Pana zdaniem afery hazardowej nie było? Tusk nie powinien był usuwać Chlebowskiego ze stanowiska szefa Klubu PO?
Musiał to zrobić, choć afera była wyłącznie medialna. W polityce racja często nie ma znaczenia. Gdyby Tusk bronił Chlebowskiego, cały rząd utonąłby natychmiast. Tym bardziej że przecież nie wiedział, jak było naprawdę.
W 2013 roku został pan wiceministrem administracji i cyfryzacji, a więc spełniło się pana marzenie o stanowisku.
Wtedy już nie miałem na to ochoty, bo wybudowałem dom i chciałem w nim pomieszkać. Gdy Michał Boni zadzwonił do mnie z propozycją, bym wszedł do jego ministerstwa, w pierwszej chwili odmówiłem. Żona mnie wtedy przekonywała: przecież uważasz, że Donald Tusk jest premierem wszech czasów, nie powinieneś odmawiać! Potem w innej sprawie wezwał mnie, zresztą w moje urodziny, sam Tusk i ponowił tę propozycję. I tak to w dniu moich 60. urodzin przy lampce czerwonego wina przyjąłem propozycję premiera. Zostałem sekretarzem stanu, wiceministrem, zajmując się sprawami administracji. Dla wielu może to nic ekscytującego – nadzór nad wojewodami, administracją rządową, ale też np. sprawy mniejszości narodowych, klęsk żywiołowych. Mnie to jednak odpowiadało. Byłem w przeszłości samorządowcem, wiceprezydentem i prezydentem Wrocławia. Merytorycznie byłem więc przygotowany. Ale od spraw cyfryzacji trzymałem się z daleka, choć za jeden ze swoich największych sukcesów uważam coś z pogranicza: zorganizowanie i wdrożenie systemu powiadamiania ratunkowego, czyli numeru 112. Stało się to po latach niepowodzeń poprzednich ekip.
W tym samym roku odbył się pamiętny zjazd regionalny w Karpaczu, podczas którego Grzegorz Schetyna przegrał starcie z Jackiem Protasiewiczem. Pamięta pan?
Oczywiście. Mocno wspierałem Jacka. Napięcie od początku zjazdu było wielkie. Grzegorz Schetyna był pewien zwycięstwa, miał wtedy duże grono swoich zwolenników. Myśmy uważali, że spora ich część w głębi duszy sympatyzuje z Protasiewiczem, ale ze strachu lub wyrachowania nie ujawnią tego. Najważniejsze było więc zapewnienie maksymalnej dyskrecji w głosowaniu na przewodniczącego regionu. Wszedłem w skład komisji skrutacyjnej, by pilnować liczenia głosów i próbować zapewnić faktyczną tajność głosowania. Ściągnąłem z okolicznych szkół kilka kabin do głosowania, żeby to umożliwić.
I było tajne głosowanie?
Zwolennicy Schetyny nie pozwolili mi wnieść kabin na salę. Nie udało mi się przekonać przewodniczącego komisji skrutacyjnej, żeby każdy głosował w kabinie. W pierwszym głosowaniu wielu delegatów, naszych oponentów, pokazywało swój głos sąsiadom przed wrzuceniem do urny. Ale żaden z kandydatów na szefa regionu nie zdobył bezwzględnej większości głosów. Ogłoszono przerwę. Zwolennicy Schetyny zajęli kilka pokoi i bezczelnie „młotkowali" osoby, które ich zdaniem mogły zdradzić – krzyczeli, grozili itd. Z kolei ja w komisji skrutacyjnej naradzałem się z przewodniczącym, co robić. Przewodniczący był wstrząśnięty, że Grzegorz nie wygrał pierwszego głosowania. Uważał, że to my manipulowaliśmy przy głosowaniu. Zacząłem go przekonywać, że skoro nawzajem zarzucamy sobie zastraszanie delegatów i zmuszanie ich do określonego głosowania, to niech się zgodzi na te kabiny. On trochę oszołomiony powiedział, że musi z kimś to skonsultować, ale jego rozmówca nie odbierał i w pewnym momencie rzucił „rób, jak uważasz". Wpadłem na salę, zawołałem naszych ludzi, żeby wnieśli kabiny do głosowania, ludzie Schetyny oponowali, ale powiedziałem, że to jest dyspozycja przewodniczącego komisji skrutacyjnej. Wynik głosowania był tym razem jednoznaczny. Gdy każdy zagłosował tajnie, to dziesięcioma głosami wygrał Jacek Protasiewicz.
Ale potem wyszło na jaw, że niektórzy ludzie od was przekupywali delegatów obietnicami stanowisk delegatów.
Tak, niestety były takie dwa przypadki. Jestem przekonany, że była to prowokacja naszych oponentów. Został nagrany m.in. Michał Jaros. Choć mi się jego zachowanie nie podobało, to moim zdaniem, ale też zdaniem prokuratora, Michał nie złamał prawa.
Rozumiem, że Grzegorz Schetyna wiedział o pana roli na tamtej konwencji i nie mógł panu tego darować?
No tak. On tę klęskę przeżył potwornie. Podszedłem do niego po głosowaniu, bo chciałem mu pogratulować walki, ale zrezygnowałem, bo był w takim stanie, jakby zaraz miał dostać zawału. Ktoś powiedział do niego „to cześć", a Schetyna odparł mniej więcej tak: „Nie cześć, już nigdy z tobą nie będzie cześć, tu się wszystko skończyło, nie żyjesz". Był ewidentnie w szoku.
Żałuje pan, że musiał odejść z Platformy?
To jest nadal trochę moja partia. Często łapię się na tym, że rozmawiając z kimś, mówię: „my tak uważamy", a potem sobie przypominam, że już nie ma „my". Gdyby nie było przywódczej roli Grzegorza Schetyny, wróciłbym do PO. Choć Unia Europejskich Demokratów, której członkiem jestem, bardzo mi odpowiada. Jest taką namiastką Unii Wolności. Dziś już nie przeszkadza mi, że to mała partia, która być może nigdy nie będzie się liczyła w polityce. A z Grzegorzem wpadliśmy na siebie na 30-leciu „Gazety Wyborczej", po raz pierwszy od trzech lat. Powiedział do mnie: „Cześć, były platformersie". Odpowiedziałem, że były, ale może przyszły, jeżeli przywództwo się zmieni. „Nigdy do tego nie dojdzie" – rzucił Schetyna. Na co ja odparłem: „Ludzie tak długo nie żyją, a przynajmniej swoich funkcji tak długo nie piastują".
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Stanisław Huskowski – polityk i samorządowiec, prezydent Wrocławia (w latach 2001–2002), senator V kadencji (2004–2005), poseł na Sejm V, VI, VII i VIII kadencji (2005–2018), sekretarz stanu w Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji (2013–2015)
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95