Poważni autorzy zajmować się będą meritum rozmowy, mnie, zblazowanej podsłuchami, najbardziej zaimponowało menu: na przystawki carpaccio (po polsku tak się nazywa cienko pokrojone cokolwiek, ale gdy nazwane z europejska, to można doliczyć i 100 proc. marży) podane z matiasa holenderskiego (po polsku śledzik), kawior z anchois (niejasne, czy z rybek zrobiono kawior, czy do koreczków dodano kawior, a jeśli tak, to czarny czy czerwony), rzodkiewki piklowane, kawior z łososia (wędzonego czy surowego?), tatar, znów carpaccio (patrz powyżej), ale tym razem z mlecznej jagnięciny (to taka mała owieczka, która nie skończyła sześciu tygodni), oraz grillowany kozi ser ze szparagami. Na główne danie policzki (chyba wołowe, to jest podobno bardzo smaczne, ale jakieś obrzydliwe w nazwie), ogony wołowe oraz ośmiornica. Do tego oczywiście wódka i wino. O deserach historia milczy.
I te wszystkie frykasy jadły tylko trzy osoby, rozmawiając przy tym, jak wiemy, z dużym entuzjazmem. Menu jest bardzo imponujące w nuworyszowski sposób. Wykwintne, onieśmielające, drogie – i zupełnie niezharmonizowane. Tak wyglądało menu w rosyjskich restauracjach dla nowych Ruskich po nastaniu wolności: najważniejsze, żeby było inne niż to, cośmy żarli dotąd i co żrą zwykli obywatele, żeby brzmiało europejsko i żeby koniecznie było bardzo drogo. Następnego dnia można było i o tym porozmawiać na zebraniach zarządów: „ A znajetie, Maksym Maksymowicz, wcziera my kuszali takoje karpaczio, j...b twoju mać, takoje tionkoje, każdyj prozracznyj łomnik stojał tridcat dolarow, położysz w rot, daże nie poczustwujesz, popijosz wodkoj, sliedujuszczyj łomnik, wodka i tak możesz tri czasa i wsio to gołodnyj. Kakaja krasiwaja żyzń". Ciekawe, czy jakiś dziennikarz śledczy odkryje rachunek z tej kolacji, bo dobrze by było wiedzieć, kto za to zapłacił.
A co z tym trzecim smakoszem? Nazwisko Sławomira Cytryckiego obiło mi się o uszy jakieś dziesięć lat temu, gdy był w Waszyngtonie jako „szef Specjalnej Misji Dyplomatycznej w randze ambasadora pełnomocnego". Nikt raczej nie wiedział, co to była za Misja Specjalna ani kim był ambasador pełnomocny, poza tym, że podobno w grę wchodziły bardzo duże pieniądze, a pan ambasador specjalny miał być bliskim przyjacielem Aleksandra Kwaśniewskiego i poprzedniego ambasadora w USA Jerzego Koźmińskiego. Cała trójka zaprzyjaźniła się podobno w okresie wspólnej działalności na niwie międzynarodowej w SZSP (to był taki polski Komsomoł: Socjalistyczny Związek Studentów Polskich), a potem działała razem w PZPR jako młodzi zdolni. Z tym że Cytrycki kończył studia w Leningradzie, co pewnie pozwoliło mu zostać sekretarzem asystenta czy asystentem sekretarza generalnego ONZ. Pozycja zwykle obsadzana przez zaufanych ludzi KGB (lub czasami GRU).
Rusofile mający słabość do petersburskich nocy i duszy rosyjskiej lubią czasami utrzymywać, że studia w ZSRS nie były sobie równe i że może w Moskwie rekrutowano do KGB (lub GRU), ale w Leningradzie na pewno nie. I mnie zdarzyła się podobna pomyłka, oparta na podobnych złudzeniach. Kiedy kilkanaście lat temu capnęło mnie kubańskie UB, przez całą dobę utrzymywałam, że jestem francuską turystką o nazwisku Karpinski i nigdy na Kubie nie byłam. Trzech panów przeszukiwało starannie moje rzeczy i w końcu rozerwało pudełko słodyczy, w którym był mój paszport amerykański na nazwisko Lasota i różne tam kontrrewolucyjne broszurki. Czwarty, do tej pory milczący, pan wykrzyknął wtedy triumfalnie: „Aha, ja znał, szto my eto najdiom!", na co ja spytałam: „Aaaa, uniwersitiet imienia Lumumby?", a on z godnością odpowiedział: „Niet, Łomonosowa". No i jak to można się pomylić.
Lubię dygresje, ale staram się zwykle wracać do głównego wątku, czyli w tym wypadku do rocznicy odzyskania wolności.