Tak, a potem jeszcze złapałem gdzieś rosyjską wersję zrealizowaną w 1964 roku przez Grigorija Kozincewa. Bardzo polityczną, ale też fascynującą. Od tamtej pory marzyłem, żeby stać się członkiem Royal Shakespeare Company. I zagrać Hamleta. Chyba po to zostałem aktorem.
Debiutując w roli reżysera filmowego, też sięgnął pan po Szekspirowskiego „Koriolana". Więc miłość została?
Miłość? Wie pani, kogo uważam za trzech najlepszych autorów w historii literatury? Po pierwsze Szekspira. Po drugie Szekspira. Po trzecie – Szekspira. A „Koriolan" wydał mi się niewyeksploatowany i arcywspółczesny. W 2000 roku grałem tego rzymskiego generała na deskach teatru i już wtedy pomyślałem, że w kinie można pokazać z bliska jego twarz. I oczy. Że słowa, które na scenie się wykrzykuje, można powiedzieć szeptem. A wtedy ta sztuka Szekspira nabierze nowych znaczeń. No i miałem jeszcze pomysł, żeby przenieść „Koriolana" we współczesne czasy. Bo przerażająco do nich przystaje. Mamy dziś demokrację i wolność słowa, ale nie wszędzie. Na świecie wciąż niemało jest tyranii i terroru. Ludzie wychodzą na ulice, toczą się bratobójcze walki. Kiedy na pierwszych stronach gazet zobaczyłem zdjęcia trumny Miloševicia, od razu pomyślałem: „Zrobię film na Bałkanach". Ale przecież jego akcja mogłaby dziać się w Czeczenii, Libii, Afganistanie, Birmie. A może nawet w walczącej o niezawisłość Irlandii.
W teatrze i na ekranie stale potyka się pan z historią i mechanizmami władzy. Bajki w stylu kolejnych części „Harry'ego Pottera" czy lżejsze romanse, w których też można pana czasem obejrzeć, to wytchnienie?
Aktor musi grać różne rzeczy. Inaczej wykończyłby się. Jako profesjonalista i jako człowiek. Nie da się ciągle czerpać tylko z jednej szufladki własnej wrażliwości. To byłoby wariactwo. Po trudnych rolach trzeba spojrzeć na siebie z dystansu, pomarzyć, roześmiać się głośno. Ba, nawet jak w dziecięcej zabawie, pościgać się na jakimś podwórku, przebrać, powygłupiać. Dla zdrowia psychicznego, bo granie wyłącznie Amonów Goethów to zbyt duży stres.
Teraz podobno czeka na pana nowy „Bond".
Zdjęcia mają się zacząć w październiku, ale nie dostałem jeszcze scenariusza, chyba nie jest gotowy. Za kamerą ma stanąć Sam Mendes. Czekam niecierpliwie. Kiedy byłem w szkole w Salisbury, próbowałem uprawiać rugby. Bo sport dawał dobrą pozycję i pomagał zdobywać stypendia. Ale potem zorientowałem się, że ja po prostu nie lubię grać w rugby. To chyba wtedy, jako 12-, 13-latek, zacząłem zaczytywać się w książkach Iana Fleminga o Bondzie. Nie mogłem brylować na boisku, więc tak nadrabiałem swoją potrzebę bycia macho. Widziałem się w roli agenta 007.
Były plotki, że przed laty miał pan szansę go zagrać.
Kiedyś rzeczywiście były takie rozmowy z producentką Barbarą Broccoli. Ale potem się urwały. Może i dobrze, bo nie jestem pewny, że nadawałem się na Bonda. Wtedy tę rolę dostał Pierce Brosnan i był świetny. Teraz Daniel Craig też jest rewelacyjny. Ja byłbym do niczego.
Bo?
Czy ja wiem? Nie mam ani luzu i urody Brosnana, ani niesamowitej męskości Craiga. Ale udało mi się wejść do tego filmu innymi drzwiami. I jestem z tego powodu szczęśliwy.
Odniósł pan ogromny sukces. Ma pan jeszcze jakieś marzenia?
Trudne pytanie. Kiedyś chciałem zostać członkiem Royal Shakespeare Company. I zostałem. A teraz już nie mam o czym śnić. Czasem jest lepiej, czasem gorzej. Dziś myślę, że nie warto marzyć o sukcesie czy sławie. Ktoś się do ciebie uśmiechnie na ulicy, OK. Z tabloidu dowiesz się o sobie jakichś niestworzonych historii, dziennikarz wejdzie ci z kaloszami w życie, za parę funtów wierszówki wywali twoje intymne sprawy i skrzywdzi twoich bliskich. Dadzą ci jakieś nagrody? Zaproszą na festiwal? W blasku fleszy pochodzisz po czerwonym dywanie? To wszystko jest bardzo ulotne. Przez lata zrozumiałem, że największym szczęściem jest pracować. Przedrzeć się przez „Koriolana", uśmiechnąć do Gustave'a H. Dojrzewać, rozwijać się. A przede wszystkim spotykać się z przyjaciółmi. Tak jak to było przy „Grand Budapest Hotel".
Ralph Fiennes jest brytyjskim aktorem teatralnym i filmowym, członkiem Royal Shakespeare Company, wystąpił m.in. w filmach „Wichrowe Wzgórza", „Lista Schindlera", „Quiz Show", „Angielski pacjent", „Wierny ogrodnik", „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj", „The Hurt Locker" oraz „Skyfall". Jest dalekim kuzynem księcia Karola