Nie byłam poprawnym hipisem

Babcia pisała do mojej mamy, że są kłopoty z jedzeniem. Dziadek hodował na strychu gołębie, więc im zawdzięczam przetrwanie. Wiem, że zabrzmi to upiornie, ale rosół w tamtych czasach był robiony właśnie z gołębi.

Aktualizacja: 08.02.2014 00:38 Publikacja: 08.02.2014 00:36

Pani tata, Tadeusz Żychiewicz, był wybitnym publicystą „Tygodnika Powszechnego", autorem wielu książek religijnych, m.in. o świętym Ignacym Loyoli i św. Franciszku. Która z tych z tradycji – jezuicka czy franciszkańska – była pani ojcu bliższa?

Martyna Jakubowicz, muzyk, wokalistka:

Hm, jezuici to żołnierze, franciszkanie to prostota i poszanowanie tego, co żyje i co nas otacza. To w wielkim uproszczeniu. Nie jestem teologiem, więc nie czuję się na siłach odpowiadać na tak postawione pytanie. Rozumiem, że chce pan przybliżyć chociaż troszkę postać mojego ojca. Posłużę się więc cytatem z wypowiedzi człowieka mądrego. Otóż  ks. Boniecki w swoim artykule opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym" w 2012 roku tak pisze o książce ks. Krzysztofa Stępniaka: „»W poszukiwaniu Kościoła idealnego. Życie i dzieło Tadeusza Żychiewicza«. Znakomita to monografia: obiektywna, a jednocześnie prześwietlona osobistym zachwytem. Żychiewicz, którego zresztą nigdy nie spotkał, kojarzy się autorowi z Tertulianem. Tertuliana – pisze ks. Stępniak – fascynowała Biblia, której stał się wybitnym egzegetą. Był propagatorem wiary wśród tych, którzy jej poszukują. I wreszcie: »Nie był bezkrytyczny: ostrze swej ironii kierował również przeciw Kościołowi, w którym dostrzegał zbyt wiele kompromisów czy bogactwa«"...



To Tertulian, a pani ojciec?



Słowa te spokojnie można odnieść do Żychiewicza – twierdzi ks. Boniecki. I dalej pisze tak: „Monografia przeszła niemal bez echa. Niestety, także książki Tadeusza Żychiewicza nie są wznawiane. Niestety, bo ich język, styl i forma nie znajdują sobie równych w całym ówczesnym świecie. Myślę, że gdyby Tadeusz pisał po angielsku albo po francusku, gdyby mieszkał w którymś z zachodnich krajów, a nie w PRL, dziś byłby tak znany jak C.S. Lewis czy inni niestarzejący się autorzy".

A jaki był prywatnie?

Patrzyłam na człowieka, a nie na osobę publiczną. Był pokomplikowany, tak jak świat, o którym mówił, że taki jest. I próbował rozwiązywać także swoje węzły – nie tylko te, o których pisał. Jego bezkompromisowość nie ułatwiała mu życia. Pamiętam takie popołudnie: siedział przy stole i coś dłubał, a ja leżałam na tapczanie na miejscu jego drzemek popołudniowych. Patrzyłam na meblościankę stojącą naprzeciw. Były tam różne skarby: kamienie, modeliki, wydmuszki bożonarodzeniowe, które robił, papiery, książki. Na jednej półce siedziała jego ulubiona maskotka. Małpka ze szklanymi oczami. Przykuła mój wzrok. Pamiętam, pomyślałam sobie, że ta małpka troszkę jest podobna do ojca. I wtedy usłyszałam, jak mówi: „to ja jestem taką smutną małpką". Świat go martwił i ludzie go martwili. Walczył ze sobą, z nami i z rzeczywistością. Wszystko w słusznej sprawie. Więc myślę, że trochę był żołnierzem.

Czy miał jakieś pozazawodowe pasje?

Bardzo chciał być pilotem i konstruktorem. Szczególnie lubił samoloty dwupłatowe. Sklejał te modeliki z dużym samozaparciem. Miał też archiwum zdjęć lotniczych. W domu było pełno zwierzaków. A to patyczaki, a to żuki, a to rybki, a to traszki. I te wyprawy po ptasie gniazda i ptasie jajka. Jajka oprawiał w pudełka z szybką. Można je było podziwiać. Cała wielka szuflada kolorowych ptasich jajek. Wszystkie pudełka dokładnie opisane. Zbierał też numizmaty, fascynowały go kamienie. Szlifował je i kolekcjonował. Myślę, że pragnął poukładanego, ułożonego według własnej miary, spokojnego życia.

Wspominała pani, że wojenne czasy ojca były owiane tajemnicą. Powie pani coś więcej?

Nie ma wielu tajemnic, a jeśli takowe były, to zostały zabrane do lepszego świata. Nie jesteśmy w stanie być w głowie drugiego człowieka i to samo w sobie tworzy tajemnicę – na szczęście. Mój ojciec urodził się w Bratkowicach na Ukrainie, a wojnę spędził we Lwowie. Sądzę, że wszystko, co przeżył w tamtych czasach, nadwerężyło jego wizję rzeczywistości idealnej czy może rozumnej. Znając jego talenty manualne, myślę, że zajmował się też wyrabianiem dokumentów dla AK. Ze Lwowa wyjechał w 1944 roku, kiedy wkroczyli bolszewicy. Ukrywał swoją przynależność do AK. Jak powiedział w rozmowie z Adamem Michnikiem w 1992 roku – „wsypał mnie taki niby kurier z Krakowa, pseudonim Jeleń"...

I?

Po zdradzie „Jelenia", czy jak tam on się zwał, było ciężko. Nie mógł realizować swoich planów życiowych. W 1947 roku objęła go amnestia, ale lęk pozostał. Sądzę, że dla każdego wrażliwego człowieka wojna jest piekłem nie do zniesienia i nie do zrozumienia. Trudno ten czas pojąć, zapomnieć o nim i przejść nad nim do zwykłych, codziennych spraw. Czasem miałam uczucie, że moi rodzice zostali w tamtych czasach – a raczej jakaś ich część tam została. To tak jakby żyć w dwóch równoległych wymiarach, a raczej w przeszłości i teraźniejszości jednocześnie. Urodziłam się w 1955 roku. Józef Stalin zmarł w 1953. Jego śmierć była ulgą dla milionów, ale zaszczepiona bezkarność władzy trwała, jak wiemy, dużo dłużej. Dlatego też nie przypominam sobie, aby moi rodzice prowadzili w naszej obecności rozmowy na temat tego, co robił mój ojciec w czasie wojny. Po prostu nie było to bezpieczne.

Czas pani urodzin opisuje „Autobiografia" Perfectu: „Wiatr odnowy wiał, darowano resztę kar/ Znów się można było śmiać/ W kawiarniany gwar/ Jak tornado jazz się wdarł/ I ja też chciałem grać". Jak pani zapamiętała swoje dzieciństwo w czasach, które dziś są przedmiotem historycznego sporu?

Do 1960 roku mieszkałam w Katowicach z moimi dziadkami. Dziadkowie nigdy nie narzekali. I nigdy przy dzieciach nie rozmawiało się ani o wojnie, ani o polityce. Tylko Szymonowa, która wyszła po wysiedleniu razem z dziadkami z majątku w Gałęzewicach, czasem podczas obierania ziemniaków, dla zabicia czasu, snuła opowieści o tym, co było przed wojną i jak wyglądała okupacja. Nie pamiętam wiele z tych opowieści. Nie rozumiałam też wiele. Pamiętam opowieść o płonącym podczas Powstania Warszawskiego zakładzie psychiatrycznym, z którego nie mogli uwolnić się zamknięci w nim ludzie. I o tym, jak oficer w białych rękawiczkach dobijał rannych powstańców. Jedno jest pewne. Moja babcia po wojnie nie tolerowała mowy niemieckiej. Dziadek mówił biegle po niemiecku. Po wojnie zdarzało się, że ktoś z Niemiec przyjechał w odwiedziny. Babcia wychodziła do innego pokoju. Obwiniała wszystkich Niemców za II wojnę światową i za to, co zrobili Warszawie i warszawiakom podczas powstania. Była świadkiem takich okropności, że brzmienie języka niemieckiego było dla niej nie do zniesienia.

A jaki wtedy był Śląsk?

Smutny. Wyczuwałam smędzący się po kątach smutek i beznadziejność, jednak byłam dzieckiem i dla mnie życie toczyło się całkiem normalnie. Tamten świat był jedynie zlepkiem obrazów i doznań. Dobrze zapamiętałam święta państwowe i przemówienia nadawane przez uliczne megafony. Pamiętam też, oczywiście, orkiestry dęte, górnicze. To była frajda. Niezależnie od okazji – czy wesele, czy pogrzeb. Górnicy w czapkach z kolorowymi piórami. Pamiętam wejście do budynku Polskiego Radia na Ligonia. Lubiłam przez okno obserwować, jak ludzie tam wchodzą i stamtąd wychodzą. Nie sądziłam wtedy, że i ja kiedyś będę chodzić po tych schodach. Często siedziałam na małym balkoniku od strony podwórka. Fascynowała mnie różnorodność kamienic i dachów.

Czym zajmował się dziadek?

Przed wojną był biznesmenem i dość zamożnym człowiekiem. Pozostał mu sznyt i poznańska dyscyplina. Miał mały warsztat tkacki w podwórku. Dwie pracownice tkały w nim materiały dla Cepelii. Dziadek był także międzynarodowym sędzią szachowym. Był człowiekiem zdyscyplinowanym i ta dyscyplina pomagała utrzymać rodzinę. Babcia pisała do mojej mamy, że są kłopoty z jedzeniem, bo sprzedawane ziemniaki są zgniłe i jest problem z warzywami. Dziadek hodował na strychu gołębie, więc im zawdzięczam przetrwanie. Wiem, że zabrzmi to upiornie, ale rosół w tych czasach był robiony właśnie z gołębi. Chodziłam z babcią na plac Kościuszki na zakupy. Pamiętam Ślązaczki w długich spódnicach, chustach i serdakach. Włosy miały zapięte w „koronę". Marynia, która przychodziła gotować moim dziadkom, miała warkocze do samej ziemi, a może nawet dłuższe.  Po śląski żurek chodziłyśmy z babcią do piwnicy mieszczącej się w kamienicy obok. Tam żurek był mieszany wielką chochlą w kadzi i lany do metalowej, srebrnej kanki.

Czy kontestowała pani poglądy rodziców? Stąd się wziął blues i rock?

Sądzę, że wiele przesady jest w twierdzeniu, że byłam czy jestem osobą niezwykle zbuntowaną. Po prostu nie jestem konformistką. Nie lubię się zapisywać do organizacji i przyjmować za swoje ideologii. Nie lubię nadmiernego zgiełku – chyba że w muzyce. Nie lubię gier, więc polityk byłby ze mnie marny. Walę prawdę prosto z mostu, a to przysparza wrogów. Mam trudny, nieprzysiadalny charakter. Jestem niecierpliwa, uparta i szybko się złoszczę. Potrafię się zagubić w gąszczu, jakim bywa świat, życie i czuję się wtedy jak małe dziecko. Ogarnia mnie często bezsilność, kiedy patrzę na to, co wyprawiamy. Klnę jak szewc. Widzę czasem zbyt ostro, a czasem widzę to, czego inni nie dostrzegają. To męczące. Takie widzenie szybko i do przodu. Mój facet mówi – nic nie mów, bo za chwilę to się stanie. Więc staram się nie mówić. I jeszcze ta moja azjatycka duma. To chyba po ormiańskich przodkach. Mama mojego ojca była Ormianką. Była wykształcona. Mój ojciec mówił, że wszystko jej zawdzięcza. Zmarła w sile wieku. ?Wracając do śpiewania. To, że śpiewam, nie ma nic wspólnego z buntem przeciwko rodzicom, choć pewnie chcieli, żebym w życiu zajęła się czymś innym. Blues i rock czy jakikolwiek inny gatunek muzyczny, z którego składa się moje śpiewanie, to sposób wypowiedzi i fascynacja.

Jednak poszła pani inną drogą niż rodzice. Czy nie ma w tym jednak buntu?

Czas płynie, życie się zmienia. Moi rodzice byli inaczej wychowywani, w czasach, kiedy ojca całowało się w rękę. Taki był obyczaj. Ludzie byli twardzi, bo czasy były twarde. Potem przyszła wojna. Komuna nie sprzyjała  niczemu. Tymczasem dzieci wymagają czasu i cierpliwości. Dzieci ludzi nadwrażliwych nie będą miały konstrukcji prostego walca. Nie zniweluje się ich osobowości szablonem. Moi rodzice byli dobrymi ludźmi, ale czasem wyolbrzymiali problem albo nie mieli cierpliwości i siły, żeby się z nim zmierzyć. Myślę, że czasem czuli się bezsilni, bo nie potrafili do nas dotrzeć. Ale kij ma dwa końce. Z rodzicami też mamy problemy.

Konflikt pokoleń?

Nie, opowieści o konflikcie pokoleń są dla mnie zawsze niejasne. Jesteśmy do rodziców podobni, tylko różni nas czas i doświadczenia. Dla dzieci wiele rzeczy jest nie do ogarnięcia. Niezrozumienie budzi strach, a strach – agresję. Buntujemy się, bo coś jest dla nas niezrozumiałe i dolegliwe. Trzeba dzieciom tłumaczyć. Potem i tak życie jest najlepszym nauczycielem i wszystko się wyrównuje. Młodzi czy starzy musimy w końcu odpowiedzieć sobie na podobne pytania. Szkoda tylko czasu straconego na konflikty. Problem polega na tym, że nie zawsze wszystkie sprawy da się załatwić rozmową. Umiejętność rozmowy to duża sztuka. Nie jestem w tym mistrzem. Mój ojciec pisał i to była jego rozmowa. Ja śpiewam piosenki i to jest moja rozmowa.

Środowisko hipisowskie było w Krakowie niezwykle silne, na Śląsku też. A jak pani w nie weszła? Jak się w nim czuła?

W żadne środowisko nie wchodziłam, bo miałam 16 lat. Znałam z widzenia różnych hipisów, bo bywaliśmy czasem w tych samych miejscach – na wernisażach, wystawach, happeningach, spektaklach teatralnych, koncertach. Ale gdy hipisi siedzieli pod pomnikiem Mickiewicza, ja spędzałam czas w kawiarni i piłam herbatę. Chwilę później zrobiłam się mniej pokorna. Ubierałam się dziwacznie i nosiłam chlebak z pacyfką. Byłam dość samotna, a bycie w grupie jest nęcące. Ale pułapka polega na tym, że jak wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one. Nie byłam poprawnym hipisem. Nie jeździłam na zloty, nie brałam LSD nie uprawiałam seksu, jak leci.

Wraca pani do tamtych lat?

Czasem wracam do „Hair" Milosa Formana. Tam jest ten klimat, o który chodzi. Hipisi kontestowali. „Rób miłość, nie wojnę". Uważa pan, że teraz nie ma miejsca na taki bunt? Bo ja myślę, że jest. Poza tym to lata mojej młodości. Do tego zawsze się wraca z sentymentem. Był też mroczny aspekt tamtych lat. Mówię tu o narkotykach. Ludzie uwierzyli w moc chemii.  Prorok „ruchu" Timothy Leary chciał, aby LSD  zmieniło świat.

A pani?

Wybór drogi oświecenia poprzez narkotyki raczej się nie sprawdził. Trudno mi powiedzieć, bo nie mam doświadczeń w tej dziedzinie.

Czy przed debiutem w 1979 r. czuła pani, że nowe pokolenie dochodzi do głosu?

W 1979 roku trudno jeszcze było mówić o przełomie. Mocna muzyka grana była w piwnicach i salach prób. Ja miałam próby w mieszkaniach prywatnych. Mój basista wpinał bas do radia Meluzyna i się grało. Przełom przyniósł dopiero Jarocin. Zespoły, które tam występowały, były ważne dla pokolenia, a boom rockowy i punkowy nastąpił, bo ludziom było to potrzebne w ówczesnej beznadziei. Wszyscy chyba mamy sentyment do Maanamu, Perfectu czy Brygady Kryzys. Pamiętamy tę pełną emocji atmosferę na koncertach. Ale dla mnie ważni byli też tacy artyści, jak Niemen, Grechuta, Demarczyk i wielu innych, którzy nie uczestniczyli w jarocińskiej burzy.

Na pani pierwszej płycie zagrała cała czołówka rocka i bluesa. Jak żyło to wspaniałe towarzystwo?

TSA żyło intensywnie. Krzak też sporo koncertował, więc żył intensywnie. Dużo koncertów, pełne hale widowiskowe. Życie w hotelach. Poza trasami koncertowymi muzycy żyli tak jak wszyscy w Polsce. Często klepało się biedę. To był inny czas. Bez niezdrowej konkurencyjności, bez celebrytów i „Pudelka". Było biednie, ale wesoło. Trzeba było grać szczerze, bo fani rocka czy bluesa nie lubili nieszczerości. Skiba żył intensywnie i dlatego odszedł.

Powiedzmy, jaka była geneza „Domów z betonu". Ta piosenka obrosła legendą.

To strasznie poważne pytanie. Nie pasuje do prostej piosenki. Trafiła w swój czas, ale teraz okazuje się, że jej czas nie minął. To dziwne. Życie jest dziwne.

„I ching" to swoiste opus magnum środowiska rockowego na początku lat 80. Sesja bez precedensu. Byliście świadomi znaczenia albumu, jaki tworzyliście?

Myślę, że najlepiej by opowiedział o tej sesji Hołdys. Ludzie się zebrali i grali ze sobą. Nic nie było wcześniej przygotowywane. Taki całkowity spontan. Myślę, że dla niektórych to był ważny moment. Myślę tu na przykład o Wojtku Waglewskim. To chyba była dla niego sesja przełomowa. Może wtedy narodził się jako lider, muzyk, który uwierzył w siebie, by założyć Voo Voo. Muszę też powiedzieć, że to była męska sesja. Byłam jedyną kobietą w tym towarzystwie i przyszłam do studia jedynie zaśpiewać. Nie uczestniczyłam w pracy codziennej. Myślę, że dobrze się bawili, i czasem mam uczucie, że niespodziewanie, niezależnie od woli pewne dźwięki udało się zagrać kosmicznie. Ta płyta nigdy się nie zestarzeje.

Jak pani przeżywała „Rockowisko '83", gdzie doszło do pożegnania Andrzeja Nowaka z TSA, a w chwilę potem wystąpił w pani zespole?

Czułam się do kitu. Nowak był własnością fanów TSA. Uważali, że Andrzej odszedł z mojego powodu, a prawda jest taka, że z tą decyzją nie miałam nic wspólnego. Nie grałam heavy metalu, więc byłam w trudnej sytuacji, stojąc naprzeciw wściekłych ludzi. Do tego wszystkiego na scenie pojawił się też Paweł Ostafil w masce nurka i płetwach i w tym przebraniu grał na harmonijce ustnej. Doprowadził metali do szału. Teraz się śmieję, ale wtedy do śmiechu mi nie było. Jedynie Zbyszek Hołdys mnie postawił do pionu. Mówię o pozytywnym wsparciu. Mam do dziś liścik od niego, jaki do mnie wtedy napisał.

Weszła pani z dużą energią w lata 90., była pani dobrym duchem młodszych wykonawców, menedżerem. Co dały te doświadczenia? Satysfakcję czy rozczarowanie?

Te doświadczenia pomagają mi w tej chwili. Mogę lepiej decydować o moich sprawach zawodowych. Praca menedżera jest upierdliwa, ale jeśli coś się udaje, to duża satysfakcja. Mam satysfakcję z płyty „Cztery", chyba pierwszej Złotej Płyty Raz, Dwa, Trzy, którą miałam przyjemność z nimi zrobić. Cieszyły mnie tez sukcesy Illusion. Prawda jest taka, że moim zadaniem jest śpiewanie piosenek. Robię to dla moich fanów z wielką przyjemnością i zapałem. I mam nadzieję, że tak pozostanie. Menedżer powinien także dobrze liczyć pieniądze. Ja z matematyki miałam trójkę. I zresztą nie mam szczęścia do pieniędzy. Nie przyjaźnię się z Midasem.

Czy wyjazd w góry, na Dolny Śląsk, to była próba emigracji wewnętrznej czy zasłużony odpoczynek?

Jedno i drugie, a właściwie ratowałam zdrowie. Otwarcie klubu we Wrocławiu było złą decyzją. Pomimo sukcesu, jaki klub odniósł – nie mówię tu o sukcesie finansowym, tylko środowiskowym – byłam często stawiana w sytuacjach bez rozsądnego wyjścia. Interesy to nie mój świat, a działanie wbrew sobie nie jest dobre. Zrobiłam coś fajnego dla ludzi, tylko cena, którą za to zapłaciłam, była zbyt wygórowana. Na kilku osobach się zawiodłam. Jednak trzeba ludziom wybaczać, nawet jeśli działają ze złą intencją. Tak uważam. Wierzę, że dobra energia wraca do nas w dobry sposób, a zła wraca i robi złe rzeczy. Dlatego trzeba uważać. Nie będę dokarmiać złych energii przez poświęcanie im czasu.

Jak się pani czuje na wsi?

Wieś daje spokój, ale nie leniuchuję. Mam sporo obowiązków. Praca w ogrodzie wymaga siły i umiejętności. Zawsze jest coś do roboty. Kocham przestrzeń i naturę. Kiedy przychodzi czas odpoczynku, szczególnie kiedy jest ciepło, to proszę mi wierzyć, czuję się jak w raju.

Na dwóch płytach wróciła pani do swoich mistrzów – Dylana i Mitchell. Na tle ich songów nasz współczesny świat robi wrażenie wielkiego kłamstwa.

Wracamy do hipisów. To był czas nadziei i takiego trochę dziecinnego myślenia, że świat może się zmienić. Otóż nie zmieni się, dopóki ludzie się nie zmienią. Nie można myśleć, że to raj, to pole walki. Ale chociaż to widzę, to zdaję sobie też sprawę, że brak nadziei jest najgorszym doradcą. Proszę zobaczyć, ile dobrej muzyki powstało w tych hipisowskich czasach. Teraz też mam nadzieję, że cały czas można coś zmieniać. Każdy może. Zwykły człowiek robi dobrą robotę na co dzień.

A pani ma receptę ma polepszenie świata?

Świat jest taki jak my. Będziemy kłamać – to będzie pełen kłamstwa. Będziemy zabijać – będzie pełen krwi i cierpienia. Będziemy działać pozytywnie – będzie dobrze. Wszystko zależy od nas. Wierzę, że idziemy w dobrym kierunku, ale czy tak jest naprawdę? Jak śpiewa Dylan, odpowiedź na to pytanie zna tylko wiatr wiejący przez świat.

—rozmawiał Jacek Cieślak

Martyna Jakubowicz jest wokalistką, gitarzystką i kompozytorką tworzącą muzykę z pogranicza bluesa, rocka i amerykańskiego folku

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą