Galicyjscy Żydzi, świat nieznany

Baranów Sandomierski, Bochnia, Nowe Brzesko, Nowy Korczyn, Nowy Wiśnicz, Dąbrowa Tarnowska, dziesiątki innych przystanków na mapie podkrakowskich peregrynacji od najmłodszych lat.

Publikacja: 03.08.2013 19:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa/ Rafał Guz

To była moja, prywatna, choć nie całkiem konsekwentna geograficznie, Galicja; jakże bliska, ojczysta. Podziwiałem jej stare ryneczki, sypiące się podcienie domów, gotyckie i barokowe kościoły, strzelające w niebo granatowe topole i uginające się pod ciężarem kwiatów owocowe sady. Obok ruiny dworków, zamków, pałaców...

Świat dopełniony, takie miałem wrażenie, ale do czasu. Nie pamiętam kiedy, ale z pewnością w jakimś konkretnym momencie, w ową bukoliczną wizję krajobrazu dzieciństwa, powoli, ale konsekwentnie, zaczął wdzierać się niepokój, poczucie braku, a może nawet załamania krajobrazu. Przestrzeń wydawała się nie całkiem domknięta. To poczucie rosło, nabierało siły. Jakiś nagły przebłysk. Impresja. Zatrzymanie. Ściany niezrozumiałego budynku. Dziwne, pozbawione okien ruiny. Gmach bez kościelnych wież. Pusty, otoczony drutem kolczastym cmentarz. Albo jego dotkliwy brak. Brak czegoś, co być powinno, a wręcz razi nieistnieniem. Nie pamiętam, kto mnie oświecił. Najpierw Chagall, a potem Singer. A może odwrotnie? Powoli, a może z nagła, po ćwierci wieku trudno mi rozstrzygnąć, w jakim tempie zacząłem identyfikować naturę tego niepokoju.

Po latach na plan pierwszy wybijają się dwie refleksje; jak mało czasu potrzeba, by wymazać w ludzkiej pamięci sens wielkiej kultury. Moja idylliczna Galicja wegetowała ledwie trzydzieści kilka lat po Holokauście, a właściwie mimo Holokaustu. A po wtóre, jak łatwo było ukryć przed nami, dziećmi tamtej Polski, prawdziwą naturę świata, w którym było dane nam żyć. Jak łatwo było sprzedać zafałszowaną wizję kraju, z którego tożsamości wymazano istotne składniki, bo przecież Żydzi byli częścią tego kraju, tego krajobrazu przez setki lat. Najpierw przyjeżdżali jako kupcy, potem rzemieślnicy. Z czasem przejmowali pewne zawody i role społeczne; szewcy, karczmarze, gorzelnicy. Wokół ich warsztatów pojawiały się inne, w pobliżu osiedlali się ludzie, tworzono urzędy, budowano kościoły i szkoły.

Tym, co trzymało ich założycieli razem, była nie tylko religia. Ona była oczywiście rdzeniem żydowskiego świata. Wokół niej toczyło się życie, choć galicyjski judaizm przybierał różne formuły teologiczne, obyczajowe i estetyczne. To właśnie na dawnych polskich kresach narodził się chasydyzm, zaznaczyły się echa sabataizmu czy frankizmu. Ów żydowski świat rósł, pęczniał w oczach. Powstawały dwory cadyków; ulice zaludnili ludzie w czarnych chałatach i wielkich futrzanych czapach. Znakomici architekci budowali pierwsze murowane synagogi. Sławni rabini pisali mądre księgi. Z czasem rodziła się także literatura świecka.

Byli razem także po to, by się bronić, bo Galicja nie zawsze była przyjazna. W czasach Chmielnickiego przeszły pierwsze fale rzezi. Potem kolejne. Dlaczego ich mordowano? Bo byli zamożni, a przede wszystkim, bo byli inni. Czerń nie tolerowała innych. Gardziła odmiennością. Rozproszony początkowo żydowski świat w Galicji w końcu XIX wieku rozrósł się w wielonurtową rzekę. Z jednej strony szokował nagłą asymilacją; ludzie, którzy przez stulecia trzymali się własnej wiary, nagle decydowali się zasilić polskie, niemieckie czy ruskie społeczności. Z drugiej w owym cesarsko-królewskim dominium tworzyli najbardziej hermetyczną mniejszość, żyjącą w tym wielokolorowym świecie, niemal go nie zauważając. To ci, którzy trzymali się tradycji. Ich dzieje potraktowały najokrutniej.

Z owego świata rodziły się mity. To niebywałe, jak mało o tym wiedzieliśmy, a właściwie wiemy do dziś. Coś tam ujawnił An-ski w „Dybuku", coś tam opisał Singer. Szolem Alejchem urodził przynajmniej mleczarza, Perec (skandal, że poznajemy go dopiero ostatnio) starał się być nowoczesny. Chagall (nie Galicja!!!) malował te mity do końca życia. Soutine się ich wstydził. Proszę mi wybaczyć tę karygodną wybiórczość. Wstyd mi, że o tym arcybogatym świecie piszę tak wyrywkowo. To jakbym chciał opowiedzieć o Polsce tylko na podstawie Sienkiewicza. Pal go sześć, nie był dla Żydów najłaskawszy.

Oczy otwarła mi wystawa i księga „Image before my eyes" wydana przez YIVO w latach 80. To kolekcja fotografii dokumentujących zamordowane uniwersum Żydów polskich, która objechała Amerykę i Europę; w Polsce doczekała się ekspozycji dzięki niezmordowanemu profesorowi Stanisławowi Waltosiowi w gościnnych murach Collegium Maius. Pracowałem jako wolontariusz przy tej wystawie przez cały okres ekspozycji. Napatrzyłem się więc, nawdychałem tego świata za wszystkie czasy. Odnalazłem ów klucz do domknięcia przestrzeni. Krajobraz odzyskał proporcje. Domknął się ontologicznie. Ale jest jeszcze coś, o czym powinienem napisać, a o czym pisać trudno. O winie. Trudno w naszym pokoleniu mieć poczucie winy za Holokaust. Nie żyliśmy wtedy, nie widzieliśmy zbrodni na własne oczy. Ale to pójście na łatwiznę. Bo wina jest dziedziczna. Dziedziczymy ją w obszarach pamięci. Jeśli jest coś takiego jak pamięć moralna, to tam tkwi nasza wina.

A czym jest? Wspomnieniem. Takim choćby jak to z Baranowa Sandomierskiego, które opowiadał bliski mi człowiek. Oto długo po tym, jak baranowskich Żydów wywieziono do Sobiboru, na drodze w jednej z okolicznych wiosek pojawił się wychudzony człowiek. Był Żydem, który ukrył się gdzieś, gdy likwidowano getto, i w tym ukryciu wytrzymał przynajmniej kilka miesięcy. Jednak głód, beznadzieja były silniejsze. Opuścił pewnego dnia kryjówkę i wyszedł na światło dzienne. To było oczywiście samobójstwo, bo w okolicy stacjonowali Niemcy. On się jednak nie bał. Rozpacz, determinacja były silniejsze. Szedł przez wieś, a zza płotów chłopskie dzieci rzucały w jego stronę kamienie i patyki, krzycząc: Icek, idź do Niemca Icek... Nikt nie podał mu ręki. Nikt go nie nakarmił. Szedł na śmierć wśród szyderstw bezrozumnych dzieci i milczących dorosłych. Kiedy o nim myślę, mam poczucie winy do dziś...

To była moja, prywatna, choć nie całkiem konsekwentna geograficznie, Galicja; jakże bliska, ojczysta. Podziwiałem jej stare ryneczki, sypiące się podcienie domów, gotyckie i barokowe kościoły, strzelające w niebo granatowe topole i uginające się pod ciężarem kwiatów owocowe sady. Obok ruiny dworków, zamków, pałaców...

Świat dopełniony, takie miałem wrażenie, ale do czasu. Nie pamiętam kiedy, ale z pewnością w jakimś konkretnym momencie, w ową bukoliczną wizję krajobrazu dzieciństwa, powoli, ale konsekwentnie, zaczął wdzierać się niepokój, poczucie braku, a może nawet załamania krajobrazu. Przestrzeń wydawała się nie całkiem domknięta. To poczucie rosło, nabierało siły. Jakiś nagły przebłysk. Impresja. Zatrzymanie. Ściany niezrozumiałego budynku. Dziwne, pozbawione okien ruiny. Gmach bez kościelnych wież. Pusty, otoczony drutem kolczastym cmentarz. Albo jego dotkliwy brak. Brak czegoś, co być powinno, a wręcz razi nieistnieniem. Nie pamiętam, kto mnie oświecił. Najpierw Chagall, a potem Singer. A może odwrotnie? Powoli, a może z nagła, po ćwierci wieku trudno mi rozstrzygnąć, w jakim tempie zacząłem identyfikować naturę tego niepokoju.

Pozostało 80% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą