Król na marach

Kto zabił Przemysła II, niedawno koronowanego na króla? I co po jego śmierci stanie się z Polską? Fragment powieści „Niewidzialna korona" ?z bestsellerowego cyklu fantasy opowiadającego o dziejach dynastii Piastów.

Publikacja: 05.07.2014 02:00

Król na marach

Foto: ROL

Red

Przemysł II leżał na dębowej ławie. Z jego rozrzuconych włosów ściekała brudna woda, kropla za kroplą kapiąc na nierówne kamienie posadzki. Przykryte płaszczem ciało króla rozmarzało. Sześć solidnych pochodni dawało sporo ciepła. Ich chwiejne światło budziło niespokojną grę cieni na ścianach. Suche źrenice Przemysła utkwione były w sklepieniu kaplicy. Wokół ławy krzątało się dwóch joannitów.

Czarne habity z białymi krzyżami sprawiały, że rycerze zakonni wydawali się identyczni, niczym rodzeni bracia. Jednak gdy się prostowali, widać było, iż jeden z nich jest wysoki i ma nienaturalnie obniżone ramię. Drugi zaś, niższy, wydawał się pod płaszczem skrywać sylwetkę zapaśnika. W głębi kaplicy posługacz przelewał wodę z cebra do miski; najwyraźniej była ciepła, bo uniósł się nad nią siwy kłąb pary.

Nieco z boku, przy pulpicie, stał czwarty mężczyzna. Królewski notariusz Tylon.

– Więcej światła – zażądał suchym głosem, rozkładając na pulpicie pergamin.

Jeden z joannitów syknął na sługę, bo ten nie zareagował na polecenie.

– Nie słyszałeś, czego życzy sobie królewski notariusz?

Sługa bezszelestnie odstawił miskę i przyniósł lampę oliwną. Stawiając ją na pulpicie, schylił się nisko, tak że przed Tylonem zamajaczyła na chwilę szczecina jego szarej, sztywnej czupryny. Tylon kiwnął głową i w chwiejnym blasku lampy rozprostował arkusz pergaminu.

– Możemy zaczynać – powiedział do joannitów, wprawnym ruchem nabierając w calamus pióra inkaustu. „Oględziny ciała króla Przemysła II po morderstwie..." – zapisał i nagle odłożył pióro, podnosząc oczy na braci zakonnych. – Czy arcybiskup Jakub odebrał od was przysięgę? – spytał.

– Wstępując w szeregi Zakonu Świętego Jana, każdy z nas przysięga na jego przenajświętszą głowę. Innych przysiąg składać nam nie wolno – odpowiedział wyższy z braci, poruszając krzywym ramieniem.

– Rozumiem, ale to sytuacja nadzwyczajna. – Tylon zawiesił głos, wsłuchując się w echo słów odbijających się od kamiennych ścian kaplicy. – Mamy do czynienia z królobójstwem. Zamachem na najświętszą osobę Królestwa. – Znów przeszedł go dreszcz, gdy kamienie odbiły jego słowa. Zacisnął szczęki i już nie powiedział, ale pomyślał: Mamy pusty tron, brak dziedzica korony i kraj otoczony przez wrogów.

– Joannici nie są poddanymi króla – grzecznie wtrącił zakonnik.

– Lecz korzystają z jego gościnności – nieustępliwie nacisnął Tylon.

Przez chwilę zapanowała złowroga cisza.

– Każdy brat szpitalnik służy potrzebującym w pierwszej i ostatniej potrzebie w myśl jednej zakonnej przysięgi – dodał pospiesznie drugi z joannitów.

Tylon popatrzył na jednego, potem na drugiego i pokiwał głową.

– Przyjąłem do wiadomości. Wasze imiona? – spytał.

– Wolfram i Pecold – odpowiedział za obu ten wyższy.

Czubek pióra Tylona szybko zaskrzypiał na pergaminie. „Bracia szpitalnicy z pogorzelickiej komandorii Zakonu Świętego Jana, Wolfram i Pecold, w myśl reguły swego zgromadzenia zobowiązują się do zachowania całkowitej tajemnicy z oględzin ciała zamordowanego króla Przemysła II. Jednocześnie zobowiązują się, że w czasie dokonywania czynności użyją pełni swej wiedzy i nie zatają żadnego, nawet najdrobniejszego faktu związanego z oględzinami". Tylon odłożył pióro i odczytał powyższe, po czym dodał:

– To nie jest przysięga. To zobowiązanie. Możecie je podjąć, nie narażając własnych ślubów.

– Pan notariusz zawsze taki skrupulatny?

– Zawsze – potwierdził Tylon i lekko wzruszył ramionami.

– Możemy – zgodził się ze zniecierpliwieniem ten niższy. – Skończmy te formalności, bo ciało rozmarza i jeszcze trochę, a nawet przy „pełni swej wiedzy" niewiele panu notariuszowi powiemy.

Ja, Pecold...

– I ja, Wolfram...

– ... zobowiązujemy się do zachowania tajemnicy o każdej ze spraw, jakie ujawnione zostaną podczas oględzin.

– W imię Boże, zaczynajcie, bracia joannici!

Pecold i Wolfram jak na komendę unieśli płaszcz przykrywający ciało zamordowanego króla.

* * *

Jakub Świnka, arcybiskup gnieźnieński, przyglądał się twarzom zebranych. Królowa Małgorzata. Wojewoda poznański Beniamin Zaremba. Kanclerz Andrzej Zaremba. Biskup poznański Jan Gerbicz. Wojewoda gnieźnieński Mikołaj Łodzia. Spotkali się wszyscy w Okrągłej Sali poznańskiego zamku, przy stole, przy którym jeszcze miesiąc temu obradowała Mała Rada Królestwa. Wysokie krzesło, zwykle zajmowane przez Przemysła II, stało puste. Puste i okryte kirem.

W srebrnych lichtarzach płonęły czarne żałobne świece. Barwny gobelin przedstawiający opowieść o królu Arturze pospiesznie zdjęto ze ścian, a jego miejsce zajęła czarna i niczym niezdobiona wełniana materia.

Jedyną jasną plamą w pomieszczeniu był biały orzeł na purpurowej chorągwi Królestwa. Ale ta purpura raziła oczy Jakuba Świnki, nazbyt oczywiście kojarząc mu się z krwią Przemysła. Nie, nie tylko orzeł był biały. Trupio biała była twarz królowej Małgorzaty. Jakub widział, że trzęsą jej się dłonie, że kryje ich konwulsyjny ruch pod stołem. Widział, iż ma zsiniałe usta, podpuchnięte od płaczu oczy. Widział, że nie może utrzymać głowy, opuszcza ją nisko, porusza podbródkiem i znów unosi. Widział też, że wstydzi się swej niebieskiej sukni; okryła pyszną barwę jedwabiu czarnym płaszczem, który wyglądał jak pożyczony od prostej dwórki. Biedaczka – pomyślał – nie ma żałobnej sukni. Niegotowa była na jego śmierć, niegotowa, jak my wszyscy. Boi się losu królowej wdowy. Dlaczego się lęka? Nie była tak ukochaną panią, jak świętej pamięci Rikissa, ale nikt tu jej nie ukrzywdzi.

– ... gońcy ruszyli niezwłocznie. Wojewoda pomorski powinien być w Poznaniu jutro – dotarł do niego głos kanclerza.

Choć arcybiskupowi, jako najwyższemu godnością, powierzono pierwsze krzesło, obok pustego, królewskiego, to kanclerz Andrzej Zaremba prowadził spotkanie. Robił to wprawnie i zręcznie, jak zawsze.

Jakub Świnka był mu wdzięczny. On sam jeszcze nie czuł się na siłach, by zabrać głos. Zerknął na obecnych: wojewoda poznański Beniamin Zaremba, bliski krewny kanclerza. Jego opanowanie i spokój były w Starszej Polsce legendarne. Zasługi też. Teraz siedzi, opierając czoło o dłoń, zgięte ramię zasłania mu twarz. Oj, tak – pomyślał Jakub – wojewoda szanował króla. Choć jego ród – arcybiskup pamiętał o tym nazbyt dobrze – jako jedyny otwarcie wystąpił przeciw Przemysłowi. To było jednak tak dawno, tak dawno temu. Król przecież oczyścił Beniamina z zarzutów i przywrócił mu urząd wojewody. A syn Beniamina, Michał? Ten Michał, zwany Południowym Wichrem, był najbliższym przyjacielem króla. No tak – skonstatował Jakub – i jedynym, który przeżył rogozińskie piekło. Wojewoda jest jednak człowiekiem wrażliwym i nie cieszy się przecież, że jego syn wyszedł cało z opresji, w której polegli król i kwiat jego rycerstwa – westchnął w duchu arcybiskup. – Zwłaszcza że stracili tam tego młodego, jak go wołali? Wawrzyniec. Wawrzyniec Zaremba.

Straszna sprawa. Ponoć znaleźli chłopaka z odrąbaną głową. To musi być cios dla Zarembów. Odrąbana głowa. Któż jest zdolny do takich czynów? Czy sam Szatan odprawiał te piekielne zapusty w Rogoźnie?

– Jakubie Świnko!

Arcybiskup wybił się z ponurego toku myśli, nagle unosząc głowę.

– Słucham? – spytał, mrugając i patrząc na Andrzeja Zarembę.

Ten jednak wyglądał na zaskoczonego nagłym odezwaniem się arcybiskupa.

– Tak, Jakubie II? Zechcesz coś powiedzieć? – zapytał grzecznie kanclerz.

Arcybiskup zarumienił się i wymamrotał:

– Zdawało mi się, żeście mnie wzywali. Wybaczcie, panowie, królowo. Zamyśliłem się. Kontynuuj, kanclerzu, kontynuuj.

W duchu skarcił się po dwakroć. Raz, że skoro Pan upomniał go, i to po raz pierwszy w życiu publicznie, po raz pierwszy, odkąd Pan zaczął do Jakuba przemawiać, to znak, że tok jego myśli musiał zabrnąć w wyjątkowo grzeszną stronę. A dwa, że zamiast uczestniczyć jako najwyższy godnością w tej najtrudniejszej z Rad, błądzi myślami po opłotkach. Co z tego, Jakubie Świnko – mówił sam do siebie gniewnie – że bolejesz i myśli zebrać nie możesz? Oni, wszyscy tu obecni, boleją. Małgorzata straciła męża. Kraj króla. A ty biadolisz nad sobą, żeś niegotów. Weź się w garść, i to już – upomniał się.

– Bene, Jakubie, bene! – Arcybiskup usłyszał głos i był na tyle przytomny, że nie pytał zebranych, kto mówi. Wiedział.

Odchrząknął, wstał i powiedział:

– To bardzo słuszne, kanclerzu, że notariusz Tylon i znani z doświadczenia bracia joannici zajęli się ciałem króla. Równie oczywiste jest, iż powierzono śledztwo tak wprawnemu sędziemu, jak wielebny Gniew. I właściwym tokiem postępowania było wysłanie gońców do wojewody pomorskiego Święcy z żądaniem natychmiastowego przybycia. To działania ważne i prawidłowe. Ale choć wszyscy jesteśmy pogrążeni w żałobie i wstrząśnięci po śmierci króla, to dzisiaj musimy zadbać o jego tron.

– Nie mamy dziedzica – odpowiedział kanclerz, stwierdzając fakt znany wszystkim obecnym.

– To wiemy nie od dziś. Król Przemysł już przed laty obawiał się braku następcy tronu. Jest ten nieszczęsny układ, którego nie zdążył anulować, choć jak niektórzy z was wiedzą, chciał to uczynić niebawem.

Kanclerz Zaremba ściągnął brwi.

– Anulować?

– Owszem – potwierdził arcybiskup.

– Czy masz na myśli, arcybiskupie, układ o dziedziczeniu Starszej Polski przez księcia głogowskiego Henryka? Ja nic nie wiedziałem o tym, by król chciał cofnąć to postanowienie. A jestem przecież kanclerzem! Czy ktoś z zebranych tutaj wiedział? – Andrzej Zaremba był niepomiernie i chyba niemile zdziwiony.

– Ja – powtórzył stanowczo Jakub.

– I ja – potwierdził wojewoda gnieźnieński.

– I ja – cicho dodała królowa.

– Pierwsze słyszę – sucho skonstatował kanclerz. – A ty, Beniaminie? – wyrwał z zamyślenia swego rodowca, wojewodę poznańskiego.

– Mnie się król z takiego zamysłu nie zwierzył, ale może mój syn, Michał...

– Wybacz, wojewodo, ale twój syn, jako jedyny świadek zdarzeń związanych ze śmiercią króla, przebywa teraz w odosobnieniu – powiedział Jakub, dziwiąc się, że w jego głosie nie słychać współczucia, choć z całego serca współczuł Beniaminowi. – Wolą króla było nie czynić głogowskiego księcia dziedzicem.

– Czy ktoś wie dlaczego? – ostro zapytał kanclerz.

– Nie jest tajemnicą, że przyjaźń Przemysła i Głogowczyka mocno zetlała. To, co książę Głogowa zrobił śląskiemu szwagrowi króla, też nie było bez znaczenia... – rozłożył ramiona Jakub Świnka.

– Nie mieszajmy do tego szwagra – zanegował kanclerz. – Bo jak przypomnimy, co ten śląski szwagier zrobił wcześniej...

– Dobrze, dobrze! Najważniejsze jest to, że po małżeństwie z naszą kochaną Jadwinią i po udanej współpracy przeciw królowi Czech, Václavowi II, zwłaszcza zaś po nieugiętej postawie wobec obrony Krakowa przed czeskim zaborem, to książę kujawski Władysław wydawał się królowi najbliższym i najpoważniejszym kandydatem na swego następcę – odparł Jakub Świnka.

– Władysław? – Po raz pierwszy tego dnia odezwał się biskup poznański. – Ten książę Władysław?

– Karzeł? – wprost sformułował istotę wątpliwości kanclerz.

– Nie karzeł. Po prostu niewysoki mężczyzna – zaprzeczył Jakub Świnka. – Przypominam, iż Władysław ma skończone trzydzieści sześć lat, jest mężem naszej ukochanej księżniczki Jadwigi, najbliższej stryjecznej siostry Przemysła.

– Która w dodatku spodziewa się dziecka – mruknął Beniamin Zaremba, pocierając czoło. – I to, jak mówią, na dniach ma rodzić.

– Właśnie – pokiwał głową arcybiskup. – Ma rodzić.

Andrzej Zaremba ze złością powiedział:

– Czy naprawdę wyobrażacie sobie, że rycerstwo Starszej Polski wezwie na tron karła?

– Upominam cię, kanclerzu! – surowo skarcił go Jakub Świnka.

– Nie karła. Księcia Władysława. Zresztą on ostatnio urósł. Wydaje mi się, że urósł.

– Dorośli mężczyźni nie rosną – mruknął cicho kanclerz, a głośno dodał, rozkładając ręce: – Jeśli panowie Starszej Polski zechcą, ich wola. Najważniejsze, by tron nie stał pusty. By nie kusił nieprzyjaciół naszych. A co z królewną Rikissą? Jedyna córka Przemysła ma skończone siedem lat, to nieco za mało, by wydawać ją za mąż. Jednak powinniśmy i o jej przyszłości zdecydować szybko. Czy król pozostawił w tej kwestii jakieś rozporządzenia, o których nie wie jego kanclerz?

– Niepotrzebnie się unosisz, Andrzeju – próbował uspokoić urażoną ambicję Zaremby Jan Gerbicz, biskup poznański.

Gdy Gerbicz uspokaja Zarembę, to jakby rzucać słomę do ognia – przemknęło przez myśl Jakubowi Śwince. – Kanclerz nie może wybaczyć Gerbiczowi, że to jego kapituła katedralna obwołała biskupem.

– Niepotrzebnie? – Kanclerz poczerwieniał. – Martwię się o los Królestwa, a ty mówisz, że to niepotrzebne?

– Nie zrozumiałeś, Andrzeju. Ale ty w gniewie potrafisz być taki popędliwy. – Głos biskupa Jana był za to ostentacyjnie spokojny.

– Tak – odezwała się cicho królowa Małgorzata.

Nikt jej nie usłyszał, bo kanclerz właśnie zerwał się z miejsca, przewracając z hukiem krzesło. Zapanował tumult. Słudzy skoczyli podnieść krzesło. Jan Gerbicz perorował, udając męża opatrznościowego, w sposób tak obrzydliwie spokojny, że Zaremba kipiał gniewem.

Wojewoda gnieźnieński zaś usiłował poruszyć wojewodę poznańskiego, szarpiąc go za łokieć i powtarzając w kółko:

– Beniaminie, zrób coś, no zrób coś...

Jakub Świnka nawet jeszcze nie zdążył pomyśleć, że nikt nie powinien targać Beniamina Zaremby, gdy ten wstał od stołu i ryknął:

– Panowie! Król zamordowany. Tron pusty. Wróg być może gna do naszych granic z zachodu i południa, a wy kłócicie się jak przekupki z jatek mięsnych? Czy tak zachowują się pierwsi ludzie Królestwa?

Zapanowała cisza. Kompletna cisza. I wtedy królowa Małgorzata odezwała się po raz drugi:

– Mój mąż przed wyjazdem do Rogoźna potwierdził zaręczyny swej córki Rikissy z moim bratem Ottonem, margrabią brandenburskim.

* * *

Kapłani Trzygłowa byli gotowi. W głębokiej puszczy położonej w widłach Noteci i Warty, na uroczysku opodal Sowiej Góry czekali na Dębinę. Gdyby zaczęli bez niej, kobieta, którą wszyscy uznawali za najważniejszą z matek Starej Krwi, mogłaby podważyć wartość ich przesłania. To się zresztą zdarzało w przeszłości. Widzieli wysoką sylwetkę górującą nad otaczającymi ją kobietami. Węzły warkoczy i okrywający ramiona płaszcz z ptasich piór. Wreszcie ruszyła ku nim i stanęli naprzeciw siebie. Trzej siwobrodzi starcy i wyższa od nich siwowłosa kobieta.

– Matko. – Mężczyźni wyciągnęli dłonie na powitanie.

– Ojcowie. – Skinęła głową i patrząc im kolejno w oczy, stwierdziła bez ogródek: – On nie żyje. Czy Trzygłów jest już syty piastowskiej krwi?

Jak dobrze, że kapłani nie muszą żyć z kobietami – pomyślał najstarszy z nich, a głośno zaprzeczył:

– To nie my.

– Czyżby? – Zmrużyła jasne oczy Dębina. – Przecież to waszymi ustami Trzygłów wołał o krew Piastów.

– Mylisz się. Trzygłów kazał nam powołać do życia Dziedzica Starej Krwi.

– Przez to zginęła jego pierwsza żona – natychmiast odparowała Dębina. – Obudźcie się. Nawet jeśli przyszło nam żyć w świecie, który stał się wrogi, to nie znaczy, że mamy być przeciwko wszystkim! Wykrzykujecie swoje wojownicze proroctwa i co z tego wynika? Nic. Krew woła o krew.

– Jesteśmy ustami boga o trzech twarzach. Mówimy tylko to, co szepce nam On. Słowo w słowo – wyniośle odpowiedział najstarszy.

– A może niewłaściwie interpretujecie jego słowa? – W głosie Dębiny niespodziewanie zadźwięczała miękkość. – Każdy ma prawo się mylić.

– Nie Trzygłów. Każde z jego obliczy patrzy w dal i widzi to, co przed nami ukryte.

– Jak nigdy potrzebna nam teraz jedność. Ale przyjmijcie do wiadomości, Ojcowie, że kobiety Starej Krwi są przeciwne jej rozlewowi.

Dębina nie skinęła im głową. Odwróciła się i odeszła, bosymi stopami rozgniatając śnieg.

Na polanie narastała nerwowość. Mężczyźni i kobiety stali osobno. One skupiły się z boku wokół ogniska i raz po raz zerkały w stronę wielkiego, bezlistnego o tej porze dębu, pod którego konarami Ojcowie rozmawiali z Dębiną. Mężczyźni składali broń na skraju polany, by być gotowi na obrzęd. Odgarniali długie włosy, spoglądając na krzątające się wokół ognia kobiety. Ich proste zielone suknie odbijały się na śniegu niczym pierwszy znak wiosny. Dębina doszła do ogniska i zajęła miejsce na wyplecionym z gałęzi siedzisku. Natychmiast pochyliła się ku niej dziewczyna o włosach w kolorze orzechów buczyny.

– Przyznali się? – zapytała szeptem.

– To nie oni zabili Piasta – równie cicho odpowiedziała Dębina.

– Nie chcę ci nic radzić, Jemioło, ale...

– Wiem, wiem. Radziłaś mi przed dwudziestu laty...

Dębina westchnęła ciężko i przyciągnęła Jemiołę ku sobie.

– I wtedy też spóźniłam się z radą. Teraz mogę tylko dać ci ziół, które uśmierzają smutek.

– Nie trzeba. Radzę sobie, choć wiedz, że nie jest mi wszystko jedno, z czyjej ręki zginął Przemysł... – Jemioła umilkła, bo Ojcowie właśnie podeszli do pokrytego lodem pnia starego dębu, równocześnie wyciągnęli w górę ramiona i dotknęli palcami zamarzniętej kory.

– Niech przemówią korzenie ukryte w skutej lodem ziemi! – krzyknął pierwszy.

– Niech przemówi pień! – zawołał suchym głosem drugi.

– Niech odpowie korona, która wznosi się i widzi, co ludziom niedosięgłeee! – zawył trzeci.

Z głębi otaczającej dąb polany dał się słyszeć świst kościanych piszczałek. Młodzi chłopcy, rytmicznie przeskakując z nogi na nogę, dmuchali w nie, aż poczerwieniały im policzki. Rytm szybko udzielał się tłumowi mężczyzn stojących już w półkolu przy drzewie. Po chwili wszyscy tańczyli, skacząc w miejscu i skandując:

– Niech przemówią! Niech przemówią! Niech po trzykroć przemówią!

Stojące wokół Dębiny kobiety spokojnie patrzyły na tańczących mężczyzn.

– Niech przemówią! Niech przemówią! – niemal wyli skaczący, ale żaden z kapłanów nie odrywał dłoni od drzewa.

Dębina uniosła głowę, patrząc gdzieś daleko. Zmrużyła jasne oczy, jakby dostrzegła na zimowym niebie coś niewidzialnego dla reszty. Jemioła spytała niespokojnie:

– Co takiego, Matko?

Siwowłosa uniosła brew.

– Nadciąga burza śnieżna.

– Kapłani zdążą? – spytała dziewczyna, wskazując głową na starców.

Dębina odpowiedziała lekceważąco:

– Gdyby ci chłopcy tak nie jazgotali na piszczałkach, może kapłani usłyszeliby daleki pomruk nawałnicy. – Wzruszyła szerokimi ramionami. – Ale oni lubią, jak się robi wokół nich zgiełk. Zresztą, czy to pierwszy raz, Jemioło?

Dziewczyna nie odpowiedziała, bo w tej samej chwili kapłani Starej Krwi oderwali dłonie od drzewa. Piszczałki umilkły. Kilku mężczyzn pochłoniętych ekstatycznym tańcem wciąż jeszcze podskakiwało na śniegu, wydając odgłos głuchych tąpnięć. Ale na głos kapłanów zastygli w bezruchu.

– Śmierć. Nadchodzą wojownicy Umarłego! – krzyknął pierwszy starzec, schylając nisko głowę ku korzeniom dębu. – Trzygłów każe wzmocnić krew i zbroić się!

Drugi kapłan uderzał czołem w pień drzewa i skandował:

– Zakuci w żelazo – zimni jak stal – bezwzględni jak wezbrana powodzią toń! Trzygłów każe wzmocnić krew i zbroić się!

Trzeci ze starców, unosząc ramiona ku koronie bezlistnego dębu, płaczliwie wył:

– Przybędą, śpiewając pieśniii... w umarłym języku... wataha za wataaahą... na koniach okrytych żelazem... z nagimi mieczami w rękuuu... z krzyżem Umarłego na płaszczach... podłożą pod święte gaje ogień, aż kraj zasnuje dym... – Opadł na kolana, jego palce konwulsyjnie drapały udeptany śnieg.

Na polanie zaległa głucha cisza. Ostatni z kapłanów wciąż szeptał:

– Zapanuje noc w biały dzień... płacz dzieci branych w niewolę... na sznur... Trzygłów każe nam... – Nie dokończył i skulił się.

Chłopcy przycisnęli kościane piszczałki do piersi i powtórzyli szept starca:

– ...noc w biały dzień... płacz dzieci branych na sznur...

Dwaj pierwsi kapłani chwycili trzeciego pod ramionami i unieśli w górę, odwracając się wreszcie twarzami do ludzi. Kobiety stojące przy ogniu jęknęły, widząc twarze starców. Mężczyźni zawyli, a zaraz po tym zaczęli skandować za kapłanami:

– Wzmocnić krew i zbroić się! I zbroić się! I zbroić się!

Świsnęły kościane piszczałki. Mimo to przez ich wysoki przenikliwy dźwięk przebił się odgłos dalekiego grzmotu. Dębina wstała gwałtownie od ognia.

– Zbierać się – powiedziała do kobiet w zielonych sukniach.

One jednak nie drgnęły, jedna z drugą wpatrywały się w kapłanów Trzygłowa.

Twarze starców pokryte były cienką warstwą lodu.

Elżbieta Cherezińska jest jedną z najbardziej znanych polskich autorek fantasy, choć w dorobku ma również opowieści najzupełniej realistyczne, jak bestsellerowy „Legion" ?o Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ. Popularność przyniosły jej powieści o dziejach dynastii Piastów. Kolejny tom cyklu, „Niewidzialna korona", którego fabuła osnuta jest wokół zabójstwa Przemysła II,  w najbliższych dniach trafi do księgarń

Przemysł II leżał na dębowej ławie. Z jego rozrzuconych włosów ściekała brudna woda, kropla za kroplą kapiąc na nierówne kamienie posadzki. Przykryte płaszczem ciało króla rozmarzało. Sześć solidnych pochodni dawało sporo ciepła. Ich chwiejne światło budziło niespokojną grę cieni na ścianach. Suche źrenice Przemysła utkwione były w sklepieniu kaplicy. Wokół ławy krzątało się dwóch joannitów.

Czarne habity z białymi krzyżami sprawiały, że rycerze zakonni wydawali się identyczni, niczym rodzeni bracia. Jednak gdy się prostowali, widać było, iż jeden z nich jest wysoki i ma nienaturalnie obniżone ramię. Drugi zaś, niższy, wydawał się pod płaszczem skrywać sylwetkę zapaśnika. W głębi kaplicy posługacz przelewał wodę z cebra do miski; najwyraźniej była ciepła, bo uniósł się nad nią siwy kłąb pary.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy