Był rok 1990 i słyszałem takie opinie ze wszystkich stron. I właściwie tylko takie. W „Życiu Warszawy", gdzie byłem wtedy na stażu w dziale miejskim, chyba jako jedyny chciałem głosować na Wałęsę, a w każdym razie jako jedyny tego nie ukrywałem. Moi znajomi z polonistyki także stukali się w głowę. Jak to możliwe, żeby student, magister niemal, chciał oddać głos na prostaka? A zresztą – niech sobie ten szalony Zdort głosuje na Wałęsę, wszyscy inni i tak wybiorą Mazowieckiego.
Powszechne było przekonanie, że pan Tadeusz wygra w pierwszej turze, bo przecież Polacy nie zgodzą się, aby kraj wziął w posiadanie niebezpieczny populista, którym w dodatku sterują zza pleców jacyś dwaj kurduple. Zdrowa większość społeczeństwa na pewno się na to nie zgodzi...
Pamiętamy wyniki: Wałęsa: 40 proc., Tymiński 23 proc., Mazowiecki – 18 proc. W drugiej turze wybraliśmy Wałęsę: 74 proc.
Przypomniałem sobie o tych „wszystkich", którzy mieli głosować na Mazowieckiego, kiedy kilka dni temu usłyszałem w dyskusji radiowej pewną dziennikarkę zapewniającą, że „wszyscy" w prywatnych rozmowach używają tak wulgarnego języka, z jakiego zasłynęli ostatnio dwaj wysocy urzędnicy. – Ci, którzy oburzają się na ich słownictwo, są ohydnymi hipokrytami, ponieważ sami tak mówią. To jest norma obecnie w Polsce. Takich słów używają moi znajomi, koledzy, przełożeni i w ogóle wszyscy – przekonywała dziennikarka.
„W ogóle wszyscy". Tak, słyszałem też kiedyś opinię, że „każdy mężczyzna" przynajmniej raz odwiedził dom publiczny.