Ale generał (w każdym razie na znanych mi zdjęciach i w programie telewizyjnym, o którym niżej) patrzy na redaktora tym samym obojętno-rybim spojrzeniem, którym patrzy na resztę świata. Jakkolwiek by się redaktor wdzięczył i zalecał, generał ani drgnie. Nawet na twarzach jego kolegów, dowódców i towarzyszy broni, jak Żukow, Rodion Malinowski czy Konstanty Rokossowski można było dojrzeć więcej śladów emocji („Czemu Rokossowski ma podniesioną brew? Bo się dziwi, że jest Polakiem")".
O ile rozumiem, skąd się wziął artykuł redaktora o generale na jego dziewięćdziesiąte urodziny, o tyle nie rozumiem powszechnego zdumienia czy nawet oburzenia. Redaktor oświadczał się już generałowi wielokrotnie, o tyle bezskutecznie, że nic nie wiadomo o tym, by ta miłość została kiedykolwiek odwzajemniona, a tym bardziej skonsumowana. W kwietniu 1992 roku, czyli gdy generał był niewiele starszy od obecnego redaktora, napisałam w bardzo dobrej, ale prawie już zapomnianej gazecie „Nowy Świat" artykuł „Spóźniona miłość na paryskim bruku", o tym, jak redaktor wprowadzał na paryskie salony generała, przedstawiając go, chwaląc go, występując z nim razem w telewizji, promując jego książkę, rzucając na szalę (jak zawsze zresztą) swój autorytet więźnia, intelektualisty, posła wolnej i niepodległej Polski, przyjaciela Cohn-Bendita, Papieża, Miłosza, e tutti frutti – a teraz i generała. W studio telewizyjnym redaktor miotał się, drobił, a pan go nawet nie pogłaskał i nie dał herbatnika. Tylko te zimne, rybie oczy.
Książka generała była okraszona rozmową z redaktorem, w której redaktor chwalił generała za wszystko, między innymi za to, że jego służby świetnie spenetrowały „Solidarność" i miały agentów nawet w „Tygodniku Mazowsze" (prekursorze „Gazety Wyborczej"). Gdy zwróciłam na to uwagę, podniosło się piekło. Najpierw krzyczano, że to zmyśliłam, więc rozesłałam (faksem – takie coś istniało 20 lat temu i było tak ważnym środkiem przekazu, że nawet redaktor Jerzy Giedroyc nadał to imię swojemu psu) kopię tej rozmowy. Książka wyszła po francusku i to na pozór uratowało redaktora od rozszarpania go na strzępy przez koleżanki z „Tygodnika Mazowsze", a później „Gazety Wyborczej". Wymuszono na tłumaczce (doskonałej zresztą) oświadczenie, że bardzo źle przetłumaczyła, bo miało być, że doskonała penetracja zaowocowała agentami w Regionie Mazowsze, a nie „Tygodniku Mazowsze". A redaktorzy Skalski i Rawicz palnęli artykuł, że tylko moja zła wola skłoniła mnie do dosłownego odczytania słowa „Tygodnik" jako „Tygodnik", podczas gdy każda uczciwa osoba zrozumiałaby, że pod słowem „Tygodnik" kryło się słowo „Region". I pomyśleć, że wszystko było już od ćwierćwiecza na powierzchni...
A piszę o tym między innymi, by pokazać, że miłość redaktora do generała nie zaczęła się wczoraj ani przedwczoraj. A jednym z kluczy do zrozumienia tej wielkiej, długotrwałej miłości może być książka bardzo popularna w naszej (redaktora i mojej) młodości, „Niebezpieczne związki" Choderlosa de Laclos. Szwarccharaktery tej XVIII-wiecznej powieści tym bardziej uwodzą, im bardziej ich zaloty nie są przyjmowane, prześcigają się w komplementach, podarkach i samoponiżaniu. Im bardziej markiza jest chłodna, tym bardziej oszalały z miłości jest hrabia (lub na odwrót). Połączenie tego klucza z syndromem sztokholmskim, czyli irracjonalnym i bardzo pozytywnym nastawieniem do swego prześladowcy, będącym, jak twierdzą freudyści, ratunkiem ego przed poczuciem zeszmacenia, jest dla mnie jedynym racjonalnym objaśnieniem irracjonalnej laurki redaktora dla generała.
PS. Podobno Leszek Miller powiedział w telewizji: „Gdyby Jan Paweł II żył, złożyłby życzenia Jaruzelskiemu". Nie wiem, co by zrobił Jan Paweł II, ale pan Miller otworzył tym zdaniem puszkę Pandory. Bo przecież: Gdyby Stalin żył... Gdyby Beria żył... Gdyby Ceausescu, Ulbricht, Andropow żyli... Ale dlaczego trzymać się tylko naszej części świata? Co by było, gdyby żył Idi Amin Dada (też generał), Mao Zedong, Mussolini, Khadafi czy Saddam Hussein. Ileż byłoby prestiżowych życzeń! Ale dlaczego trzymać się tylko naszych czasów? Pofantazjujmy: a gdyby tak Dzingis Chan żył....