Jako 007 byłbym do niczego

Zło ma twarz codzienności. Zaczyna się ?od drobnych kompromisów z własnym sumieniem. Głaszczemy psa, przytulamy dzieci, a nasze poczucie tego, co zrobić wypada, a czego zrobić na pewno ?nie wolno, powoli się przesuwa.

Publikacja: 28.03.2014 23:28

Jako 007 byłbym do niczego

Foto: East News/Action PRess, Magnus Sundholm Magnus Sundholm

Wielkie kreacje szekspirowskie na scenie, Amon Goeth z „Listy Schindlera" i inne dramatyczne role na ekranie, nawet Voldemort, czyli wcielenie zła z sagi o Harrym Potterze – do tego pan widzów przyzwyczaił. Ale Ralph Fiennes w pastiszowej komedii, w fioletowym surducie hotelowego portiera, z przyczepionymi wąsami, przerysowany i karykaturalny? To zaskoczenie.



Ralph Fiennes:

Jeszcze proszę dodać, że grający za minimalne stawki. Po to, żeby spotkać się na planie z Wesem Andersonem. I wcale swojej decyzji nie żałuję. Niewielu jest dzisiaj w kinie artystów o takiej wyobraźni. I niewiele produkcji, w których ekipa czułaby się tak dobrze.



W „Grand Budapest Hotel", filmie, który w Polsce wszedł do kin w piątek 28 marca, był pan nowym nabytkiem w „stajni Andersona", do której należą m.in. Bill Murray, Willem Dafoe, Jeff Goldblum, Adrien Brody, Tilda Swinton, Harvey Keitel, Jason Schwarzman, Edward Norton. Wpisał się pan w tę grupę?



To przecież dobrzy znajomi! A siła Andersona polega na tym, że zamiast słowa „stajnia" trzeba by użyć słowa „rodzina". Mówi się, że kino jest pracą zespołową, ale tak naprawdę ludzie bywają w nim bardzo samotni. Aktorzy są przywożeni rano na plan, między ujęciami spędzają czas w przyczepach, a potem kierowca odwozi ich do domu albo do pięciogwiazdkowego hotelu. W „Grand Budapest..." przyczep nie było, bo produkcja nie miała na to pieniędzy, podobnie zresztą jak na inne luksusy. Ale przez ponad miesiąc, podczas zdjęć w Goerlitz-Zgorzelcu, wszyscy mieszkaliśmy razem w niewielkim hotelu typu bed and breakfast, a Wes zatrudnił kucharza, który codziennie przygotowywał nam fantastyczne kolacje. Siedzieliśmy przy stole do późnej nocy, gadaliśmy, jedliśmy. Nie powiem: poszła też niejedna skrzyneczka wina.

W filmie Andersona odbija się historia Europy Środkowej. Nie drażni pana, Brytyjczyka, lekki, karykaturalny sposób, w jaki Amerykanin opowiada o latach międzywojennych, a potem traumie II wojny światowej?

Nie, 70 lat po wojnie mamy prawo spojrzeć na tamte czasy inaczej. Roberto Benigni zrobił to już wcześniej w „Życie jest piękne" i powstała perełka nagrodzona Oscarem. Zresztą Wes nie lubi, gdy się go z kimkolwiek porównuje. On niczego sobie nie wykalkulował. Taki po prostu jest: opowiada z przymrużeniem oka o traumach jednostek, rodzin, narodów. I jest w tym jakaś siła. Zresztą kto powiedział, że komedia nie może być poważna? Śmiech pomaga się zbliżyć do tematu, a przychodzi moment, gdy on nagle zamiera na ustach. Wtedy robi się strasznie. Człowiek zaczyna się bać. Prawdą jest, że takie krzywe zwierciadło to nie mój sposób patrzenia na rzeczywistość. Ale Wesa tak. A jako gość w jego świecie czuję się świetnie.

W „Grand Budapest Hotel" Anderson obserwuje dzieje naszego regionu przez pryzmat życia hotelowego i losy konsjerża, w którego pan się wciela.

Hotel jest miejscem, które dobrze oddaje klimat swojego czasu. Widziała pani film Cristiana Mungiu „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni"? W kraju Ceausescu klucz do ponurego, hotelowego pokoju z odrapaną łazienką zdobywało się dzięki łapówce. A recepcjoniści zachowywali się jak aroganccy panowie życia i śmierci. W Grand Budapest okresu międzywojennego gość jest półbogiem. Wojna wnosi do tego przybytku niepokój, strach i śmierć, komunizm doprowadza go do upadku.

Ale pan Gustave H. się nie zmienia. Jest jak westchnienie za dawnymi czasami, gdy najważniejsze były godność, lojalność.

Nie mam ani luzu i urody Brosnana, ani niesamowitej męskości Craiga. Ale udało mi się wejść do filmu o Jamesie Bondzie innymi drzwiami

Widziałem takich ludzi. Jako młody chłopak pracowałem w Brown's Hotel w Londynie. Przez sześć miesięcy. Nosiłem biały płaszcz, czyściłem kandelabry, pomagałem pokojówkom, przesuwałem meble, doprowadzałem do połysku miedziane poręcze, froterowałem korytarze. Było nas w domu siedmioro, ojciec nie dokładał nam się do życia, kiedy zaczynaliśmy się usamodzielniać. Musiałem zarobić na czynsz i studia. Ale praca w Brown's była wspaniałym doświadczeniem. Tam naprawdę spotkałem portierów w stylu Gustave'a H. Był rok 1982, a oni sprawiali wrażenie ludzi wyjętych z innego czasu. Dziś też można jeszcze takie osoby spotkać. Trochę niemodne, trochę śmieszne, ale jakże pięknie niezłomne w swoich zasadach.

Gustave to wyjątkowa postać w pana filmografii. Dotąd w swoich najważniejszych rolach ocierał się pan o zło. Był pan nazistowskim zbrodniarzem, psychopatą, mordercą-kanibalem, facetem kryjącym mroczne tajemnice przeszłości. Nawet w popowej bajce dla dzieci wcielił się pan w demona.

Mam za sobą różne role, romantycznych kochanków też. A jednak stale słyszę pytanie, czy moją specjalnością są dranie. Jak chcę prowokować, odpowiadam: „Tak, bo sam jestem draniem". Żeby zobaczyć jaśniejszą stronę życia, trzeba poznać mrok. Nie można się od niego odwracać. W „Lektorze" Stephena Daldry'ego zagrałem człowieka zakochanego w kobiecie, która była kiedyś kapo w obozie koncentracyjnym. Miałem wtedy okazję porozmawiać z autorem książki Bernhardem Schlinkiem. Powiedział mi, że po doświadczeniach XX wieku musimy potępiać nazizm, ale też powinniśmy usiłować go zrozumieć. Też tak myślę.

Starał się pan zrozumieć komendanta obozu w Płaszowie Amona Goetha, którego zagrał pan w „Liście Schindlera"?

Tak. I wie pani, na czym oparłem budowanie tej postaci? Na refleksji, że zło ma twarz codzienności. Zaczyna się niepozornie. Od drobnych kompromisów z własnym sumieniem. Potem idzie jak lawina. Przestajemy dostrzegać, że ono wkradło się do naszego świata. Wykonujemy codzienne czynności, głaszczemy psa, przytulamy dzieci, tylko powoli przesuwa się nasze poczucie tego, co zrobić wypada, a czego zrobić na pewno nie wolno. Grając Goetha, miałem świadomość, że wcielam się w potwora. Ale wiedziałem, że muszę go zagrać tak, jakby był zwyczajnym człowiekiem. Bo on jadł, pił i nosił świetnie skrojony mundur.

Zgadza się pan z Hannah Arendt, że zło jest banalne?

Absolutnie tak. Amon Goeth był ludobójcą, ale czuł się człowiekiem, który dobrze wypełnia swoje obowiązki. W jednej ze scen filmu żalił się, że ma masę roboty związanej z organizowaniem obozu. Bo musi zakupić setki metrów drutu kolczastego, wybudować wartownie i przewieźć do obozu tysiące jeńców.

Miał pan wtedy kontakt z ludźmi, którzy zostali uratowani przez Oscara Schindlera. Jak pan te spotkania zapamiętał?

Wielkie przeżycie. Pamiętam, że na plan przyszła kobieta. Steven Spielberg chciał nas sobie przedstawić. Byłem w mundurze Hauptsturmführera. Na mój widok starsza pani zaczęła drżeć i trząść się. Steven podtrzymał ją, bo bał się, że zemdleje. Zrozumiałem, że zobaczyła nie Ralpha Fiennesa, lecz Amona Goetha. Pół wieku po wojnie tamte wspomnienia stale wywoływały u niej szok. Tak działał mój mundur. On zresztą zmieniał także mnie. Wkładałem go i moje gesty nabierały jakiejś dziwnej buty wynikającej z poczucia siły. Ale na szczęście byłem w stanie się ocknąć. Pamiętam, kiedyś w Krakowie, w czasie przerwy w zdjęciach, miałem ochotę chwilę odetchnąć, wypić spokojnie latte. W pobliżu była kawiarnia. Nie ośmieliłem się do niej wejść w mundurze nazisty. Zwłaszcza że tłumacz powiedział mi, iż nazywała się „Żydowska".

Za „Listę Schindlera" dostał pan nominację do Oscara. Ale czy zagranie tak intensywnej roli dużo aktora kosztuje?

Trochę kosztuje. Są filmy, w których zmywa się z twarzy charakteryzację, wraca do domu i zapomina. Ale są i takie, z których szybko się człowiek nie otrząsa. Każdy dzień może wyryć ślad. Głęboko przeżyłem czas pracy nad XX-wieczną żydowską sagą „Kropla słońca". Istvan Szabo kończył ujęcie, a ja dalej borykałem się ze swoimi myślami i z trzema pokoleniami żydowskiej rodziny, z nienawiścią, Holokaustem, komunizmem. Czasem zostają w nas tematy filmów. Czasem postacie, które gramy. Jak się obcuje z kimś na co dzień przez kilka miesięcy i przepuszcza go przez własny układ nerwowy, to musi to jakoś wpłynąć na nasz sposób poruszania się, gesty, odruchy. Na jakiś czas, przynajmniej zewnętrznie, upodabniamy się do naszych bohaterów. Ale wie pani? W czasie zdjęć do „Listy Schindlera" zaobserwowałem dziwną rzecz. Amona Goetha i cały ten koszmar odreagowywałem inaczej. Zauważyłem, że stałem się nagle bardziej otwarty, bardziej życzliwy w stosunku do ludzi. Jakbym podświadomie chciał sam siebie przekonać, że on się we mnie nie zakorzenił. Pamiętam też, że po tym filmie regularnie chodziłem na siłownię. Musiałem zrzucić z siebie ciężar – nie kilogramów, lecz napięć. Zwłaszcza że na ten filmowy stres nałożyła się moja osobista tragedia. Właśnie wtedy chorowała, a potem umarła na raka moja matka. Niby byłem dojrzałym mężczyzną, ale nagle poczułem przeraźliwą pustkę. Matka to matka. Ktoś, kto nigdy cię nie odrzuci, poda rękę, kiedy się potykasz. I jest. Moja matka dotąd była. A nagle zniknęła z naszego życia. Więc to było potwornie trudne.

Pan zawsze mówi o matce z wielką miłością. To ona stworzyła w domu taki klimat, że z siedmiorga dzieci aż piątka została artystami?

Mama była malarką i pisarką, ale nie mogła oddać się swoim pasjom. Jej rodzice nie pozwolili córce rozwinąć skrzydeł, byli bardzo tradycyjni, uważali, że miejsce kobiety jest przy mężu. I ona rzeczywiście wyszła za mąż, urodziła sześcioro dzieci, mieliśmy też przybranego, adoptowanego brata. Ale matka chyba chciała nam oddać to, czego ją samą pozbawiono. Razem z ojcem, fotografikiem, zabierali nas od wczesnego dzieciństwa do kina, teatru, na wystawy. Nieustannie zmienialiśmy domy, szkoły, rodzice martwili się stale o pieniądze, mówili, że w tym roku nie będzie prezentów pod choinkę albo nie stać nas wyjazd na wakacje, ale zawsze wystarczało na książki. Zarazili nas sztuką. Joseph został aktorem, Magnus – muzykiem, Sophie – producentką filmową, Martha – reżyserką. Tylko dwóch naszych braci to „normalni ludzie". Jeden jest archeologiem, drugi, który zawsze kochał zwierzęta – leśnikiem.

A panu podobno babka przyniosła na urodziny nagranie „Hamleta" z Oliverem.

Tak, a potem jeszcze złapałem gdzieś rosyjską wersję zrealizowaną w 1964 roku przez Grigorija Kozincewa. Bardzo polityczną, ale też fascynującą. Od tamtej pory marzyłem, żeby stać się członkiem Royal Shakespeare Company. I zagrać Hamleta. Chyba po to zostałem aktorem.

Debiutując w roli reżysera filmowego, też sięgnął pan po Szekspirowskiego „Koriolana". Więc miłość została?

Miłość? Wie pani, kogo uważam za trzech najlepszych autorów w historii literatury? Po pierwsze Szekspira. Po drugie Szekspira. Po trzecie – Szekspira. A „Koriolan" wydał mi się niewyeksploatowany i arcywspółczesny. W 2000 roku grałem tego rzymskiego generała na deskach teatru i już wtedy pomyślałem, że w kinie można pokazać z bliska jego twarz. I oczy. Że słowa, które na scenie się wykrzykuje, można powiedzieć szeptem. A wtedy ta sztuka Szekspira nabierze nowych znaczeń. No i miałem jeszcze pomysł, żeby przenieść „Koriolana" we współczesne czasy. Bo przerażająco do nich przystaje. Mamy dziś demokrację i wolność słowa, ale nie wszędzie. Na świecie wciąż niemało jest tyranii i terroru. Ludzie wychodzą na ulice, toczą się bratobójcze walki. Kiedy na pierwszych stronach gazet zobaczyłem zdjęcia trumny Miloševicia, od razu pomyślałem: „Zrobię film na Bałkanach". Ale przecież jego akcja mogłaby dziać się w Czeczenii, Libii, Afganistanie, Birmie. A może nawet w walczącej o niezawisłość Irlandii.

W teatrze i na ekranie stale potyka się pan z historią i mechanizmami władzy. Bajki w stylu kolejnych części „Harry'ego Pottera" czy lżejsze romanse, w których też można pana czasem obejrzeć, to wytchnienie?

Aktor musi grać różne rzeczy. Inaczej wykończyłby się. Jako profesjonalista i jako człowiek. Nie da się ciągle czerpać tylko z jednej szufladki własnej wrażliwości. To byłoby wariactwo. Po trudnych rolach trzeba spojrzeć na siebie z dystansu, pomarzyć, roześmiać się głośno. Ba, nawet jak w dziecięcej zabawie, pościgać się na jakimś podwórku, przebrać, powygłupiać. Dla zdrowia psychicznego, bo granie wyłącznie Amonów Goethów to zbyt duży stres.

Teraz podobno czeka na pana nowy „Bond".

Zdjęcia mają się zacząć w październiku, ale nie dostałem jeszcze scenariusza, chyba nie jest gotowy. Za kamerą ma stanąć Sam Mendes. Czekam niecierpliwie. Kiedy byłem w szkole w Salisbury, próbowałem uprawiać rugby. Bo sport dawał dobrą pozycję i pomagał zdobywać stypendia. Ale potem zorientowałem się, że ja po prostu nie lubię grać w rugby. To chyba wtedy, jako 12-, 13-latek, zacząłem zaczytywać się w książkach Iana Fleminga o Bondzie. Nie mogłem brylować na boisku, więc tak nadrabiałem swoją potrzebę bycia macho. Widziałem się w roli agenta 007.

Były plotki, że przed laty miał pan szansę go zagrać.

Kiedyś rzeczywiście były takie rozmowy z producentką Barbarą Broccoli. Ale potem się urwały. Może i dobrze, bo nie jestem pewny, że nadawałem się na Bonda. Wtedy tę rolę dostał Pierce Brosnan i był świetny. Teraz Daniel Craig też jest rewelacyjny. Ja byłbym do niczego.

Bo?

Czy ja wiem? Nie mam ani luzu i urody Brosnana, ani niesamowitej męskości Craiga. Ale udało mi się wejść do tego filmu innymi drzwiami. I jestem z tego powodu szczęśliwy.

Odniósł pan ogromny sukces. Ma pan jeszcze jakieś marzenia?

Trudne pytanie. Kiedyś chciałem zostać członkiem Royal Shakespeare Company. I zostałem. A teraz już nie mam o czym śnić. Czasem jest lepiej, czasem gorzej. Dziś myślę, że nie warto marzyć o sukcesie czy sławie. Ktoś się do ciebie uśmiechnie na ulicy, OK. Z tabloidu dowiesz się o sobie jakichś niestworzonych historii, dziennikarz wejdzie ci z kaloszami w życie, za parę funtów wierszówki wywali twoje intymne sprawy i skrzywdzi twoich bliskich. Dadzą ci jakieś nagrody? Zaproszą na festiwal? W blasku fleszy pochodzisz po czerwonym dywanie? To wszystko jest bardzo ulotne. Przez lata zrozumiałem, że największym szczęściem jest pracować. Przedrzeć się przez „Koriolana", uśmiechnąć do Gustave'a H. Dojrzewać, rozwijać się. A przede wszystkim spotykać się z przyjaciółmi. Tak jak to było przy „Grand Budapest Hotel".

Ralph Fiennes jest brytyjskim aktorem teatralnym i filmowym, członkiem Royal Shakespeare Company, wystąpił m.in. w filmach „Wichrowe Wzgórza", „Lista Schindlera", „Quiz Show", „Angielski pacjent", „Wierny ogrodnik", „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj", „The Hurt Locker" oraz „Skyfall". Jest dalekim kuzynem księcia Karola

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą