycznego męża. Jest też rewelacyjnym ojcem. Spokojnym, rozsądnym, nie apodyktycznym, skorym do rozmowy. Z alkoholem nie przesadza. Lubi wypić odrobinę żubrówki, którą po raz pierwszy dostał od polskich dziennikarzy. Teraz nie ma kłopotu, żeby kupić ją w Londynie. Nauczył się, że tak zwaną szarlotkę można skomponować, dolewając do polskiej wódki soku jabłkowego.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał