Rabusie grobów

Opowiastka ta zaczyna się przed wielu laty na głębokiej syryjskiej prowincji, u stóp wzgórza Qalaat al-Madiq rozpościerającego się nad łagodnym, przechodzącym w uroczą wyżynę brzegiem rzeki Orontes.

Aktualizacja: 15.08.2014 01:57 Publikacja: 15.08.2014 01:55

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa/ Rafał Guz

Rzeka leniwie wlecze się mulistym dnem doliny, a nad jej brzegiem z nudną regularnością pojawiają się kolejne obrzydliwe arabskie miasteczka. To, co nadaje im ów specyficzny urok, to zatrważający brud, zwały śmieci, porzuconych opon i wyciekających z warsztatów samochodowych liszajów ropy oraz smaru.

Wokół masa dzieciaków; wszystkie bose, ale w kolorowych do szaleństwa sweterkach. Zasmarkane, umazane, jakby w okolicy nie było wody. Ciemne jak węgle oczy i czupryny kryją natarczywą ciekawość świata. – Po cóż tu przyjechałeś, człowieku? – zdają się pytać, chichocząc jak stado ruchliwych małpek.

Nie uznawałem wtedy za stosowne tłumaczyć się z obecności w tych stronach, ale prawda była jedna. Miałem fioła na punkcie historii asasynów i postawiłem sobie za cel odwiedzenie wszystkich ważniejszych twierdz tego zakonu morderców w Libanie, Syrii i Iranie.

Syria w czasach, kiedy po niej podróżowałem, była jeszcze spokojnym autorytarnym krajem, który drażnić mógł takich jak ja podróżników wyłącznie powszechną inwigilacją i jeszcze powszechniejszą obecnością portretów przywódców z alawickiej rodziny Al-Asad.

Mało się jednak wtedy tym przejmowałem, zwłaszcza że eskortujący nas kierowca – ubek – był uosobieniem grzeczności. Zgadywał w mig wszelkie życzenia i przymykał oko na nasze słowiańskie – powiedzmy – słabości.

Mapę wędrówki nakreśliłem w domu palcem, bez znajomości realiów lokalnej topografii. Wybrałem nazwy najsłynniejszych fortec i wysłałem je agentowi w Damaszku, by zorganizował mi do nich transport. Były między nimi miejsca tak legendarne jak Krak des Chevaliers i Masjaf czy bazylika Szymona Słupnika pod Aleppo, ale w większości raczej maleńkie dziury o nazwach nieznanych nawet lokalnym przewodnikom. Qalaat al-Madiq, forteca na brzegach Orontesu, była znana. Już kilka chwil po przybyciu zrozumiałem dlaczego.

Najpierw był kontakt z brudnym arabskim miasteczkiem. Nadzieja na nocleg w czystym hotelu wydawała się snem idioty. – Gdzie tu można się przespać? – pytałem na głos, widząc wokół siebie gliniane domy poprzeplatane gęsto warsztatami z blachy falistej. – Jest, jest hotel! – uspokajał nas kierowca. – Zaraz tam pojedziemy. Na początku zobaczmy jednak wzgórze, gdzie stał kiedyś zamek...

Nie znalazłem tam nic ciekawego: kilkanaście wkomponowanych w ruiny arabskich domów, gromada hałaśliwych dzieci, polakierowane na zielono dziewiętnastowieczne bramy. U stóp wzgórza zburzone bastiony dawnej twierdzy. Kompletna porażka. A może jednak nie?

Hotel okazał się banalną willą miejscowego kacyka. Trzy pokoje z małżeńskimi łóżkami dla przypadkowych par. W pokoju, w którym się zatrzymałem, moją uwagę przykuł na chwilę obrazek z dwoma pływającymi po stawie kaczorami. – Nawet tu! – żachnąłem się głośno. Przed szumnie zapowiedzianą kolacją wyjrzałem na chwilę do ogrodu. W jego centrum widniał gumowy błękitny basen z brudną wodą, otoczony alejkami wyłożonymi pewnie plastikową imitacją rzymskich mozaik. Jak pięść do nosa – pomyślałem, kompletnie już poirytowany. Co za dziura!

Podczas kolacji podszedł do nas właściciel. Nudny człeczyna w nieokreślonym wieku, brązowych spodniach, takiż skarpetkach i powszechnych w Syrii skórzanych klapkach. Miłym zdziwieniem była jego świetna jak na Syryjczyka angielszczyzna. – Jak wam się podoba? – spytał. – Całkiem, całkiem – skłamałem jak z nut. – Najlepsza jest ta imitacja rzymskiej mozaiki koło basenu – zdobyłem się na sarkazm.

Człeczyna spojrzał na nas z rozbawieniem. – To nie jest imitacja. To prawdziwa mozaika... Oczy wyszły mi na wierzch. – Jak to prawdziwa? – Normalnie. W całym ogrodzie mam prawdziwe mozaiki. Jakieś 500 metrów. – Skąd? Jak? – Jak to skąd? Stąd, z Apamei. Jesteście na gruzach starożytnej stolicy Seleuka. Półmilionowej Apamei. Tu stała jego trzydziestotysięczna armia. Sama dywizja słoni liczyła 500 zwierząt. Qalaat al-Madiq to nic innego jak Akropol tego hellenistycznego miasta. – A pan jest kim? – spytałem. – Ja tu pracuję. O, właśnie się zaczyna...

Pośrodku korytarza swojego domu gospodarz postawił stół z górą banknotów. I wtedy z głębokiego cienia ogrodu zaczęli się wyłaniać kopacze. Przemykali jak cienie między drzewami, by ustawić się w kolejce przed stołem. Brudnymi łapami wygrzebywali z juchtowych worków kawałki brązu, szkła, srebra i złota. Handlarz wybierał tylko najciekawsze przedmioty. Resztę, nie bacząc na krzyki kopaczy, oddawał. Zdesperowani protestowali, ale służba wyganiała ich do ogrodu. Po godzinie po jednej stronie stołu była wielka góra antyków, po drugiej ledwie kilka papierków.

Po targach handlarz opowiedział nam swoją historię. Ma dwa butiki ze starociami; jeden w Londynie, drugi w Nowym Jorku. Tak, żywi całą lokalną społeczność, która żyje wyłącznie z przekopywania ruin i grobów. Płaci im mało, zarabia miliony. Czy to legalne? Jakżeby nielegalne. Antyki wywozi za granicę w walizce. Nikt go nie sprawdza, bo wszystko jest z góry opłacone.

Czy jego skarby są w światowych muzeach? Zdziwilibyście się jak wiele. W Damaszku? Skąd, po co. Tam jest tego masa.

Piłem piwo z handlarzem do późnej nocy. A potem w łóżku oglądałem srebrne i brązowe monety, ptolemejski medalion i inne skarby kupione na miejscu w cenie hamburgera. Gospodarz był miły, serdeczny i pomocny. Zapraszał ponownie w swoje progi, a ja – chodząc następnego dnia szlakiem marmurowych kolumnad martwej Apamei – przysięgałem sobie, że muszę tu wrócić, i wielbiłem pod niebiosa prymitywną archeologię, która tyle uczy o świecie, ludziach i czasach.

Niestety, nie wróciłem. Dziś w Qalaat al-Madiq stacjonuje brygada wojska. Rzekomo to Armia Wolnej Syrii, ale ja w to nie wierzę. Bombardują czasem dla żartu zabytki Apamei.

Mój gospodarz żyje pewnie w Londynie. A antyki drzemią sobie głęboko w nieodkrytych grobach miasta nad Orontesem i czekają na lepsze czasy.

Rzeka leniwie wlecze się mulistym dnem doliny, a nad jej brzegiem z nudną regularnością pojawiają się kolejne obrzydliwe arabskie miasteczka. To, co nadaje im ów specyficzny urok, to zatrważający brud, zwały śmieci, porzuconych opon i wyciekających z warsztatów samochodowych liszajów ropy oraz smaru.

Wokół masa dzieciaków; wszystkie bose, ale w kolorowych do szaleństwa sweterkach. Zasmarkane, umazane, jakby w okolicy nie było wody. Ciemne jak węgle oczy i czupryny kryją natarczywą ciekawość świata. – Po cóż tu przyjechałeś, człowieku? – zdają się pytać, chichocząc jak stado ruchliwych małpek.

Nie uznawałem wtedy za stosowne tłumaczyć się z obecności w tych stronach, ale prawda była jedna. Miałem fioła na punkcie historii asasynów i postawiłem sobie za cel odwiedzenie wszystkich ważniejszych twierdz tego zakonu morderców w Libanie, Syrii i Iranie.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą