Katedra Świętej Zofii wznosząca się nad miastem,  parujące po deszczu kamienie bruku, przysadziste domy i wilgotne ogrody na Malowance czy Pawlikówce, pełne jabłoni, drzew orzechowych i słoneczników. Georginie czerwieńsze były niż sztandary, kołatkę szamesa słuchać było wyraźniej niż pionierski werbel. I rodzina Tadeusza niczym z noweli o drobnej szlachcie z przełomu wieków: imiona jak ze Słowackiego, facecje – jak z „Muchy", w stołowym – Sienkiewicz, Pismo Święte i szary tomik Asnyka.

Ojca aresztowano w roku 1926, kiedy chłopiec miał cztery lata: klasyczne oskarżenie („konspiracja w POW") i klasyczny szlak: Kanał Białomorsko-Bałtycki. Jak przyda się w dorosłym życiu ta nauka suszenia kromek chleba na suchary, wybierania najdorodniejszych główek cebuli i pakowania ich w płótno! W roku 1930 nie trzeba już było żadnych oskarżeń, by matka, Teofila, zesłana została do kolonii karnej nad Jenisejem. Tadeusz trafia pod skrzydła ciotki do Dowbysza, przemianowanego niedawno na Marchlewsk, starszy o cztery lata brat – do sierocińca w tym samym mieście. Tępa maszynka higienistki strzygącej głowy na zero, kocówy na szkolnych biwakach dla syna wrogów ludu, skandowanie i musztra na placu apelowym – wszystko, wszystko jest przepowiednią.

W roku 1932, dzięki jednej z nielicznych wymian, które udało się w tym czasie doprowadzić do skutku polskim dyplomatom, ojciec chłopców trafia do Warszawy i przez Czerwony Krzyż usiłuje ściągnąć do kraju dzieci. Czternastoletni Juliusz i dziesięcioletni Tadeusz jadą przez Kijów do Moskwy w pierwszym roku Hołodomoru: uważnie patrzą na czarne ścięgna, na gruzły kolan sterczące spod podwijanych przez wiatr gazet w podcieniach budynków. Na stacji w Koziatynie jakaś kobieta wyrywa Julkowi chustkę z chlebem. Tadek ma jeszcze ściągniętą podczas pakowania rzeczy woskową renetę z Pawlikówki: kula ją w kieszeni, patrząc na czteroletnie może dziecko, kołyszące się przy krawężniku.

Gdyby była to baśń, o losie bohatera przesądziłby gest: dał jabłko czy nie? Ale to nie baśń, to profecja: dziesięć lat czyśćca w czynszówce na Solcu, w bursie u franciszkanów, na kompletach, a potem znów to samo, chleb, sól, kocówa, maszynka, dzieci, które tak strasznie krzyczą, uciekając na szczudełkach nóg, pełen gruzawik, nie, tym razem Lastkraftwagen. I niby nic, niby wszystko w porządku, tylko nagle takie straszne znużenie, kiedy redakcja „Nowej Kultury" zleci w lecie 1951 napisanie reportażu z wzorcowego, socjalistycznego sierocińca.