Ale jeszcze bardziej nie lubię terroryzowania przez niewielkie grupy miast, społeczności, narodów. A właśnie tego byłem świadkiem kilka dni temu przy okazji Marszu Niepodległości, który pewnie wbrew intencjom większości uczestników stał się polem bandyckich awantur.
Nie można o tym mówić inaczej. Wszelkie eufemizmy tylko zacierają obraz. W Warszawie, mieście, w którym mieszkam, 11 listopada doszło do aktu sterroryzowania mieszkańców milionowej stolicy przez rozbuchanych bandziorów. Nie wiem, ilu ich było, kilkuset, może tysiąc. Zaatakowali mieszkańców squatu. Podpalili instalację na placu Zbawiciela. Dopuścili się aktu agresji wobec Ambasady Rosyjskiej. Przeszli przez miasto jak burza, niszcząc, dewastując, budząc przerażenie. Nie będę tu pytał o to, co robiła policja. Pewnie mogła zrobić więcej. Jednak nie po jej stronie leży wina. Wszystkiemu, do czego doszło, winni są tylko i wyłącznie organizatorzy marszu. To oni biorą na siebie odpowiedzialność za wydarzenie, ludzi, których wyprowadzają na ulice, za ich zachowanie. Elementem tej odpowiedzialności jest wyobraźnia, świadomość tego, co się może zdarzyć. Jeśli nawet nie byli w złej wierze, jeśli nie zakładali burd i awantur ulicznych, to winni mieć świadomość, że może do nich dojść i – jeśli nie potrafili samodzielnie zabezpieczyć marszu – mogli się zdać na policję. Zachowali się odwrotnie. Nie chcieli obecności policji na marszu. Twierdzili, że sami sobie poradzą. Nie poradzili. Nie zapanowali nad hołotą. Dali jej pole do popisu. Efektem były zamieszki i zniszczenia. Ale efektem jest też kompromitacja organizatorów i środowisk, które stały za marszem. Kompromitacja, która wszystkich normalnych ludzi odstręcza od ich nazw i idei, które im przyświecają. Dlatego nie wierzę, że to początek faszyzmu. Środowiska, które stały za marszem, zafundowały sobie skuteczną antyreklamę. Przekonały, że za ich ideami nie stoi nic atrakcyjnego, a za parawanem haseł czai się zwykła burda.
To oczywiście niejedyna tego typu manifestacja we współczesnym świecie. Do podobnych dochodzi na porządku dziennym w wielu innych krajach. Pod równie absurdalnymi transparentami jak te warszawskie manifestuje się w Moskwie, Rzymie i Berlinie. Częściej niż w Warszawie płoną samochody na przedmieściach Paryża i Londynu. Brunatni, czarni i czerwoni chuligani terroryzują na równi Francuzów, Brytyjczyków i Rosjan. Czy są groźni? Czy za ich akcjami czai się jakieś istotne niebezpieczeństwo dla demokracji, wolności, światowego pokoju? Mimo że jednoznaczna odpowiedź jest niemożliwa, nie jestem czarnym pesymistą. Po tych, co podpalali przedmieścia Londynu w 2011 r., nie zostało nic prócz kilku sądowych wyroków. Nie potrafili się zorganizować manifestanci z przedmieść Paryża i Sztokholmu. Zadymiarze z Aten też nie weszli na dobre do świata wielkiej polityki. Można z pewnym prawdopodobieństwem powiedzieć, że nawet jeśli współczesna demokracja – w imię wolności – otwiera pole ulicznym ekstremizmom, inna wolność, wolność słowa i obrazu, jest jej potężnym sprzymierzeńcem. Pokazanie brutalności i ekstremizmów działa na społeczeństwa jak wiadro zimnej wody. Włącza się mechanizm obronny. To przekonanie, że nie można podpisywać się pod akcjami, których estetyką jest chuligaństwo i bandytyzm. Ukazanie w całej rozciągłości zła odstręcza ludzi od tych, którzy się nim posługują. Nienawiść, agresja, brutalność nie są estetycznie akceptowalne. Demokracja właśnie w ten sposób się broni.
Odwrotnie, uliczny ekstremizm potrafi zwyciężyć tam, gdzie nie ma demokracji, nie ma wolnych mediów, nie ma pełnego obrazu wydarzeń, gdzie ludzie potrafią uwierzyć, że ulica oferuje lepsze rozwiązanie. Tak było w Polsce lat 80. Tak było w bloku sowieckim jesienią 1989 roku. Tak było w Tunisie, Trypolisie i na placu Tahrir. Ulica skutecznie walczyła z systemem, bo media ignorowały to, co się dzieje na ulicy, bądź pokazywały fałszywy wizerunek wydarzeń. Tak do dziś jest jeszcze w kilku miejscach na świecie, choćby w Iranie, ale właściwym słowem na określenie perspektywy czasowej takiego stanu jest określenie „na razie". Systemowe oszustwo to taktyka dziś już praktycznie niemożliwa; komputer, Internet, komórka zrewolucjonizowały świat. Uwolniły informację, dzięki czemu zinstytucjonalizowane kłamstwo jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Dlatego padną ostatnie dyktatury. Skończy się epoka totalnej manipulacji. Czy zniknie zagrożenie faszyzmem? Oczywiście nie, ale będziemy mocniejsi w swoich pozycjach obronnych. Bo mogąc pokazać zło w całej jego naturze, mogąc je nazwać, dopowiedzieć, ochronimy ludzi przed jego fałszywym urokiem. Zło bywa atrakcyjne tylko wtedy, kiedy stroi się w piórka dobrej sprawy. Dziś nałożenie takiego kostiumu jest niemal niemożliwe. Dlatego mam prawo być optymistą. Mam prawo wierzyć, że zbydlęcenie to społeczny atawizm, nie norma, że takie wydarzenia jak w Warszawie to tylko chwilowy defekt demokracji, a nie jej postępująca erozja. Mam prawo wierzyć, że demokracja jest mocniejsza od faszyzmu.