Literatura korzenna

W starciu z globalizacją, nie pomoże mała ojczyzna, niezbędna jest Ojczyzna zapisywana dużą literą. Skupienie na regionalnych odrębnościach może być obciążeniem.

Aktualizacja: 15.03.2014 09:31 Publikacja: 14.03.2014 22:39

Andrzej Stasiuk: Uwielbiam zapach Beskidu Niskiego o świcie

Andrzej Stasiuk: Uwielbiam zapach Beskidu Niskiego o świcie

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

W „Śpiewaj ogrody" znajdziemy motywy, które już dobrze znamy zarówno z dzieł samego Pawła Huellego, jak i innych autorów literatury małych ojczyzn. Rzecz, podobnie jak „Weiser Dawidek", dzieje się w Gdańsku, ba, nawet w tej samej okolicy – we Wrzeszczu i w Oliwie. Co więcej, bohater jest w zasadzie tym samym chłopcem, który w wydanej w 1987 r. powieści tropił ślady zaginionego bez śladu kolegi.

Tamta wędrówka prowadziła w przeszłość związaną z niemiecką historią rodzinnego miasta, tu jest podobnie. Dzięki rozmowom bohatera z panią Gretą poznajemy Gdańsk z czasów Wolnego Miasta, a także z tych nazistowskich. Jednak za sprawą pamiętnika XVIII-wiecznego właściciela domu na ulicy Polanki, w którym częściowo rozgrywa się akcja książki, cofamy się jeszcze dalej. Na kartach powieści pojawiają się wielki poeta Reiner Maria Rilke i filozof Artur Schopenhauer. A cała ta dawna opowieść kręci się wokół rękopisu zaginionej opery Richarda Wagnera, którego dzieła, w nazistowskiej oprawie, wystawiano w latach 30. XX wieku w znanej, dzięki sopockim festiwalom, Operze Leśnej.

Znajdziemy też w „Śpiewaj ogrody" wątek bardziej współczesny, związany z rodziną bohatera, który zresztą bardzo przypomina autora. Paweł Huelle użyczył ojcu chłopca historii własnego rodziciela. W roku 1945 przypłynął on mianowicie do Gdańska z podtarnowskich Mościc, pokonawszy kajakiem Wisłę. Zacierał w ten sposób za sobą ślady, obawiając się represji za to, że walczył w Armii Krajowej. Zresztą te akurat fragmenty, gdy zjawia się w zniszczonym mieście, rządzonym przez Rosjan, należą do najlepszych w książce. Będą to zwłaszcza sceny takie jak przemarsz tysięcy szczurów przez centrum Gdańska.

Nadrzeczne arkadie

Poznajemy też losy dawnych mieszkańców tych ziem: Niemców, którzy mieli nieszczęście tu zostać tylko po to, by stać się ofiarami gwałtów i rabunków, czy Kaszubów wcielanych siłą do Wehrmachtu i podejrzliwie traktowanych przez nową władzę. Opowieść pana Bieszka o dramatycznych losach jego rodziny, której bohater wysłuchuje nocą na łodzi uwięzionej na mieliźnie Zatoki Puckiej, jest niezwykle przejmująca, choć w jakimś sensie typowa. Bo przecież podobne były historie wielu tysięcy Kaszubów, którzy tracili bliskich w Piaśnicy (gdzie hitlerowcy mordowali pomorską inteligencję), obozach koncentracyjnych (zwłaszcza w Stutthofie) i na frontach II wojny światowej, gdzie musieli walczyć po stronie Niemców, mimo że wcale tego nie chcieli. Zresztą Paweł Huelle stawia w swojej powieści wręcz pomnik Kaszubom, ich kulturze i językowi, którego urodę odkrywamy wraz z bohaterem.

No i o to właśnie chodzi. Literatura małych ojczyzn buduje pomniki, mitologizuje przeszłość, tworzy Arkadie, bo to ma nam pomóc w poszukiwaniu historycznej ciągłości, w zakorzenieniu się, w budowaniu tożsamości. W tym wypadku tożsamości Gdańska jako miasta wielu kultur, gdzie ścierały się żywioły polski, niemiecki i kaszubski. A wszyscy jednakowo kochali swoje miejsce urodzenia, uznając je za najpiękniejsze na świecie. I mimo różnic potrafili kiedyś ze sobą harmonijnie współżyć.

Idealizacja następuje tu wbrew prawdzie historycznej, bo wiadomo skądinąd, że z pokojowym współistnieniem różnie w przeszłości bywało. I wiedzą to zarówno dawni, jak i nowi mieszkańcy. Bo przecież Paweł Huelle idzie śladami noblisty Guentera Grassa, autora trylogii gdańskiej, która, mimo że rozgrywa się w czasach nazistów i II wojny światowej, również mitologizuje historię miasta. Można to wszak zrozumieć, skoro autor „Blaszanego bębenka" spędził tam dzieciństwo, a potem, wbrew własnej woli, musiał rodzinne strony opuścić.

Grass i Huelle znają swoje miasto z różnych okresów, w których wydarzeń dramatycznych nie brakowało, ale, nie przejmując się tym, idealizują je w podobny sposób. I to jakże skutecznie. Niedawno na pożegnaniu mostu Weisera, starego wiaduktu kolejowego, który odgrywa w powieści niepoślednią rolę, zjawiły się tysiące gdańszczan. Czyż można sobie wyobrazić większą nagrodę dla pisarza niż sytuacja, kiedy stworzona przez niego postać fikcyjna zaczyna żyć rzeczywistym życiem dzięki czytelnikom?

A skoro już do „Weisera Dawidka" wróciliśmy, to przypomnijmy, że wszystko zaczęło się od niego. Od wydania w 1987 roku tej książki okrzykniętej szybko (przez Jana Błońskiego) „powieścią dziesięciolecia". To powieść Huellego otworzyła te drzwi, przez które latami przechodzili najwybitniejsi polscy twórcy i najważniejsi animatorzy kultury. Drzwi, które wydają się już dziś zamykać. Dowodem niech będzie powieść „Śpiewaj ogrody", która, mimo wszystkich swoich zalet i fragmentów niezwykłej wręcz urody, niczym nas nie zaskakuje, bo tę historię Paweł Huelle już nam kiedyś opowiedział. A teraz stawia tylko kropkę nad „i", wprost umieszczając w gdańskim kontekście historię własnej rodziny.

Ale też zwróćmy uwagę, że jest dziś autor „Weisera Dawidka" ostatnim Mohikaninem, bo w naszej literaturze o małych ojczyznach pisze się dziś już niezwykle rzadko. Najważniejsi twórcy tego nurtu, którzy odnosili dzięki książkom „korzennym" (bo nazywa się też tę literaturę „korzenną") wielkie sukcesy w latach 90. XX wieku i w pierwszej dekadzie nowego stulecia, zajmują się czymś zupełnie innym. Zresztą, choć od prozy się to zaczęło, przez wiele lat tematyka małych ojczyzn promieniowała na całą polską kulturę. Nie sposób sobie wyobrazić bez tego nurtu kina lat 90. i wielu ważnych inicjatyw, takich jak najrozmaitsze festiwale, przeglądy czy prężnie działające lokalne stowarzyszenia, ze sztandarowym przykładem sejneńskiego Pogranicza. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że mówimy o przeszłości. O zjawisku, które jest ważną częścią naszej współczesnej historii.

Żeby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak jest, musimy cofnąć się do lat 80. XX wieku, kiedy literatura małych ojczyzn się pojawiła. Trwa zgniła dekada po zdławieniu „Solidarności", czas marazmu i zglajszachtowania kultury oficjalnej. Z jednej strony mamy obieg naziemny, w którym ukazują się głównie książki, w których z powodów cenzuralnych nie znajdziemy nic o największych bolączkach tamtych czasów. A po stronie przeciwnej jest drugi obieg, który podejmuje przede wszystkim tematy zakazane, istotne z punktu widzenia historycznego (przede wszystkim rozliczenia z komunizmem polskim i sowieckim), ale dla pokolenia wchodzącego wtedy w dorosłe życie bynajmniej nie najważniejsze.

Beskid, Śląsk, Zamość...

To z tej potrzeby, by mówić własnym głosem, wziął się „Brulion", pokoleniowe pismo dzisiejszych 50-latków. Zasłynęło ono przede wszystkim prowokacjami, ale związani byli z nim także autorzy, którzy później w literaturze małych ojczyzn się specjalizowali, np. Andrzej Stasiuk. Reakcją najzdolniejszych pisarzy tamtego pokolenia na fałsz komunistycznej propagandy i jednostronną polityczność obiegu opozycyjnego stało się bowiem poszukiwanie zakorzenienia. Skoro przez ponad 40 lat wmawiano nam, że Gdańsk czy Dolny Śląsk są odwiecznie piastowskie, pokażmy, że jest inaczej. Tym bardziej że, mieszkając tam całe życie, znamy prawdę. A jest ona przecież znacznie bardziej skomplikowana niż to, co pisano w PRL-owskich podręcznikach historii i mówiono w ówczesnych mediach. Bo młodym autorom chodziło w końcu nie tylko o niemiecką przeszłość „rdzennie polskich ziem", ale także o pomijane milczeniem mniejszości (Ukraińcy, Kaszubi, Żydzi) i ich tragedie (przede wszystkim Holocaust). Tej literaturze patronują Czesław Miłosz ze swoją „Doliną Issy" i „Rodzinną Europą", Tadeusz Konwicki, mitotwórca z Nowej Wilejki („Bohiń", „Kronika wypadków miłosnych"), a także odkrywany wtedy Stanisław Vincenz. Oni opowiadali o arkadii kresowej, młodsze roczniki z wyjątkiem Aleksandra Jurewicza i jego „Lidy" w tej kwestii nie miały wiele do powiedzenia, ale znalazły sobie przestrzeń do kreowania mitów w przeszłości.

Mamy zatem pod koniec lat 80. i na początku 90. serię spektakularnych debiutów prozatorskich o tej tematyce, a autorzy, którzy tak właśnie zaczynali, do dziś tworzą literacką ekstraklasę naszego kraju. Zaczął wspomniany już Paweł Huelle, ale po nim idą kolejni. Jerzy Pilch z opowieściami z rodzinnego Śląska Cieszyńskiego, na który wciąż wraca (choćby w ostatniej powieści „Wiele demonów"). Andrzej Stasiuk z historiami z Beskidu Niskiego, krainy PGR-ów i zniszczonych cerkwi („Opowieści galicyjskie", „Przez rzekę"). Olga Tokarczuk, najpierw z abstrakcyjnym „Prawiekiem", czyli polskim Macondo, a później z jak najbardziej konkretnym Dolnym Śląskiem („Dom dzienny, dom nocny").

Zapomniany dziś jako prozaik, ale głośny wówczas Piotr Szewc z opowiadającą o Zamościu „Zagładą" (z istotnym wątkiem żydowskim). Stefan Chwin, który w „Hanemannie" i „Krótkiej historii pewnego żartu" opisywał swój Gdańsk. Włodzimierz Kowalewski („Powrót do Breitenheide"), Kazimierz Brakoniecki (w swoich esejach) oraz Mariusz Sieniewicz („Prababka") odkrywali przeszłość Warmii i Mazur. Artur Daniel Liskowacki w „Eine kleine" wracał do niemieckiej historii Szczecina. Z roczników młodszych rodzinną Kielecczyznę ciekawie sportretował Zbigniew Masternak w „Niech żyje wolność".

Specyficzną formą literatury małych ojczyzn jest też kryminalny cykl o Breslau i komisarzu Eberhardzie Mocku autorstwa Marka Krajewskiego. Dużo tego, jak widać, a przecież można by tę listę rozszerzyć o co najmniej drugie tyle nazwisk, tyle że nieco mniej znanych. Zwłaszcza że i najwybitniejsza powieść tamtych czasów „Widnokrąg" (o Sandomierzu), starszego o pokolenie Wiesława Myśliwskiego, wiele poetyce „korzennej" zawdzięcza. Ale to przecież nie wszystko. Bo na tych właśnie poszukiwaniach wyrosło kilka bardzo istotnych dla krajobrazu kulturalnego środowisk, takich jak olsztyńska Borussia, śląski Instytut Mikołowski czy wspomniane już Pogranicze w Sejnach, gdzie pod wodzą Krzysztofa Czyżewskiego poszukiwano śladów wielokulturowości tych stron. W Gdańsku wykreowanie własnego pisma nie było nawet potrzebne, bo tamtejsze elity to ludzie o optyce podobnej do Pawła Huellego. Nie inaczej jest we Wrocławiu i innych większych miastach Dolnego Śląska, gdzie niemiecka przeszłość miast stanowi dziś powód do dumy. Nie jest już wstydliwie skrywana czy zakłamywana frazesami o „rdzennie piastowskich" ziemiach. To przede wszystkim za sprawą literatury małych ojczyzn takie poglądy weszły do mainstreamu.

Blitzkrieg

A dodać trzeba jeszcze, że i kino, przede wszystkim w latach 90., korzystało z przypraw korzennych. Trudno sobie bez tego literackiego kontekstu wyobrazić choćby ówczesną twórczość Jana Jakuba Kolskiego mitologizującą wieś (np. w „Jańciu Wodniku"). Bez Lecha Majewskiego i jego „Wojaczka" wspomniany już Instytut Mikołowski, bardzo ważny dla kulturalnego krajobrazu Śląska, miałby większe problemy z uzyskaniem wsparcia władz. Zresztą, choć ten reżyser nie jest tak bardzo znany jak Kazimierz Kutz, to i on sporo zrobił dla swojego regionu, choćby przypominając w „Angelusie" historię malarza Teofila Ociepki. Jest to zresztą bodaj jedyny film, gdzie wszystkie dialogi prowadzone są w dialekcie śląskim.

Można do tej listy dopisać jeszcze opowiadające o losie Mazurów „Dwie  miłości" Mirosława Borka, rozgrywające się w mazowieckim Gzowie filmy Andrzeja Kondratiuka, które idealizują prowincję, czy nostalgiczne opowieści Andrzeja Barańskiego z czasów jego młodości („Nad rzeką, której nie ma"). Ten ostatni twórca wciąż jest zresztą wierny tematyce małych ojczyzn. Całkiem niedawno, bo trzy lata temu, zrealizował „Księstwo" – adaptację prozy wspomnianego wyżej Zbigniewa Masternaka. Choć, jeśli chodzi o mitotwórstwo, wciąż nie do pobicia są jego „Dwa księżyce" rozgrywające się w Kazimierzu nad Wisłą, które Barański zrealizował na podstawie motywów z prozy Marii Kuncewiczowej.

Trzeba koniecznie dodać jeszcze kilka słów o zapomnianym dziś, a kultowym na początku lat 90., amerykańskim serialu „Przystanek Alaska". Ta apoteoza życia na prowincji trafiła w swój czas, polscy widzowie ją pokochali, a w miastach i miasteczkach jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać kolejne festiwale i przeglądy z przystankiem w nazwie. Dziś śladem po tym jest Przystanek Woodstock stworzony przez Jurka Owsiaka i mazurski Przystanek Olecko.

Po tej przydługiej wyliczance, której jednak nie sposób było uniknąć, bo tylko tak można nakreślić skalę zjawiska, wróćmy do początków. Co było najważniejszą przyczyną  pojawienia się literatury małych ojczyzn? Komunizm, który zakłamywał przeszłość i uniformizował, a z odrębności regionalnych robił cepelię. Niemiecka przeszłość ziem zachodnich była tematem tabu, podobnie jak prawdziwa historia Kresów, mniejszościom pozwalano jedynie na tańce w ludowych strojach, bo każdy ich pomysł emancypacyjny był uważany za groźny.

Tymczasem miliony ludzi, których rodziców przymusowo przesiedlono decyzją Stalina, pragnęły zakorzenienia opartego na prawdzie. Nie chciały już dłużej słuchać bredni o piastowskiej historii swoich miast, w których spod świeżej farby wciąż wychodziły niemieckie napisy gotykiem. Podobnie było z mieszkańcami regionów o silnej odrębności, gdzie tradycji nie można było w czasach PRL publicznie demonstrować. Reakcją na oszukańczą propagandę i narzucaną odgórnie narodową jedność stało się poszukiwanie śladów różnorodności w przeszłości i współczesności. Reakcją na masowe wykorzenienie stało się poszukiwanie zakorzenienia. Zaczęło się budowanie wspólnot miejskich czy regionalnych w oparciu o prawdziwą historię i żywą tradycję.

Oczywiście nie mogło się tu obyć bez idealizacji, wszak każda społeczność potrzebuje mitów założycielskich. I dała je nam przede wszystkim literatura. To był prawdziwy blitzkrieg. Cel został osiągnięty w ciągu kilkunastu lat. Większość chętnie przyjęła optykę zaproponowaną przez pisarzy, bo była ona w gruncie rzeczy bardzo atrakcyjna. Sprowadzała się w sumie do propozycji, by przejąć z historii to, co pozytywne, uznać za swoje zabytki i bohaterów, a odrzucić to, co było w przeszłości złe.

Małe i duże szańce

Ma to oczywiście także swoje złe strony, bo czasem skutkuje wybielaniem przeszłości. Skoro dawni mieszkańcy kochali swoje miasto czy region, nie mogli być źli – sufluje nam małoojczyźniana logika, która często okazuje się zawodna. Ogólny bilans tego zjawiska jest jednak dodatni, bo dzięki niemu wielu ludzi czuje się w swoich stronach bardziej u siebie. Można zatem powiedzieć, że twórczość spod znaku małych ojczyzn wyczerpała swoją misję, bo już pomogła wielu z nas zbudować sobie tożsamość. W tej kwestii dziedzictwo komunizmu ma już w Polsce niewielkie znaczenie. Tymczasem na horyzoncie pojawił się jednak inny przeciwnik, równie groźny, a może nawet groźniejszy. Globalizacja.

Dlaczego miałaby być groźniejsza niż komunizm? Ano z tego powodu, że nie działa przemocą. Wprost odwrotnie. Odbiera nam tożsamość, proponując kolejne atrakcje. Świetną muzykę, której słucha cały świat, doskonałe filmy, które oglądają ludzie pod każdą szerokością geograficzną, programy i seriale telewizyjne zwane formatami, realizowane wszędzie w taki sam sposób, tyle że w lokalnych językach. Kultury małych krajów takich jak nasz nie są może w starciu z globalizacją (najczęściej przyjmującą postać amerykanizacji) bez szans, ale należy mieć świadomość skali zagrożenia. Zwłaszcza w sytuacji, gdy u nas nie jest w tej kwestii najlepiej. Trudno powiedzieć, aby polska kultura promieniowała obecnie na świat. W żadnej dziedzinie nie mamy dziś takich sukcesów, do jakich predestynowałby nas potencjał naszego kraju. Ani polskie kino, ani literatura, ani tym bardziej muzyka popularna nie podbija dziś świata i nawet nas samych nieszczególnie zachwyca. W telewizji fascynują nas produkty z zagranicy, a sami nie mamy nic ciekawego do zaproponowania. Wybitny poziom utrzymujemy w dziedzinach niszowych, np. w muzyce poważnej czy teatrze.

W starciu z przeciwnikiem, jakim jest globalizacja, nie pomoże mała ojczyzna, niezbędna jest Ojczyzna zapisywana dużą literą. Co więcej, optyka korzenna może być tu nawet obciążeniem, bo nadmierne skupienie na regionalnych odrębnościach niektórym zaburza perspektywę. Dziś, wobec masowej migracji i nacisku globalnej popkultury, musimy pielęgnować odrębność na poziomie wspólnoty narodowej. Czyli w gruncie rzeczy skupić się na tym, czego demontażem zajmowali się twórcy z kręgu małych ojczyzn.

Jest tu oczywiście zasadnicza różnica między sytuacją sprzed ćwierćwiecza a obecną. W PRL wspólnotę budowano na przemilczeniach i kłamstwach, do których już, na szczęście, nie ma powrotu, bo zostały skompromitowane. Żeby było jasne, chcę jeszcze dodać, że tożsamość można, czy wręcz należy, budować na dwóch filarach, jeśli to tylko możliwe. Nie powinno być konfliktu między małą i dużą ojczyzną. Obie są człowiekowi potrzebne.

W „Śpiewaj ogrody" znajdziemy motywy, które już dobrze znamy zarówno z dzieł samego Pawła Huellego, jak i innych autorów literatury małych ojczyzn. Rzecz, podobnie jak „Weiser Dawidek", dzieje się w Gdańsku, ba, nawet w tej samej okolicy – we Wrzeszczu i w Oliwie. Co więcej, bohater jest w zasadzie tym samym chłopcem, który w wydanej w 1987 r. powieści tropił ślady zaginionego bez śladu kolegi.

Tamta wędrówka prowadziła w przeszłość związaną z niemiecką historią rodzinnego miasta, tu jest podobnie. Dzięki rozmowom bohatera z panią Gretą poznajemy Gdańsk z czasów Wolnego Miasta, a także z tych nazistowskich. Jednak za sprawą pamiętnika XVIII-wiecznego właściciela domu na ulicy Polanki, w którym częściowo rozgrywa się akcja książki, cofamy się jeszcze dalej. Na kartach powieści pojawiają się wielki poeta Reiner Maria Rilke i filozof Artur Schopenhauer. A cała ta dawna opowieść kręci się wokół rękopisu zaginionej opery Richarda Wagnera, którego dzieła, w nazistowskiej oprawie, wystawiano w latach 30. XX wieku w znanej, dzięki sopockim festiwalom, Operze Leśnej.

Znajdziemy też w „Śpiewaj ogrody" wątek bardziej współczesny, związany z rodziną bohatera, który zresztą bardzo przypomina autora. Paweł Huelle użyczył ojcu chłopca historii własnego rodziciela. W roku 1945 przypłynął on mianowicie do Gdańska z podtarnowskich Mościc, pokonawszy kajakiem Wisłę. Zacierał w ten sposób za sobą ślady, obawiając się represji za to, że walczył w Armii Krajowej. Zresztą te akurat fragmenty, gdy zjawia się w zniszczonym mieście, rządzonym przez Rosjan, należą do najlepszych w książce. Będą to zwłaszcza sceny takie jak przemarsz tysięcy szczurów przez centrum Gdańska.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy