Brudne serca, nieczyste chwyty

Spontaniczny ruch przywracania pamięci o Żołnierzach Wyklętych liczy ledwie dziesięć lat, a już wywołuje irytację.

Publikacja: 28.03.2014 23:22

Kraków, 1 marca 2013 r., marsz z okazji Narodowego Dnia Żołnierzy Wyklętych

Kraków, 1 marca 2013 r., marsz z okazji Narodowego Dnia Żołnierzy Wyklętych

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

„Brudne serca" poznańskiej dziennikarki Anny Karoliny Kłys po raz pierwszy zobaczyłem w postaci recenzenckiego egzemplarza, który przysłano do mojej redakcji tygodnika „Do Rzeczy".

Początkowo myślałem, że to kolejna publikacja IPN. Do lektury zachęcały wybite na okładce rekomendacje znanych dziennikarzy i historyków. Po chwili jednak w oczy rzucił mi się podtytuł: „Jak zafałszowaliśmy historię chłopców z lasu i ubeków". Użycie formuły „my" było pierwszym dzwonkiem ostrzegawczym. Od razu przypomniały mi się tytuły z „Gazety Wyborczej", w których zawsze używano liczby mnogiej, aby łatwiej sprzedać jakąś nagiętą tezę: „nie jesteśmy tolerancyjni", „nie potrafimy przestać bać się gender" czy „nie umiemy rozliczyć się z własną historią".

Życiorysy równoległe?

I rzeczywiście. Entuzjazm, jaki książka wzbudziła w tym środowisku, wskazuje na coraz mniej skrywane rozdrażnienie rozwijającym się od niedawna kultem Żołnierzy Wyklętych. Zwykła, pełna szacunku pamięć o ludziach niegodzących się ze zniewoleniem Polski przez Sowietów przedstawiana jest jako propagandowa idealizacja à la PRL. Bo przecież nic nie jest czarno-białe – przekonuje się nas – wszyscy byliśmy umoczeni, wszyscy współtworzyliśmy PRL, a w ogóle to i tak wszystkim rządził przypadek. Tylko czy gdzieś już tego nie słyszeliśmy? Ale po kolei.

Autorka „Brudnych serc", zgłębiając temat „Polski przejściowej" między wojną a komunizmem z lat 1945–1947, zwróciła uwagę na wspomnienia ks. Hieronima Lewandowskiego (1908–1998), który jako kapelan więzienny asystował przy ubeckich egzekucjach na żołnierzach podziemia. W jednej z relacji kapłan wspomina młodego skazańca Stanisława Cichoszewskiego, który umierał z wyjątkową godnością. Egzekucją dowodził równie młody ubek, Jan Młynarek. Byli niemal rówieśnikami – Cichoszewski miał 23 lata, Młynarek 25 lat. Po ucieczce z Polski Niemców i wejściu Sowietów obaj zapisali się do Milicji Obywatelskiej.

Chyba każdy dziennikarz dostrzeże w tym świetny pomysł na książkę. Trudno się więc dziwić, że Anna Kłys zainteresowała się tematem.

Zatem faktycznie – na początku 1945 roku obaj chłopcy zapisali się do milicji, ale już parę miesięcy potem ich drogi się rozeszły. Młynarek złożył podanie o przyjęcie do UB, a Cichoszewski wpakował się w kabałę, która zmieniła jego życie. W czasie patrolu natknął się na sowieckiego żołnierza molestującego młodą Polkę. Wywiązała się szarpanina, w której efekcie Cichoszewski zastrzelił Rosjanina. Został za to aresztowany i skazany na trzy lata więzienia. Gdy przewożono go do zakładu karnego, uciekł i przez wiele miesięcy ukrywał się u rodziny. W końcu przyłączył się do poakowskiego oddziału leśnego. Podczas ataku na posterunek milicji został ranny, a wkrótce potem pojmany przez ubeków. Sąd skazał go na śmierć, Bolesław Bierut nie przychylił się do prośby o ułaskawienie i 9 grudnia 1946 roku wraz z innymi skazańcami Cichoszewski został rozstrzelany.

Jan Młynarek kontynuował karierę, asystując przy kolejnych egzekucjach. Czy to z powodu wyrzutów sumienia za ilość przelanej krwi, czy wobec braku awansów praca w UB zaczyna mu ciążyć. Parokrotnie prosił o zwolnienie ze służby, ale jego wnioski były odrzucane. Dopiero w 1950 roku, gdy komuniści czuli się już pewnie, zaczął się powolny odsiew gorzej rokujących funkcjonariuszy. Resort rozstał się więc także z Młynarkiem, który resztę swego życia zawodowego spędził na banalnym stanowisku kierownika mleczarni w Turku. Umarł w 1990 roku.

Puentą tej przedstawionej w książce dość chaotycznie historii jest opowieść o tym, jak w trakcie kwerendy w IPN autorka odkryła, że jej ojciec Stanisław Kłys przez długi czas był oficerem SB. W niezwykle emocjonalny sposób opisuje, jak ta wiedza wstrząsnęła nią, jej najbliższymi i jak zmieniła jej sposób patrzenia na świat.

Kat i ofiara

Gdyby Anna Kłys poprzestała na zrelacjonowaniu nam historii Stanisława i Jana, a nawet na opisie swojej psychodramy z ojcem esbekiem, nie uznałbym za konieczne poświęcać jej uwagi. Z „Brudnymi sercami" problem jest jednak głębszy.

Ta książka to bowiem (oprócz opisu pierwszych lat istnienia PRL, rzecz jasna) manifest rozdrażnienia kultem Żołnierzy Wyklętych. To także próba relatywizacji motywów skłaniających ówczesnych młodych ludzi do występowania przeciw komunistycznej okupacji.

„Ciekawiło mnie, co powoduje, że zostaje się bohaterem albo zdrajcą. I nie uwierzyłam w uśmiech Stacha tuż przed rozstrzelaniem" – te słowa „Gazeta Wyborcza" postanowiła wybić, gdy publikowała wywiad z autorką „Brudnych serc".

Ale gdy przyjmuje się założenie, że wszystkim rządził przypadek, to trzeba udowodnić, że ofiara i jej kat niczym specjalnym się nie różnili. Autorka triumfalnie więc podkreśla: obaj zaciągnęli się po wejściu Rosjan do milicji. Widać, że chce użyć tego argumentu jako maczugi na tych młodych ludzi, którzy dziś czczą Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. „Co zrobią ci, co maszerują z pochodniami i niosą obrazki zastrzelonych z rozkazu sądów wojskowych, jeśli im ktoś powie: ty wiesz, że oni wcześniej byli z UB? Praśnie tym portretem z obrzydzeniem czy zacznie odkrywać skomplikowaną historię?"  - mówi Anna Kłys („GW" 6.02.2014) , chyba pewna, że funduje młodym nielichą zagwozdkę.

Tymczasem strzela kulą w płot. Ci, którzy interesują się historią tamtego okresu, wiedzą, że bywali żołnierze antykomunistycznego podziemia, którzy otarli się o MO. Tak było choćby z jednym z najbardziej znanych Żołnierzy Wyklętych Józefem Kurasiem, ps. Ogień. To wiedza niemal powszechna i nikt z tego powodu nie rewiduje pamięci o „Ogniu". Tyle że milicja to jednak nie UB.

Kolejnym nieładnym chwytem stosowanym w książce jest stwierdzenie: skoro ja, autorka, nie mogę sobie czegoś wyobrazić, to tego być nie mogło. Wspomniany już ksiądz Hieronim Lewandowski, który przez 13 lat był kapelanem więzienia UB przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu, przeżył komunę i zdołał ocalić swoje wspomnienia z tamtych potwornych lat. Pisząc o egzekucji skazańców, wśród których był Cichoszewski, tak wspominał ten moment: stali, zasalutowali, uśmiechali się, modlili i dziękowali Bogu.

A co na to Anna Kłys? „W jedynym istniejącym wspomnieniu dnia jego śmierci (tj. Cichoszewskiego – przyp. aut.) opisany został jako niezwykle odporny psychicznie, zupełnie pogodzony z losem. To zawsze wydawało mi się dziwne w opisach niezłomnych, bohaterskich i honorowych. Stali na baczność przed plutonem egzekucyjnym, jeśli mrużyli oczy, to od słońca, nigdy od łez. A przecież teraz takich ludzi nie ma. Każdy chce żyć, nikt nie chce cierpieć". A więc nie ma i już. A skoro tak, to można ogłosić księdza Lewandowskiego – oczywiście nie wprost – blagierem.

„Myślę, że ksiądz Lewandowski opisywał własne wyobrażenia, nie brał udziału we wszystkich egzekucjach. Nie wiem, czemu jego wersja obowiązuje od dziś. Bo jest heroiczna? Staszek pewno był w rozpaczy, zupełnie roztrzęsiony, a teraz do końca świata będzie się uśmiechał" – zżyma się Anna Kłys w wywiadzie dla „Wyborczej".

Tysiące bohaterów ginęło w tamtych latach bez świadków. Staszek miał szczęście. Ktoś widział, jak umierał, i na dodatek to opisał. A tu nagle okazuje się, że akurat jego przypadek nadaje się do zakwestionowania.

Nie chcę się zbytnio rozwodzić nad rozdziałem, w którym Anna Kłys opisuje, jak w IPN odnalazła informację, że jej ojciec był ubekiem. Trudno czynić jej z tego tytułu zarzut. Ale też niełatwo spokojnie czytać, jak historycy z Instytutu zostają w „Brudnych sercach" przyrównani do ubeków strzelających ofiarom z naganów w potylicę. „Po 25 latach pracy nad moimi relacjami z ludźmi, nad odbudową wiary w siebie – dostaję z rąk miłosiernych pracowników IPN – strzał w środek czaszki".

Cóż za nienawistna metafora. I za co? Za to, że historycy IPN uznali, iż dla prawdy dziejowej winny być publicznie znane nazwiska oficerów bezpieki? Ale tak kąśliwa wobec pracowników IPN autorka nie ma już oporów, by lustracji poddać powojennych bohaterów. „Bez dokładnej wiedzy o każdym z żołnierzy wyklętych – lepiej nie ryzykować i nie odlewać mu tablicy pamiątkowej. A już szczególnie ostrożnie nadawać imiona bohaterów szkołom. Co jeśli ten, któremu na galowo ubrani uczniowie składają kwiaty w rocznicę śmierci, sam jako na przykład endek w piaskowej koszuli zdążył przed 1939 rokiem wybić parę szyb, zdemolował stragany, złamał rękę dzieciakowi albo rozbił czaszkę komuś, kto nie był Polakiem-katolikiem?" – pyta.

Wiele wątków „Brudnych serc" dziwnie przypomina rok 1948, gdy Jerzy Andrzejewski wydał poprawioną wersję „Popiołu i diamentu". Powieść miała pokazywać bezsens powojennego oporu.

Tropem ?„Popiołu i diamentu"

Jej bohater Maciek Chełmicki jest nawet sympatyczny, ale jego życiem rządzi przypadek. Przez przypadek zabija dwóch robotników zamiast komunistycznego sekretarza. Przypadkowo widzi rozpacz narzeczonej jednego z zabitych i przez przypadek trafia do zrujnowanego kościoła, gdzie na katafalku leżą zwłoki jego ofiar. Przypadkiem się zakochuje i odmawia dalszej walki. I przez przypadek zabija go patrol kościuszkowców.

Dziwnym trafem jego alter ego – młody ubek, major Wrona – nikogo nie zabija przez przypadek. Po prostu zwalcza bandytów. Nigdy nie widzi zrozpaczonych żon swoich ofiar ani zwłok zakatowanych przez siebie ludzi.

W porównaniu z książką w ekranizacji „Popiołu i diamentu" z 1958 roku Andrzej Wajda pozwolił sobie na ukłon wobec akowców. Gdyby Anna Kłys traktowała poważnie to, co pisze, powinna film Wajdy wyśmiać, tak jak wspomnienia księdza Lewandowskiego. Przecież w jednej z najbardziej zapadających w pamięć scen filmu młody akowiec przesłuchiwany na UB na pytanie majora Wrony, ile ma lat, odpowiada: „sto". Gdy dostaje w twarz i znów pada pytanie o wiek, chłopak uśmiecha się wyzywająco i mówi: „sto jeden".

Uśmiech, który może sprowokować ubeka do wyjęcia pistoletu i strzału w skroń? Czyż Anna Kłys nie powinna tej sceny zakwestionować? Przecież „Każdy chce żyć, nikt nie chce cierpieć".

Nie zaznacie spokoju

Spontaniczny ruch przywracania pamięci o Żołnierzach Wyklętych liczy ledwie dziesięć lat, a już wywołuje irytację. Pierwsi tę tradycję zaczęli kwestionować politycy SLD, którzy od lat konsekwentnie głoszą, że żołnierze niepodległościowej partyzantki byli bandytami strzelającymi zza węgła. W tym roku z okazji 1 marca znów padły wyzwiska. „Dzisiaj Dzień Żołnierzy Słusznie Wyklętych. Ludzi, którzy działali na szkodę państwa polskiego i jego obywateli. Popełniono wielki błąd, ustanawiając ten dzień" – pisał Grzegorz Gruchalski, kandydat SLD w wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Trzy miesiące wcześniej Klaus Bachmann, niemiecki publicysta współpracujący z „Gazetą Wyborczą", na pytanie o majstersztyk roku 2013 odpowiedział w podobnym tonie: „W ubiegłym roku nie dyskutowaliśmy na przykład o tym, czy warto stawiać pomniki albo nazywać place i ulice ku czci antykomunistycznych partyzantów walczących z władzami komunistycznymi po wojnie, mimo że wielu z nich nie walczyło ani za demokrację, ani za wolność, lecz na przykład za Polskę wolną od mniejszości narodowych, wolną od Żydów i za ustrój autorytarny. Zamiast tego rady miejskie w całym kraju stawiały pomniki (często bliżej nieznanym) »żołnierzom wyklętym« i tak ochrzciły nowe skwery, place i ulice. To jest majstersztyk polskiej prawicy roku 2013 – sposób, w jaki udało jej się podsunąć mediom, swoim adwersarzom, bardzo mgliste określenie, które potem zostało niemal powszechnie zaakceptowane".

Z kolei Magdalena Tulli na tych samych łamach apelowała, aby nie przesadzać z kultem „Inki", młodziutkiej sanitariuszki z oddziału „Łupaszki", która zginęła rozstrzelana przez UB z okrzykiem: „Niech żyje Polska!". „Zdarza się czasem, że trzeba umrzeć, ale nie powinniśmy się tym niezdrowo podniecać. Hitlerowscy zbrodniarze skazani na śmierć też ginęli z okrzykiem: »Heil Hitler!«" – oznajmiła pisarka.

Generał z AK, generał z MO

Piszę te słowa w chwili, gdy tylko uparte protesty kombatantów z NSZ zapobiegły, aby pogrzebowi generała Tadeusza Pietrzaka na warszawskich Powązkach towarzyszyła wojskowa asysta honorowa. Dowódca garnizonu warszawskiego zachował się odważnie – peerelowski wiceszef MSW, który na początku swej kariery osobiście wrzucał granaty do kryjówek żołnierzy powojennego podziemia, salwy kompanii Wojska Polskiego na pożegnanie więc nie dostał. Spoczął jednak w zaszczytnej kwaterze generalskiej. Wciąż bowiem obowiązują przepisy nieodróżniające generała z AK i z MO.

Na tym samym cmentarzu powązkowskim znajduje się słynna „Łączka", kwatera, w której w bezimiennych dołach grzebano ofiary katowni UB. Szczątki tych bohaterskich ludzi odkrywa się i identyfikuje dopiero teraz, choć od końca PRL mija ćwierć wieku. Mało tego, tam, gdzie w latach stalinizmu potajemnie grzebano zwłoki zamordowanych patriotów, na początku lat 80. wyznaczono miejsce pochówku dla dygnitarzy PRL.Takie działania krytyków pamięci o Żołnierzach Wyklętych jednak nie oburzają.

A gdzie są te szkoły, gdzie te wizyty delegacji uczniów na grobach? Może tu czy tam wychowawcy wrażliwi na historię starają się kultywować pamięć o Żołnierzach Wyklętych, ale ten rzekomy kult w polskich szkołach to wciąż krucha roślinka, na którą trzeba chuchać i dmuchać.

Wciąż słyszymy też postulat znalezienia trzeciej wersji historii – innej od klisz z lat PRL, gdy byliśmy karmieni opowieściami, jak to Polacy spontanicznie i z kwiatami witali wkraczających do naszego kraju czerwonoarmistów; ale też innej od „legend o oddziałach niezłomnych żołnierzy bohatersko przemierzających polskie lasy".

Problem z tym postulatem polega na tym, że zwykła, pełna szacunku pamięć jest przedstawiana jako propagandowa idealizacja, którą należy wyśmiać. Pojawiają się tu znajome frazy. Że wszyscyśmy byliśmy umoczeni, wszyscy współtworzyliśmy PRL, a bohaterów wymyślił sobie ks. Lewandowski i inni mitomani jego pokroju. Wszystkim rządził przypadek, a obie strony konfliktu nie do końca zdawały sobie sprawę, o co w nim chodzi. Kpiarze pytają, czy to możliwe, że desant około 430 oficerów wyszkolonych w Kujbyszewie (na kursie NKWD dla przyszłej kadry UB – przyp. aut.) dał radę opleść pajęczyną intryg, szantażu i socjotechniki 24-milionowy - wówczas - naród.

Niestety, tak było. Ale tym większa chwała tym, którzy się sprzeciwili ubezwłasnowolnieniu narodu.

Wcale się nie zdziwię, jeśli wkrótce pojawią się kolejne książki nagłaśniające jakiś niesprawiedliwy wyrok, jakiś akt zemsty, w którym kierując się logiką odpowiedzialności zbiorowej, partyzanci popełnili trudną dziś do wytłumaczenia zbrodnię.

Tylko czy takie oburzające incydenty mogą przekreślić kult żołnierzy walczących z sowieckim zniewoleniem Polski w latach 1944–1963? Nie. Pamiętajmy, że w powstaniu styczniowym też były oddziały, które ścigane i zaszczuwane przez wojska carskie dziczały i rabowały wsie. Taka, niestety, bywa w wojnie partyzanckiej. My pamiętamy jednak to, o co w tej walce naprawdę chodziło. To, co było w niej dobre i szlachetne. Szacunek wynika ze świadomości tragizmu sytuacji Żołnierzy Wyklętych i skali zbrodni, jakiej Sowieci i komuniści dokonali na tamtym pokoleniu.

W latach 1944–1963 – mimo niewątpliwych wyjątków – kto inny bywał katem, a kto inny ofiarą. Czy naprawdę więc jednych i drugich tak niewiele różniło?

Autor jest publicystą tygodnika "Do Rzeczy"

„Brudne serca" poznańskiej dziennikarki Anny Karoliny Kłys po raz pierwszy zobaczyłem w postaci recenzenckiego egzemplarza, który przysłano do mojej redakcji tygodnika „Do Rzeczy".

Początkowo myślałem, że to kolejna publikacja IPN. Do lektury zachęcały wybite na okładce rekomendacje znanych dziennikarzy i historyków. Po chwili jednak w oczy rzucił mi się podtytuł: „Jak zafałszowaliśmy historię chłopców z lasu i ubeków". Użycie formuły „my" było pierwszym dzwonkiem ostrzegawczym. Od razu przypomniały mi się tytuły z „Gazety Wyborczej", w których zawsze używano liczby mnogiej, aby łatwiej sprzedać jakąś nagiętą tezę: „nie jesteśmy tolerancyjni", „nie potrafimy przestać bać się gender" czy „nie umiemy rozliczyć się z własną historią".

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy