Dla miejscowych – jak się zaraz miałem przekonać – nie był żadną przeszkodą. W drodze do Kijowa cały czas pytałem sam siebie, jak tam jest. Byłem też przekonany, że wysłannicy polskich mediów przesadzają, kiedy mówią o wielkim przebudzeniu, a tym bardziej o rewolucji.
Moje zdziwienie wywołał już slalom, jaki między barykadami, zamkniętymi ulicami i beczkami pełniącymi role strajkowych piecyków musiał wykonać wiozący mnie miejscowy taksówkarz. Kijowskie ulice może nie wrzały, ale były pełne napięcia i emocji. Czasem widocznych tylko u ciekawskich, choć tych było stosunkowo mało. Przeważali raczej zmęczeni ciężkim życiem i liczący na realne zmiany ludzie. Tylko połowa to mieszkańcy Kijowa, reszta przybyła z całej Ukrainy.
Zaskakujący był dla mnie ogólny spokój. Mimo wcześniejszego pałowania nie czuło się ani grama nienawiści czy chęci odwetu. Liderzy opozycji wspólnie potrafili bardzo zręcznie „zarządzać tłumem", a ochroniarze ochotnicy pomagali wskazywać drogę.
Na Majdanie, w drodze do którego trzeba było się przedrzeć przez jedno z „okienek" w prowizorycznej barykadzie ułożonej z dykty, ławek i części słynnej świątecznej choinki, która stała się iskrą wzniecającą ogień zmian, każdy zziębnięty protestujący mógł liczyć na darmową herbatę.
W ogóle to, co odróżnia te protesty od pomarańczowej rewolucji sprzed dziewięciu lat, to po pierwsze, brak tamtych pieśni czy haseł (choć występy zespołów rozgrzewają tłum nawet w nocy!), a po drugie, bardzo duża grupa młodych ludzi. Często bardzo młodych, którzy wtedy chodzili jeszcze do podstawówki. Oni to już bez wątpienia zaczyn nowej Ukrainy. Nowego społeczeństwa bez kompleksów, za to z otwartymi umysłami.