Sam swego czasu zbierałem widokówki z kolejnych miasteczek pretendujących do miana pępka kontynentu, aż do chwili, w której zdałem sobie sprawę, że ta kolekcja to kolejny inkubator melancholii: na zdjęciach niewielkich rynków – Suchowola, podwileńskie Purnušk?s, ukraiński Rachiw, Kremnica, Tállya – na wyłożonych kostką Bauma placykach wypiętrzały się, in the middle of nowhere, obeliski i piramidy. Wyglądało to jak wizje Boullée'a przykrojone do wyobraźni i budżetu miasteczka powiatowego. Tak kończy się wznoszenie pomników abstrakcjom.
Znacznie bardziej zajmujące niż punkty wytyczane łagodnymi łukami cyrkla są miejsca, gdzie pojawiają się największe napięcia, gdzie Europie – już nie powabnej córce Agenora, która urzekła Zeusa, lecz wilczycy – jeży się sierść. Między Podlasiem, Wilnem a Słowacją też nie brakuje uskoków tektonicznych i równin, gdzie toczyły się najważniejsze bitwy w dziejach świata, ale kto wie, czy prymat nie powinien jednak przypaść obszarowi, rozciągającemu się między trzytysięcznikami masywu Prokletije a doliną Driny?
Na raptem kilkusetkilometrowym obszarze zbiegają się (lub ciążą ku sobie) granice Serbii, Bośni, Czarnogóry, Albanii, Kosowa i Macedonii, docierają wpływy greckie, dalmackie i rumuńskie, ambicje włoskie i tureckie. Wieczne pogranicze, rywalizacja plemion tak „tutejszych", że bez imienia i szlaki prowadzące do Sarajeva, Vlorë, Dubrovnika i Salonik, którymi wędrują pieśniarze: nikt nie opisał dokonującej się między nimi przez wieki wymiany bardziej uczenie, niż Rigels Halili w opublikowanym przed kilkoma miesiącami w Warszawie traktacie, zatytułowanym „Naród i jego pieśni".
Na wzgórzu Mokra Gora, położonym na północnym zachodzie tego zjeżonego płata bałkańskiej sierści, mieszka od kilku lat największy chyba reżyser na półwyspie. Osiem lat temu przyjął w czarnogórskim monastyrze chrzest i imię XII-wiecznego serbskiego króla Nemanji, ale wikipedie i portale uparcie nazywają go muzułmańskim imieniem „Emir", chociaż po zakończeniu wojny domowej usiłuje wyrwać z siebie bośniackość pazurami. Nie jest to łatwe – rodzina Kusturiców mieszkała w Sarajewie od XVII wieku – więc też nosi go niczym niedźwiedzia: przyjmuje odznaczenia od Miedwiediewa, pisze, pije, łka, stawia na własny koszt repliki XIX-wiecznych karawanserajów, to znów cytuje Dostojewskiego i Michaela Moore'a, przy czym nieraz w ferworze dyskusji mieszają mu się cytaty. Nie da się ukryć: poeta w środku niepewnego wieku.
Tydzień temu rozpoczął zdjęcia do najnowszego filmu zatytułowanego „Mleczna Droga". Wiele lat temu zaczynał od nadmiaru: w jego filmach pieniły się rzeki, nie cichła strzelanina, a trąby, puzony, wystrzały, welony i wisielcy tworzyli kipiel, która skłoniła francuską filmoznawczynię do napisania uczonego dzieła „Le baroquisme d'Emir Kusturica" (anioły u Piotra i Pawła opuszczają nad nim z uśmiechem grube powieki). Teraz w najbardziej kamienistym z możliwych miejsc, w ruinach pamiętającej zastępy Czwartej Krucjaty twierdzy Sołotnik, z której został donżon i tuzin głazów, zagra w swoim filmie główną rolę: wdowca-mnicha, chrześcijańskiego Syzyfa, wspinającego się co rano w palącym słońcu na wzgórze. Co mu tam troska o kalendarz integracji, Schengen, a bodaj i Oskara? Raz jeszcze usiłuje opowiedzieć prawdziwie bałkańską historię.