O porwaniu księdza Jerzego dowiedziałem się w październiku 1984 roku podczas objazdu naukowego na Podkarpaciu: byłem wówczas studentem historii. Ale o jego zamordowaniu usłyszałem już po powrocie, jak tysiące innych stojących przed bramą tego niezwykłego kościoła. Byłem członkiem straży, która pilnowała porządku podczas pogrzebu, a później kilka razy w miesiącu czuwała nocą, żeby grobu księdza nie zbezczeszczono. My, studenci historii, mieliśmy własny oddział. Mam wrażenie, że przychodziłem tam jeszcze w roku 1987, może 1988.
Rozterki rodem z PRL
Co ciekawe, moje pierwsze wrażenia były mieszane. Pociągała mnie atmosfera solidarnościowej wspólnoty, podziw budziła inwencja, z jaką ksiądz Jerzy i wspaniały, staroświecki proboszcz prałat Teofil Bogucki cyzelowali te msze, tworząc z nich barwne, naładowane emocjami spektakle. Byłem za to wdzięczny, niewielu duchownych mówiło tak otwarcie o policyjnych represjach i krytykowało tak odważnie ówczesną władzę.
A równocześnie podejrzewałem, że z punktu widzenia politycznego są to ceremonie jałowe, ba, odciągające solidarnościowy lud od innego rodzaju aktywności. Jawiły mi się trochę te widowiska z udziałem znanych aktorów jako narodowe bałamucenie, tak zjadliwie demaskowane w sztukach Wyspiańskiego.
Sprzyjały temu poczuciu detale – na przykład fakt, że ksiądz Jerzy bardzo energicznie starał się zapobiec przekształcaniu się tych wielkich zgromadzeń w uliczne manifestacje. Mieliśmy przeżywać, wzruszać się, a potem możliwie spokojnie wrócić do domu pośród czujnych milicyjnych patroli, co dla mnie, mieszkańca Pragi-Południe, nie było zresztą i tak łatwe. Naturalnie twarde twierdzenia księży, że ci, co będą manifestować, to prowokatorzy, miały nas po prostu uchronić. Ale mnie się zdawało, że to część kościelnej strategii, by rozładować społeczny gniew modlitwami i poezją.
Dla mnie, gniewnego 20-latka, sens religijny tych spotkań był mniej istotny. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że sam ksiądz Jerzy wystawiał się na podobne polemiki, nasycając te swoje wypieszczone msze nieustannymi odwołaniami do bieżącej rzeczywistości. Dopiero potem zrozumiałem, że władze wcale nie odbierały tych miesięcznic jako rozładowania emocji, a nienawistne artykuły Jerzego Urbana były świadectwem wagi, jaką do nich tamta ekipa przykładała jako do kłopotu politycznego. Msze za ojczyznę nie były też częścią strategii całego Kościoła. Prymas Józef Glemp starał się to zjawisko spacyfikować.