Ofiarami są między innymi właśnie „Le Figaro" i „Guardian". Komentatorka francuskiej gazety pisze, że Rosyjska Agencja Badań Internetu zatrudnia 600 „cyberżołnierzy", którzy atakują każdą nieprzychylną dla Putina publikację. Ośmieszają autorów, kompromitują tezy, tworzą usilne wrażenie, że w Anglii i Francji trwa debata publiczna na równi ważąca argumenty obu stron ukraińskiego konfliktu.
Podobnie zresztą jest w przypadku feralnego boeinga Malaysia Air, który spadł na Ukrainie; francuska komentatorka konstatuje, że zadziwiająca ilość komentarzy wokół tej sprawy całkiem wprost reprezentuje opinię Kremla. Powinna jeszcze zadać pytanie: czyżby rzeczywiście znaczący procent dorosłych Francuzów mógł myśleć w taki właśnie sposób?
Pytania na szczęście nie zadaje. Ma świadomość, że te publikacje to nic innego jak jeden z przejawów cyberkonfliktu, najczęstszego chyba rodzaju współczesnej wojny, gdzie amunicją są słowa i opinie, ale ofiarami tacy sami ludzie jak zabici w innych rodzajach wojen.
Z jednej strony to cieszy, że opinia publiczna Zachodu odkryła wreszcie prawdę dostępną dotąd głównie dla służb wywiadowczych ich krajów. Może to oznaczać, że ogłupianie obywateli wolnych narodów nawet jeśli nie znajdzie kresu, to przynajmniej stanie się bardziej czytelne. Kiedy ma się w pamięci, z jaką łatwością sowiecka propaganda manipulowała łatwowiernym Zachodem już od pierwszych dni rewolucji (niedługo będzie sto lat), taki news przynosi jakąś nadzieję. Kiedyś trzeba było naprawdę dużej pracy umysłowej (Gide, Koestler) i niemałej empirii, by zrozumieć, że immanentną cechą komunizmu jest zinstytucjonalizowane kłamstwo, a i to nie zawsze było skuteczne (Sartre). Dziś świadomość dezinformacji jako części polityki nie pozwala wierzyć w byle bzdurę i uczy postaw sceptycznych. A przede wszystkim dystansu wobec polityków.
Ale jest i odwrotna strona problemu. Nazwałbym ją „wirtualizacją" wojny światopoglądowej. Fakt, że odbywa się ona w internecie, odbiera jej znamiona realności, znieczula ludzi, tworzy z ważnej sprawy niemal internetowy spam. Jego ofiary nie tyle wyrabiają sobie opinie na jakiś temat, ile tracą zainteresowanie sprawą, która chwilę wcześniej rozgrzewała do czerwoności.
Mam gorzkie przekonanie, że taki właśnie jest los najbrutalniejszego konfliktu współczesnych czasów, czyli wojny domowej w Syrii. Ten temat zwyczajnie się ograł. Został przysłonięty tysiącami mniej lub bardziej dramatycznych relacji. Przytłumiony statystyką i płynącymi zewsząd komentarzami, że w tej wojnie nie wiadomo już, o co chodzi, kto z kim walczy i że każdy ma swoją rację. A za setkami depesz o aktywności armii Asada czy dżihadystów naprawdę dochodzi do niezauważonego ludobójstwa.