Już kiedyś tak było. Tuż po zmianie ustroju Edward Gierek sprzedał niewyobrażalną dziś liczbę 1,3 miliona egzemplarzy wywiadu rzeki „Przerwana dekada" (który przeprowadził z nim Janusz Rolicki), a Jerzy Urban na 850 tysiącach swojego „Alfabetu" spisanego w dwa tygodnie (czego można się dowiedzieć z jego wydanej niedawno rozmowy z Martą Stremecką) zarobił niewyobrażalną w tamtych czasach sumę 120 tysięcy dolarów.
Wiąże się z tym zresztą cała seria anegdot. Jak to próbował handlować z Rosjanami, a w sprawie pomagali mu ówczesny prezydent Wojciech Jaruzelski i wciąż jeszcze I sekretarz KPZR Michaił Gorbaczow. Jak przez nieznajomość prawa omal nie został skazany w aferze alkoholowej albo jak wybrał się za pierwsze prawdziwe pieniądze na zakupy do Berlina, ale ponieważ był typowym produktem PRL, nie wpadło mu do głowy, że mógłby się zatrzymać w dobrym hotelu. W efekcie Urban wraz z żoną spali na podłodze u jakichś dalekich znajomych. A mówimy przecież o człowieku, który był jeszcze kilka miesięcy wcześniej jedną z najważniejszych osób w Polsce. Prezesem zarządzającego telewizją Radiokomitetu, strategiem Jaruzelskiego, wieloletnim rzecznikiem rządu. A mimo to nie uważał, że stać go na pokój opłacony „twardą walutą", jak to wtedy mawiano.
Duża część czytelników ulega złudzeniu, że politycy z czasów schyłku PRL byli lepsi od współczesnych
To właśnie podobne historyjki są siłą książki zatytułowanej po prostu „Jerzy Urban". Choć trzeba powiedzieć, że człowiek, który sam zamówił piosenkę na swój temat z refrenem „...a uszy miał ogromnie muskularne", odsłania sporo tajemnic tamtej władzy; dalece nie wszystkie. Nie jest zresztą szczególnie dociskany. Wszystko, co mówi, prowadząca wywiad Marta Stremecka bierze za dobrą monetę. Jako cynik Urban nie ma jednak szczególnych zahamowań i czasem po prostu uchyla kulis dla zabawy. Ale nawet gdyby uchylił kurtynę i powiedział wszystko, nie sądzę, by miało to jakiś szczególny wpływ na wysokość sprzedaży. Nie wydaje się, że polskich czytelników to bardzo interesuje. Oni chcą przede wszystkim anegdot, opowieści na temat PRL-owskiego glamouru, a nie prawdy o tamtym systemie.
Bestsellerowa laurka
Skąd to wiadomo? Świadczy o tym choćby spektakularny sukces książki Moniki Jaruzelskiej „Towarzyszka panienka", z której doprawdy trudno się czegoś nowego dowiedzieć nie tylko o kulisach władzy w PRL, ale nawet o najważniejszym polskim polityku lat 80. A mimo to wspomnienia córki generała od miesięcy utrzymują się na szczycie list bestsellerów. Nie znajdziemy tu ani nieznanych faktów ani błyskotliwych anegdot, bo Jaruzelska, choć dziennikarka, nie potrafi „pisać Urbanem". Owszem, jest tu kilka zabawnych historyjek o tym, jak naprawdę wyglądało życie PRL-owskiej władzy (bardzo, bardzo siermiężnie), garść informacji o rodzinie i znajomych (w tym zaskakujących, np. o sympatii, jaką Monika Jaruzelska darzy swojego kolegę ze studiów Rafała Ziemkiewicza).
Jeśli ktoś chce jednak dowiedzieć się, jaki naprawdę jest człowiek, który wprowadził stan wojenny, i co naprawdę myśli o nim jego córka, to srodze się zawiedzie. Nawet gdy Jaruzelska opowiada o latach 80. i z kontekstu da się wyczytać, że zdławienie „Solidarności" było dla niej ciosem, nie mówi o tym otwarcie. Można się tylko domyślić, że to m.in. z powodu reakcji swojego otoczenia na sytuację polityczną rok po maturze spędziła w domu. Dopiero potem zdała na studia, a wkrótce wyprowadziła się od rodziców. Książka jest napisana tak, by ani jednym słowem nie sprawić ojcu przykrości, choć, co ciekawe, matki autorka tak bardzo nie oszczędza. Otwarcie pisze o tym, że nie miała ochoty opiekować się jedynym dzieckiem, zajęta brylowaniem na salonach władzy i swoją naukową karierą. Jaruzelska sugeruje też, że matka, kobieta o efektownej urodzie, wpędziła ją w kompleksy, co jak na tę książkę jest zupełnie nadzwyczajne. Bo świat, jaki się z niej wyłania, choć szary, pokolorowany jest na różowo i prawie o nikim nie mówi się tu źle.