Polska niemota

Chory język, trędowata tożsamość, wypłukana pamięć – taki dorobek pozostawiamy ?następcom.

Publikacja: 28.06.2014 02:00

Polska niemota

Foto: Plus Minus, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Red

Wybuch wojny na Ukrainie rozmroził na moment niektóre mózgi elity III RP. Agresja Rosji na Ukrainę rzuciła na Polskę tak złowrogi cień, że mimo zaklęć o pełnym bezpieczeństwie wyrwała z letargu język publiczny, którego dotąd używano wyłącznie do odwracania pojęć i ukrywania rzeczywistości. Narzucająca się analogia z rokiem 1938 spowodowała, że w pierwszych komentarzach, pod wpływem emocji, język zdawał się wyzwalać z imadła nowomowy i wymykać spod kontroli zaklinaczy rzeczywistości. Nawet niektórzy komuniści przemówili ludzkim głosem i odniosłem wrażenie, być może błędne, że jednemu z nich sprawiło to niespodziewaną przyjemność.

Nieme państwo

Jednak chwilę niekontrolowanego zapomnienia przerwała wielka przyjaciółka Polski Angela, która niczym anioł pokoju spłynęła z niebios i przywróciła spokój w Warszawie. Rzecz ujmując prościej, poprosiła swego przyjaciela Donalda, żeby się odczepił od Rosji. Przyjaciel posłuchał. Wojna wojną, bezpieczeństwo bezpieczeństwem, ale przyjaźń jest najcenniejsza.

W rezultacie z ust oficjalnej Polski znowu zniknęły słowa, które cokolwiek oznaczają, i państwo stało się nieme. Swoją część zadania oddolnie wykonała również rosyjska agentura. Miała ułatwione zadanie, bo ośmieszanie mądrego zachowania Lecha Kaczyńskiego wobec rosyjskiej agresji na Gruzję pomogło w dezorientowaniu opinii publicznej także w obliczu ataku na Ukrainę. Najbardziej bezpieczny sposób obrony własnego państwa zastosowany przez polskiego prezydenta – powstrzymywanie wroga na obcym terytorium – był bezmyślnie określany przez drugorzędnych publicystów rządzących Polską jako nieodpowiedzialne potrząsanie szabelką.

Ukraiński wypadek językowy uzmysłowił roztargnionym niedowiarkom, że mimo 25 lat wolności oficjalna polszczyzna pozostaje w niejasnej niewoli. Rzecz ujmując inaczej, Polacy po 1989 roku nie odnowili i nie odzyskali polszczyzny. Obezwładnieni przez wygodnicką niemoc pozwalają się zniewalać za pomocą podrobionego przez szubrawców zastępczego języka, który uniemożliwia elementarne opisanie rzeczywistości, zrozumienie świata i siebie nawzajem. Obecny oficjalny język polski żywi się bowiem żarłocznie padliną komunistycznej nowomowy i czerpie obficie nie tylko z jej słownikowych zasobów. Żyją w nim ukształtowane przez totalitarne państwo bezwarunkowe odruchy strachu, bojaźliwe zabobony, mechanizmy wyparcia, obszary tabu i mechanizmy pozbawiania słów podstawowego znaczenia.

Nowo-starzy właściciele Polski, chcąc bez problemów panować nad wpędzonym w kompleksy ludem, wzmacniają siłę perswazyjną odziedziczonego niewolniczego języka liberalno-poprawnościowym slangiem, zabiegając zaś o choćby niewielkie pozytywne wzmianki w zagranicznych mediach, ozdabiają swoje ślepe narzecze modnymi frazesami z zakresu seksualnego rasizmu. Dzieła ideologizacji współczesnej polszczyzny dopełnia bełkot o szczęśliwym końcu historii i przebywaniu Polski w świeckim raju.

Polszczyzna III RP

W przekonaniu użytkowników ten potrójny mechanizm fałszowania języka ma mocniejsze fundamenty ideowe niż cenzura z ulicy Mysiej, więc bez skrupułów duszą polszczyznę. W rezultacie w przestrzeni publicznej funkcjonuje pokraczne narzecze, nobilitująco-nowoczesne, nihilistyczno-postępowe, które skutecznie jak Alzheimer izoluje ludzi od realnego świata. Coraz grubsza szklana kurtyna pustych słów zdanie po zdaniu odcina ludzi także od ich własnego życia, infantylizuje świadomość wspólnoty, a nawet utrudnia ucieczkę przed opresją propagandy w kojący rodzinny krąg.

Sztuczna wersja polszczyzny, która  łamie depozyt moralny przeszłości prosperuje w najlepsze, bowiem polska nauka nie chce się podjąć misji jej odrodzenia. Odrodzenie nazywania świata, odróżniania prawdy od fałszu, dostrzegania dobra i zła, zrozumienia historii i losu musi się zacząć od zbadania wszystkich okoliczności pięćdziesięcioletniego oddziaływania zinstytucjonalizowanej, jawnej, tajnej i dwupłciowej cenzury na język, literaturę, stan świadomości społeczeństwa i jego sposób myślenia. Duchowa niemota może być przezwyciężona tylko wtedy, gdy mechanizmy i skutki zorganizowanego przez marionetkowe państwo kłamstwa będą wszechstronnie zbadane, a wyniki badań uwzględnione w procesie edukacji. Bez takiego wysiłku język może nie odzyskać ducha wolności jeszcze przez wiele lat.

Mamy na przykład obowiązek zrozumieć, dlaczego komunistyczna cenzura wżarła się w dusze polskich pisarzy tak głęboko, że pisano tylko to, co akceptowała władza, i szuflady pozostały puste. Nie wystarczy rozbrajający uśmiech Wisławy Szymborskiej i lekceważące wyjaśnienie: „przecież wszyscy byli za". Rzecz w tym, że sądząc z prac na powązkowskiej Łączce, nie wszyscy, a gdyby nawet tak było, byłaby to dodatkowa motywacja, żeby rzecz sumiennie zbadać i zrozumieć. Zakładam, że zdeklarowanych komunistów było mniej, niż się przypuszcza, i nie tyle ideologiczna autocenzura, ile pazerny narcyzm i ochocza służalczość literatów wobec moskiewskiego namiestnictwa mogły decydować o kształcie peerelowskiej kultury.

Zresztą problemu pozazawodowego serwilizmu polskich intelektualistów też się na wszelki wypadek nie bada. Gdyby rzeczowo przeanalizować postawę Jarosława Iwaszkiewicza i wielu pisarzy mniejszego kalibru, może dzisiaj Jerzy Stuhr nie uważałby się za herosa, przyłączając się do hałaśliwej hałastry i ogłaszając z dumą: „nie boję się biskupów". Analiza przeszłości jest niezbędna, ale w wolnej Polsce zamiast dyskutować z młodzieżą o latach 40. XX wieku na podstawie książki Krzysztofa Kąkolewskiego opisującej polityczne tło i ubecki pierwowzór „Popiołu i diamentu", wprowadza się do edukacji agresywny marksizm i tezy o konieczności odrzucenia kultury szlacheckiej jako klasowo obcej.

Do trwania kryzysu języka i społecznej samoświadomości przyczynia się również konsekwentne wyrzucanie literatury polskiej ze szkół. Czego nie odważyli się zrobić komuniści, wykonują tolerancyjni liberałowie, którzy za osobistego wroga (poza Panem Bogiem) uważają dobrodusznego Henryka Sienkiewicza. Chociaż, prawdę mówiąc, nie cierpią wszystkich polskich pisarzy, z wyjątkiem Gombrowicza, Baumana i Wałęsy. W rezultacie z całą żywą historią języka polskiego można się już spotkać tylko w kościele, gdzie na co dzień śpiewane są pieśni przechowujące język dawnych Polaków, od wieków średnich począwszy („Bogurodzica", pieśni wielkopostne) po teksty pamiętające okres zaborów (dziewiętnastowieczny hymn „Boże coś Polskę" czy najpiękniejsze kolędy). Ale co mają zrobić niewierzący?

Monidła i groteski

Istotny wpływ na wydrążenie polszczyzny ma miękko-komercyjne zawłaszczanie tradycji w celu wypatroszenia jej z treści i zniechęcenia Polaków do refleksji nad kondycją narodu i państwa. Wyprane z sensu ideowego i smaku odpustowe obrazki Jerzego Hoffmana (adaptacje Sienkiewicza, „Bitwa warszawska"), świadome fałszerstwa historii współczesnej („Wałęsa" Andrzeja Wajdy) czy dekonstrukcja rzekomych mitów – na przykład odbrązawianie AK, która jeszcze zdążyła się obmyć z opluwania przez 50 lat przez karłów postępu („Obława" Marcina Kryształowicza), mają wyprać naszą tradycję z kluczowej symboliki i pozbawić tożsamość mocnych punktów oparcia. W ramach takiej właśnie strategii o syberyjskiej golgocie Polaków nakręcono film na podstawie powieści literata Domina – stalinowskiego prokuratora, m.in. szefa wydziału do spraw najwyższej wagi w naczelnej prokuraturze wojskowej, człowieka przez całe dorosłe życie służącego pilnie sowieckiemu okupantowi.

Niezbędnym składnikiem braku narodowej komunikacji jest rutynowa pogarda dla prowincji i prostych ludzi, wyrażana przez elitę zarówno podczas reżyserowanej debaty, jak i w wypowiedziach artystycznych (moherowa ciemnota ukazana przez Wojciecha Smarzowskiego w „Weselu", przez małżeństwo Sasnalów w „Z daleka widok jest piękny"). Odbudowywanie zerwanej ciągłości historycznej, a także prosta rekonstrukcja faktów i leczenie chorej pamięci również naruszają prawidła manipulacji, więc uwierają elity. Stąd zapewne nieustający histeryczny atak na IPN i pielęgnowanie tradycji kolaboracji (zgadzamy się na popiersie Witolda Pileckiego, ale zostawcie nam pomniki sowieckich wyzwolicieli – daje do zrozumienia Tomasz Nałęcz).

Obok miękkiego neutralizowania tradycji odbywa się jej twarde falsyfikowanie. Elity postulują przywrócenie honoru komunistom, którzy jako agenci Stalina walczyli o interesy Moskwy w Hiszpanii, Polsce i tam, gdzie w latach 30., 40. lub 50. rzucił ich rozkaz przełożonych z GRU czy NKWD. Przywrócenie honoru sowieckim agentom i generałom w polskich mundurach musiałoby zaowocować odnowioną akceptacją dla całej PRL, łącznie z najczarniejszym okresem lat 1944–1956. Świetlaną tradycją polską ma być znowu to, co się działo wewnątrz i wokół ruchu komunistycznego razem z jego radykalną antypolskością, a heroiczne elementy naszej tradycji mają być zastąpione błędami, grzechami i nową wersją prawdy historycznej. Mówiąc symbolicznie, akcję „Żegota" ma zastąpić pogrom kielecki i mord w Jedwabnem, a na tradycję nurtu niepodległościowego symbolizowanego przez Piłsudskiego ma paść pozłacany cień tchórza i kapusia Jaruzelskiego. Ten sam cień ma pozbawić znaczenia słowa „honor".

Dzieła tak interpretujące polską rzeczywistość („Pokłosie" Władysława Pasikowskiego) hojnie wspiera państwo swoim mecenatem. Zrozumiałe jest w takim kontekście, chociaż chyba nielegalne, dotowanie radykalnych marksistów wydających dzieła Lenina i Róży Luksemburg. Nie należy się także dziwić, że dotacji publicznej odmawia się reżyserom niekontrolowanym – Ryszardowi Bugajskiemu czy Antoniemu Krauzemu. Polityka ta zaczyna przynosić żniwa. Śmierć ostatniego z trójki wielkich poetów XX wieku Tadeusza Różewicza, odejście wybitnych kompozytorów Wojciecha Kilara i Henryka Góreckiego rozpoczyna w polskiej kulturze okres smuty. Znakiem czasu jest, jak słyszę, rozpoczęcie lobbingu na rzecz literackiej Nagrody Nobla dla Olgi Tokarczuk.

Rozmowa w Polsce zamarła. Słychać tylko połajanki w stosunku do prostaków, pogardę wobec nie dość postępowych prowincjuszy, śmiech z religijności ludu, naigrawanie się z patriotyzmu. Tłem tego hałasu i chaosu jest słabość państwa niekorzystającego ze swoich możliwości, niewypracowującego jakiejkolwiek strategii, trwającego w oczekiwaniu na dyspozycje z Brukseli i Berlina, które płyną wraz z dofinansowaniem i domyślną obietnicą kontynuowania krajowych karier poza granicami. Wydaje się, że dla tych sprytnych ludzi jedynym motywem sprawowania władzy jest paniczny lęk przed jej utratą. Taki wniosek narzuca się od lat i ujawniane właśnie nagrania rozmów naszych lumpenelit nie wnoszą do tej sprawy nic nowego.

Marność państwa infekuje język, osłabia poczucie polskości. Chory język i trędowata polskość pozwalają takiemu państwu trwać i zarażać bezsiłą następne pokolenia. Koło się zamyka i nie ma Wyspiańskiego, który by ten obraz zamknął w wielkiej frazie, ani Malczewskiego, który by namalował szaleństwo spętanych tancerzy. Kiedyś polskość była tak atrakcyjna, że nawet kiedy przyjaciółka filozofów i utalentowany flecista przy pomocy napuszonej baby z Wiednia zlikwidowali Polskę, imigranci w drugim pokoleniu stawali do nierównej walki z zaborcami. Tak zginął w 1863 roku pochodzący z niemieckiej rodziny Fryderyk Zoll.

Zadziwiające procesy polonizacji najróżniejszych nacji zastąpił obecnie wszechświatowy proces błyskawicznej depolonizacji – zostawiania za sobą balastu zbędnej, przynoszącej wstyd Polski. Zjawisko ekspresowego wynaradawiania jest najbardziej drastycznym skutkiem słabości i nielojalności elit, ideologizacji kultury, teatralizacji demokracji i lekceważenia przez władze polskiej diaspory – w końcu największej na świecie. Polska niszczeje i milknie przede wszystkim dlatego, że pod naciskiem deprawatorów niknie autentyczny polski język. Sprawiedliwe słowo jest cudem. Niemota okaleczanej, zabranej poranionemu narodowi polszczyzny bardziej przeraża niż wyludniające się polskie miasta.

Jan Polkowski jest poetą i prozaikiem. Zadebiutował w roku 1978 w drugoobiegowym kwartalniku „Zapis". Działacz SKS, internowany, redaktor naczelny podziemnego kwartalnika „Arka". W 1992 roku przez osiem dni rzecznik prasowy rządu Jana Olszewskiego. Ostatnio wydał tomik „Głosy" (2012) i powieść „Ślady krwi" (2013)

Wybuch wojny na Ukrainie rozmroził na moment niektóre mózgi elity III RP. Agresja Rosji na Ukrainę rzuciła na Polskę tak złowrogi cień, że mimo zaklęć o pełnym bezpieczeństwie wyrwała z letargu język publiczny, którego dotąd używano wyłącznie do odwracania pojęć i ukrywania rzeczywistości. Narzucająca się analogia z rokiem 1938 spowodowała, że w pierwszych komentarzach, pod wpływem emocji, język zdawał się wyzwalać z imadła nowomowy i wymykać spod kontroli zaklinaczy rzeczywistości. Nawet niektórzy komuniści przemówili ludzkim głosem i odniosłem wrażenie, być może błędne, że jednemu z nich sprawiło to niespodziewaną przyjemność.

Nieme państwo

Jednak chwilę niekontrolowanego zapomnienia przerwała wielka przyjaciółka Polski Angela, która niczym anioł pokoju spłynęła z niebios i przywróciła spokój w Warszawie. Rzecz ujmując prościej, poprosiła swego przyjaciela Donalda, żeby się odczepił od Rosji. Przyjaciel posłuchał. Wojna wojną, bezpieczeństwo bezpieczeństwem, ale przyjaźń jest najcenniejsza.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą