Nie wolno kpić ze zbrodni

- W Gdańsku po nadejściu Armii Czerwonej zgwałcono chyba każdą kobietę. Postawienie upamiętniającego to bestialstwo pomnika mogłoby być wspólnym polsko-niemieckim projektem - mówi Andrzej Nowak, znawca Rosji, sowietolog

Publikacja: 25.10.2013 22:24

Nie wolno kpić ze zbrodni

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

Trybunał w Strasburgu orzekł, że z przyczyn formalnych nie może ocenić rosyjskiego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej. Uznał też, że Rosja nie dopuściła się poniżającego i nieludzkiego traktowania rodzin katyńskich. Jak ocenia pan tę decyzję?



Andrzej Nowak:

Prawdziwy powód takiego orzeczenia jest prosty. W niemałej części krajów, z których pochodzą sędziowie Trybunału, panuje strach przed Rosją. Na wyjaśnieniu zbrodni katyńskiej nikomu nie zależy na tyle, żeby psuć sobie przez nią stosunki z Putinem.



Trybunał uznał, że nie może ocenić decyzji rosyjskiej prokuratury, bo Rosja przyjęła Europejską Konwencję Praw Człowieka dopiero po rozpoczęciu śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej. Poza tym w 1940 roku nie było ani Trybunału, ani Konwencji Praw Człowieka. Te argumenty pana nie przekonują?



Nie jestem prawnikiem. Oceniam te argumenty tylko jako człowiek. Z tej perspektywy przypominają one gest umycia rąk. „To nie nasza sprawa". Trybunału norymberskiego też jeszcze nie było, kiedy Hitler zakładał obóz w Auschwitz. Nie było konwencji praw człowieka ani prawnej definicji ludobójstwa, kiedy ludobójstwo było dokonywane. Ten wyrok to bardzo smutny dzień dla Europy, a raczej dla wiary w sprawiedliwość, którą Europa dla wielu, zwłaszcza na wschodzie kontynentu, miała reprezentować.



A może nie chodzi o bieżącą politykę, tylko o różnice we wrażliwości historycznej? W Europie Zachodniej i w dużej części Europy Wschodniej komunizm nie jest potępiany tak jednoznacznie jak hitleryzm.



Te sprawy są ze sobą ściśle związane. Większość mieszkańców zachodniej Europy uważa Władimira Putina za może odrobinę egzotycznego przywódcę w miarę normalnego państwa. Jakoś umyka ich uwadze fakt, że rosyjski prezydent jest spadkobiercą zbrodniczego systemu, który doprowadził do śmierci większej liczby ludzi niż nazizm. Gdyby pamięć zbiorowa Europejczyków odzwierciedlała to, czym w rzeczywistości był komunizm i jakich zbrodni dopuściły się Czeka, OGPU, NKWD i KGB, to inny byłby również stosunek do Putina, który z tej linii służb się wywodzi i ludzi tych służb (KGB, obecnie FSB, a także dawne GRU) umocnił na szczytach elit politycznych państwa rosyjskiego – dziś zajmują oni od 30 do 40 procent najważniejszych stanowisk w Federacji Rosyjskiej.

W Polsce o tym wiemy i protestujemy, podczas gdy Europa Zachodnia raczej lekceważy zbrodnie komunistyczne. Co moglibyśmy zrobić, żeby zmienić stan świadomości na Zachodzie?

Nie zrobimy wiele, jeśli najpierw nie zmienimy stanu świadomości historycznej w Polsce. Dopóki sami nie zaczniemy rozumnie pielęgnować pamięci o ofiarach zbrodni komunistycznych, nasza troska o wiedzę historyczną Francuzów, Belgów czy Portugalczyków, którzy nigdy nie zaznali komunizmu, będzie niepoważna. W 2007 roku przeprowadzono jedyne jak dotąd w III Rzeczpospolitej profesjonalne badania socjologiczne na temat pamięci o zbrodni katyńskiej. Wyniki były zatrważające. W grupie najmłodszych respondentów, którzy kształcili się już po 1989 roku, 40 proc. nie wiedziało, kto kogo w Katyniu mordował. Niektórzy sądzili, że Polaków zabijali Niemcy, inni z kolei odpowiadali, że Polacy mordowali tam Żydów. Ci ludzie przez lata czerpali wiedzę z mediów, które w III RP przedstawiają zupełnie wykrzywiony obraz historii. Zasłyszeli coś o tym, że Polacy w czasie wojny mordowali Żydów, i z tym kojarzy im się dzisiaj Katyń.

Czekam na polskie, wspaniałe, porywające filmy o takich lotnikach jak Skalski czy Urbanowicz, o bitwie o Monte Cassino, o generale Maczku i jego wspaniałych czołgistach...

Myśli pan, że gdyby dziś przeprowadzić to badanie jeszcze raz, wyniki byłyby podobne?

Byłyby prawdopodobnie jeszcze gorsze. Do kin właśnie wchodzi film Juliusza Machulskiego „AmbaSSada", w którym postacie Hitlera czy Ribbentropa są przedstawione prześmiewczo. Można jeszcze zrozumieć, gdy takie filmy robią Amerykanie. Quentin Tarantino może kpić z Hitlera i nazizmu w „Bękartach wojny", bo USA nie doświadczyły okropieństw niemieckiej okupacji. W Polsce poruszamy się jednak w zupełnie innych realiach i kpiny ze zbrodni nie powinny być tak łatwo akceptowane.

W Europie Zachodniej też powstało wiele tego rodzaju produkcji. Choćby bardzo popularny w latach 80. i 90. brytyjski serial komediowy „Allo Allo", którego akcja była osadzona w okupowanej przez Niemców Francji.

Tak, ale w Europie Zachodniej takie filmy nie funkcjonowały w historycznej próżni, bo równocześnie powstawały również setki poważnych filmów dokumentalnych i fabularnych, które pokazywały prawdziwe realia wojny i okupacji. W Polsce po 1989 roku mamy inną sytuację. Mamy znikomą liczbę dobrych, poważnych filmów historycznych, a jednocześnie panuje u nas trend odchodzenia od faktów i zastępowania ich spreparowaną papką popkulturową, w której można pomieszać wszystko ze wszystkim. Weźmy przykład filmów o zbrodniach komunistycznych. Mieliśmy cały szereg produkcji, w których ten temat potraktowano bardzo lekko, jak chociażby „Pułkownik Kwiatkowski" Kutza. Jego akcja osadzona jest w czasach, w których komuniści zabili dziesiątki tysięcy polskich patriotów, ale widz się tego oczywiście nie dowie. Oprócz „Przesłuchania" Bugajskiego nie mamy wielu filmów, które pokazywałyby okres komunistyczny w uczciwy sposób. Zawsze można sięgnąć do zakłamanego do samego dna filmu Wajdy „Popiół i diament"...  Ta sytuacja dopiero nakłada się na ogromną nierównowagę narracji historycznej w Europie. Pielęgnowana jest pamięć o zbrodniach hitlerowskich Niemiec, a jednocześnie lekceważy się zbrodnie komunistyczne.

W Polsce jest jednak ostatnio trochę lepiej. Mieliśmy „Katyń" Wajdy, „Czarny Czwartek" Antoniego Krauzego o wydarzeniach grudniowych, filmy o księdzu Popiełuszce, o prymasie Wyszyńskim i o generale Auguście Fieldorfie „Nilu", a niedawno filmowcy w końcu wzięli na warsztat Powstanie Warszawskie.

To dobrze, że takie filmy powstają. Problem w tym, że największe polskie media prawie ich nie promują, a władze państwowe nie wspomagają ich twórców albo robią to w minimalnym wymiarze, bo wolą wspierać inną wersję historii: albo tę popkulturową, albo tę, którą nazywa się „krytyczną", a jest ona w istocie dzisiaj częścią przemysłu pogardy wobec polskości. Przecież najbardziej nagłośnioną produkcją historyczną w ostatnim czasie był nie wspaniały film Krauzego o Grudniu '70 czy film o „Nilu", ale histerycznie zakłamane „Pokłosie".

Mieliśmy ostatnio w Gdańsku happening z pomnikiem sowieckiego żołnierza gwałcącego kobietę.

Skoro państwo nie chce o niej przypominać, to sprawy w swoje ręce biorą obywatele. Bardzo ciekawa była reakcja rzecznika polskiego MSZ na ustawienie tej rzeźby, który nazwał je „działaniem pseudoartystycznym" i ogłosił, że jest mu przykro z powodu całego incydentu i że nie wpłynie on na relacje polsko-rosyjskie. Takie wypowiedzi zapierają dech w piersiach. Polskie władze zachowują się tak, jak gdyby nie było problemu, jak gdyby sowieccy żołnierze nie zgwałcili kilku milionów Niemek i kilkuset tysięcy Polek w setkach wsi i miast nie tylko na Pomorzu i Śląsku, które Armia Czerwona traktowała jak ziemie zdobyczne, ale również na Rzeszowszczyźnie czy na Mazowszu. Ta sprawa nigdy nie zaistniała w świadomości Polaków. Dopiero ostatnio pojawiła się gdzieś na marginesie w dobrym i ważnym filmie Wojciecha Smarzowskiego „Róża". Dopóki te tragedie nie zostaną upamiętnione, nasza pamięć będzie okaleczona.

Gdańsk byłby dobrym miejscem, żeby postawić taki pomnik na stałe?

Tak. W Gdańsku po nadejściu Armii Czerwonej zgwałcono chyba każdą kobietę. Postawienie takiego pomnika mogłoby być wspólnym polsko- -niemieckim projektem.

Rosjanie zawsze w takich przypadkach przypominają, że w czasie walk z Niemcami na polskich ziemiach zginęło 600 tys. żołnierzy Armii Czerwonej. Rosyjski ambasador twierdzi, że pomnik gdańskiego studenta uwłacza pamięci o nich.

O bohaterstwie żołnierzy Armii Czerwonej nie wolno rzecz jasna zapominać. Ta armia walczyła z Niemcami bardzo dzielnie i mówię to bez cienia ironii. Bohaterstwo jej żołnierzy doprowadziło do uwolnienia Polski od niemieckiego ludobójstwa. Choć nie przyniosło nam to wolności, to jednak trzeba ich poświęcenie docenić. Ale jeśli będziemy mówić tylko o jednym aspekcie tej historii, będzie to oznaczać, że żyjemy w kraju niesuwerennym.

Stanowisko rosyjskiego ambasadora podziela ogromna część rosyjskiego społeczeństwa. Większość Rosjan nie dopuszcza jakiejkolwiek krytyki Armii Czerwonej. Czy widzi pan jakąś szansę na to, że u naszych wschodnich sąsiadów kiedyś zmieni się stosunek do komunizmu?

Oczywiście, że jest na to szansa. Ale taka zmiana nie przyjdzie sama z siebie. Żeby cokolwiek się zmieniło w Rosji, musiałaby najpierw poszerzyć się strefa wolności. Od kilkunastu lat media elektroniczne pozostają pod całkowitą kontrolą władz. Ich przekaz jest bardzo spójny i konsekwentny. Powstają setki filmów dokumentalnych i fabularnych, w których sławi się czekistów i prezentuje się wizję historii, w której Armia Czerwona jest bez skazy.

Jest jakaś możliwość, żeby przełamać ten przekaz?

W tej chwili nie, bo jest on chroniony przepisami, zgodnie z którymi nie wolno krytykować Armii Czerwonej i jej bohaterskiej roli w czasie II wojny. Za złamanie ich można pójść do więzienia. Swoją drogą wprowadzono je za rządów prezydenta Miedwiediewa, którym część polskich mediów tak się kiedyś zachwycała. Każdy, kto napisze o gwałtach popełnianych przez czerwonoarmistów albo o roli, jaką Armia Czerwona odegrała w 1939 roku w Polsce, a rok później w państwach bałtyckich, musi się liczyć z surowymi konsekwencjami z więzieniem włącznie.

Gdzie w takim razie upatruje pan szans na zmianę? Przy obecnym układzie politycznym w Rosji nie ma przecież szans na zniesienie tych przepisów i zmiany w mediach.

W tej chwili rzeczywiście nie, ale to się może wkrótce zmienić. Dziś duża część Rosjan uważa, że autorytaryzm się sprawdza, bo panuje względny spokój i porządek, a państwo odzyskało dzięki niemu szacunek (oparty na strachu) na arenie międzynarodowej. To się za kilka czy kilkanaście lat zmieni. Rosjanie w końcu przekonają się, że system stworzony przez Putina nie daje im szans na rozwój i zaczną domagać się fundamentalnych zmian. Wtedy będzie można powoli zacząć przywracać wolną i uczciwą debatę historyczną, a Stowarzyszenie Memoriał i inne środowiska, których głos jest dziś dławiony, będą mogły zaistnieć na forum publicznym.

Dlaczego polskie władze tak jednoznacznie potępiły twórcę pomnika? Chodzi o bieżącą politykę i stosunki z Rosją czy o problemy z pamięcią historyczną?

O jedno i drugie. W myśleniu wielu polskich historyków cały czas obecne są kolonialne ograniczenia. Pamiętam, jak na radzie Wydziału Historycznego pewnego dostojnego uniwersytetu pewien niemniej dostojny profesor zaprotestował skutecznie przeciwko tytułowi jednej z prac doktorskich. Tytuł brzmiał „Zbrodnie Armii Czerwonej na ziemiach polskich w latach 1944–1945". Takie nastawienie blokuje przywracanie pamięci. Inny przykład to brak jakiejkolwiek formy upamiętnienia największej zbrodni popełnionej na Polakach za to tylko, że byli Polakami. Nie dokonali jej Niemcy, ale właśnie Sowieci. Chodzi o rozkaz ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRS Nikołaja Jeżowa z 11 sierpnia 1937 roku. W myśl tego rozkazu w ZSRS zamordowano 111 091 osób. To pięć razy więcej niż na podstawie rozkazu katyńskiego. Mniejszość polska w Związku Sowieckim została praktycznie unicestwiona. Zginął co drugi polski mężczyzna. Nie ma żadnego pomnika tych ofiar, żadnego filmu o ich tragedii. Mało kto w Polsce wie, że ona w ogóle miała miejsce.

Trwają prace nad wspólnym polsko-niemieckim podręcznikiem do historii. Sądzi pan, że dzięki niemu uda się zaszczepić u naszych zachodnich sąsiadów polską wrażliwość historyczną?

Podręcznik się jeszcze nie ukazał, więc trudno się wypowiadać na jego temat. Ale w dzisiejszych realiach podręczniki historyczne, choć oczywiście nie można ich lekceważyć, nie są najważniejszymi nośnikami pamięci historycznej. Na umysły młodych ludzi wpływa głównie popkultura. Dlatego tak ważny jest odpowiedni przekaz medialny i treści podawane w popularnych filmach. W Wielkiej Brytanii nawiązania do rodzimej literatury pojawiają się właściwie bez przerwy. U nas propozycja ponownego nakręcenia „Krzyżaków" została zduszona w zarodku. Nie powstają nowe ekranizacje „Lalki" ani żadnej innej wielkiej polskiej powieści. Nie sfilmowano żadnej książki Józefa Mackiewicza, a przecież wiele z nich to gotowe scenariusze na świetne filmy. Tę listę zaniechań można by ciągnąć w nieskończoność.

Czy to oznacza, że za pamięć historyczną nie ma dziś odpowiadać państwo, tylko dziennikarze i reżyserzy?

Rola państwa wciąż jest ogromna. Gdybyśmy mieli planowane od ośmiu lat Muzeum Historii Polski, bylibyśmy w innym miejscu debaty o pamięci. Państwo nie promuje też polskiej kultury i historii za granicą. Skutki są tragiczne. O „polskich obozach koncentracyjnych" piszą już nie tylko gazety w Izraelu czy USA, ale nawet u naszych najbliższych, nieskonfliktowanych z nami sąsiadów. Ostatnio tej zbitki użyli dziennikarze największego słowackiego dziennika „SME". W zamieszczonym na pierwszej stronie artykule o bohaterach słowackiego powstania narodowego w 1944 roku „polskim obozem" został nazwany obóz w Stutthofie, do którego Niemcy zesłali część słowackich powstańców.

Czy inne kraje naszego regionu lepiej sobie radzą z promowaniem własnej historii? Z kogo moglibyśmy brać przykład?

Chociażby z Czechów, którzy niedawno wyprodukowali film o swoim udziale w bitwie o Tobruk. Brała w niej udział jedna czeska kompania. Polacy mieli tam własną brygadę, a mimo to dotychczas nie mamy żadnego polskiego filmu na ten temat. Podobnie jest z bitwą o Anglię. Czesi nakręcili również wspaniały film o swoich lotnikach, których było wielokrotnie mniej niż polskich. Czekam na polskie, wspaniałe, porywające filmy o takich lotnikach jak Skalski czy Urbanowicz, o bitwie o Monte Cassino, o generale Maczku i jego wspaniałych czołgistach, na poważne, ale atrakcyjne zarazem filmy o roku 1920, na filmy o wspaniałej kulturze wolności Polaków w I Rzeczypospolitej, o romantycznym geniuszu Wielkiej Emigracji...

Andrzej Nowak jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i PAN, przez 18 lat był redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Arcana". Specjalizuje się w historii myśli politycznej Europy Wschodniej XIX i XX wieku

Trybunał w Strasburgu orzekł, że z przyczyn formalnych nie może ocenić rosyjskiego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej. Uznał też, że Rosja nie dopuściła się poniżającego i nieludzkiego traktowania rodzin katyńskich. Jak ocenia pan tę decyzję?

Andrzej Nowak:

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał