To była moja, prywatna, choć nie całkiem konsekwentna geograficznie, Galicja; jakże bliska, ojczysta. Podziwiałem jej stare ryneczki, sypiące się podcienie domów, gotyckie i barokowe kościoły, strzelające w niebo granatowe topole i uginające się pod ciężarem kwiatów owocowe sady. Obok ruiny dworków, zamków, pałaców...
Świat dopełniony, takie miałem wrażenie, ale do czasu. Nie pamiętam kiedy, ale z pewnością w jakimś konkretnym momencie, w ową bukoliczną wizję krajobrazu dzieciństwa, powoli, ale konsekwentnie, zaczął wdzierać się niepokój, poczucie braku, a może nawet załamania krajobrazu. Przestrzeń wydawała się nie całkiem domknięta. To poczucie rosło, nabierało siły. Jakiś nagły przebłysk. Impresja. Zatrzymanie. Ściany niezrozumiałego budynku. Dziwne, pozbawione okien ruiny. Gmach bez kościelnych wież. Pusty, otoczony drutem kolczastym cmentarz. Albo jego dotkliwy brak. Brak czegoś, co być powinno, a wręcz razi nieistnieniem. Nie pamiętam, kto mnie oświecił. Najpierw Chagall, a potem Singer. A może odwrotnie? Powoli, a może z nagła, po ćwierci wieku trudno mi rozstrzygnąć, w jakim tempie zacząłem identyfikować naturę tego niepokoju.
Po latach na plan pierwszy wybijają się dwie refleksje; jak mało czasu potrzeba, by wymazać w ludzkiej pamięci sens wielkiej kultury. Moja idylliczna Galicja wegetowała ledwie trzydzieści kilka lat po Holokauście, a właściwie mimo Holokaustu. A po wtóre, jak łatwo było ukryć przed nami, dziećmi tamtej Polski, prawdziwą naturę świata, w którym było dane nam żyć. Jak łatwo było sprzedać zafałszowaną wizję kraju, z którego tożsamości wymazano istotne składniki, bo przecież Żydzi byli częścią tego kraju, tego krajobrazu przez setki lat. Najpierw przyjeżdżali jako kupcy, potem rzemieślnicy. Z czasem przejmowali pewne zawody i role społeczne; szewcy, karczmarze, gorzelnicy. Wokół ich warsztatów pojawiały się inne, w pobliżu osiedlali się ludzie, tworzono urzędy, budowano kościoły i szkoły.
Tym, co trzymało ich założycieli razem, była nie tylko religia. Ona była oczywiście rdzeniem żydowskiego świata. Wokół niej toczyło się życie, choć galicyjski judaizm przybierał różne formuły teologiczne, obyczajowe i estetyczne. To właśnie na dawnych polskich kresach narodził się chasydyzm, zaznaczyły się echa sabataizmu czy frankizmu. Ów żydowski świat rósł, pęczniał w oczach. Powstawały dwory cadyków; ulice zaludnili ludzie w czarnych chałatach i wielkich futrzanych czapach. Znakomici architekci budowali pierwsze murowane synagogi. Sławni rabini pisali mądre księgi. Z czasem rodziła się także literatura świecka.
Byli razem także po to, by się bronić, bo Galicja nie zawsze była przyjazna. W czasach Chmielnickiego przeszły pierwsze fale rzezi. Potem kolejne. Dlaczego ich mordowano? Bo byli zamożni, a przede wszystkim, bo byli inni. Czerń nie tolerowała innych. Gardziła odmiennością. Rozproszony początkowo żydowski świat w Galicji w końcu XIX wieku rozrósł się w wielonurtową rzekę. Z jednej strony szokował nagłą asymilacją; ludzie, którzy przez stulecia trzymali się własnej wiary, nagle decydowali się zasilić polskie, niemieckie czy ruskie społeczności. Z drugiej w owym cesarsko-królewskim dominium tworzyli najbardziej hermetyczną mniejszość, żyjącą w tym wielokolorowym świecie, niemal go nie zauważając. To ci, którzy trzymali się tradycji. Ich dzieje potraktowały najokrutniej.